Katolik na Korei

Michał Olszewski

publikacja 06.05.2009 16:25

Na styku polskości i katolicyzmu mrowi się potężna szara strefa, legion nijakich wiernych, do świątyń popychany siłą bezwładu i tradycji, traktujących uczestnictwo w niedzielnej Mszy jak patriotyczny obowiązek. Tygodnik Powszechny, 3 maja 2009

Katolik na Korei


Pomieszanie tożsamości dotyka nas coraz mocniej, ale inaczej być nie mogło: ceną, jaką płacimy za otwarcie na świat i skok cywilizacyjny, jest triumf osobowości przypominającej worek, do którego trafiają wrzucane na chybił trafił strzępy poglądów, zwyczajów, tradycji i przekonań religijnych. Zwycięski pochód gatunków zmąconych widać nie tylko w sztuce – dotyka on również naszej konstrukcji duchowej, nieustannie bombardowanej najróżniejszymi propozycjami.

Za dużo wszędzie wszystkiego. Więc na początek weźmy coś z Buddy, ale nie za dużo – tak, żeby nie bolało. Satanizm, jak słychać, jest w gruncie rzeczy głęboko humanistyczny. Każdy ma rację, jak w słynnym dowcipie o rabinie rozstrzygającym spór między Żydami.

Islam jest cool, choć wygląda trochę groźnie, ale duchowość żydowska to również wielka sprawa. Zróbmy performens – na terenie dawnego getta żydowskiego będziemy bić pokłony w stronę Mekki. Szamanizm, prawosławie, tolerancja, kult Gai, Kriszna, Luter, Jan Paweł II. Dogmatyzm jest podejrzany, choć jego brak również. To, że wyznajesz jakieś poglądy, nie oznacza, że musisz wcielać je w życie. W ten sposób powstaje nowoczesna osobowość poszukująca.

W polskim pejzażu to rozmycie ma szczególny posmak, punktem odniesienia musi być bowiem katolicyzm. Jakkolwiek niewygodnie by to brzmiało, statystyki i deklaracje w ankietach nie powinny mylić: proste i trwałe równanie „Polak=katolik” kruszeje na naszych oczach. Kiedyś nim straszono, dziś coraz bardziej dolega pytanie, czy katolicyzm jest nadal jednym z fundamentów tożsamości, czy też pozostał po nim sztafaż, przydatny głównie w czasie świąt, Mszy polowych i rocznicowych obchodów.

***

Współczesna kondycja Polaka-katolika jest dlatego tak trudna do opisania, że wystawiona została na nowe bodźce. 20 lat po przełomie 1989 r. styk religijności i zadań obywatelskich nadal najeżony jest pułapkami. Znamienny jest przykład szkoły spowiedników, prowadzonej przez krakowskich kapucynów.

W książce „Grzechy w kratkę. O spowiedzi” jeden z jej twórców, o. Piotr Jordan Śliwiński, tłumaczy specyfikę współczesnego sakramentu pokuty: „Dylematy moralne są tu często bardzo duże – np. zapłacić podatki czy zwolnić kogoś z pracy, bo koszt pracownika jest tak wysoki, że płacenie pełnych podatków powodowałoby konieczność redukcji zatrudnienia. Bardzo często nie można jednoznacznie rozeznać, które rozwiązanie jest słuszne.

Trzeba raczej pomóc rozeznać i spróbować pokazać pewien kontekst. Oczywiście, z drugiej strony trzeba pytać o motyw: »Dlaczego nie chcesz płacić podatków? Czy dlatego, żeby więcej zarobić, czy dlatego, żeby móc ludzi zatrudnionych utrzymać«?”.

I dalej: czy katolik może głosować na partię opowiadającą się za legalizacją aborcji? Czy może pomagać narkomanom w programach metadonowych, skoro Watykan określił taką działalność jako grzech przeciwko życiu? Czy powinien urządzać niedzielne zakupy w hipermarkecie, spowiadać się z nielegalnego ściągania plików z internetu, czyli złodziejskiej działalności? Czym różni się używanie prezerwatywy od kalendarzyka, skoro kalendarzyk również służy omijaniu boskich planów? Pytania można mnożyć, mimo że wywołują oskarżenia o tanią kazuistykę.

Z takich zdarzeń składa się codzienne doświadczenie Polaka-katolika. Jeśli chce wypełniać powinności wobec Boga uczciwie, musi zdecydować się na katolicyzm totalny, obejmujący wszystkie sfery życia, rodzinę, działalność polityczną i społeczną. Jeśli nie – pozostanie osobowością rozmytą.


Dominuje oczywiście ten drugi model, choć przecież bycie katolikiem powinno oznaczać zgodę na dogmaty. Jeszcze raz zacytuję o. Śliwińskiego: „Prawdą dla chrześcijanina jest Chrystus i Jego nauka, jej zaś depozytariuszem jest Kościół. Chrześcijanin ma więc tę zasadę przyjąć. I to nie na zasadzie prywatnej selekcji: to akceptuję, a tego nie. Nie wyklucza to trudności, ale ważna jest podstawowa wola przyjęcia”.

Warto zresztą zauważyć, jak różnie wartościowane są współczesne polskie dogmatyzmy, w zależności od ich pochodzenia. W tym katolickim kraju dogmatyczny lewicowiec z jakichś przyczyn cieszy się wśród intelektualistów znacznie większym poważaniem niż dogmatyczny katolik, jakby ten drugi stanowił jedyne zagrożenie dla wolności przekonań i demokracji.

Gdyby zastosować miarę proponowaną przez o. Śliwińskiego, okazałoby się więc, że miarę katolicyzmu totalnego spełnia garstka. Co z resztą? Katolicyzm kultywowany jako w miarę wygodna forma kontaktu z tradycją narodową albo depozytariusz dawnych zwyczajów jest wydmuszką, ładną i niewiele wartą. W końcu niewierzący też lubią śpiewać kolędy i łamać się opłatkiem.

***

Usłyszałem niedawno zdanie, które można potraktować jak kwintesencję stosunku części Polaków do katolicyzmu. Sprzedawczyni w piekarni zwierzała się nieco zbyt głośno swojej koleżance: „No co ty, ja księdzu na spowiedzi nigdy wszystkiego nie mówię. Wiesz, jaka by była awantura?”.

Tych kilka słów wystarczy, by dotknąć problemu najgłębszego: nieuświadomionej hipokryzji wiernych, fundowanej na konformizmie i uległości o feudalnej jeszcze proweniencji. Nie wiem, czy istnieje inne społeczeństwo, które tak głęboko lekceważy duchowieństwo i jednocześnie tak głębokie bije mu pokłony.

Na styku polskości i katolicyzmu mrowi się potężna szara strefa, legion nijakich wiernych, do świątyń popychany siłą bezwładu i tradycji, traktujących uczestnictwo w niedzielnej Mszy jak patriotyczny obowiązek. Chodziła matka, chodzili dziadowie, chodzimy i my, choć z katolicyzmem czujemy niewiele wspólnego. Kochamy Jana Pawła II (z powodu jego pochodzenia?), choć nie znamy ani nie stosujemy w życiu jego nauk. Słynną koszulkę „Nie płakałem po Papieżu” odebraliśmy jako policzek, wredny atak wymierzony w patriotyzm i wiarę.

Sytuacja nadmiaru w przestrzeni duchowej jest w pewnym sensie znacznie bardziej kłopotliwa niż czarno-biały świat, w którym Kościół ścierał się z komunizmem. Po 1989 r. duet zmienił się w bliski kakofonii chór różnorodnych głosów. Szara strefa katolicka musi więc zmierzyć się z ciśnieniami zupełnie innego rodzaju niż kilka dekad wcześniej.

Składam te niewygodne zdania z dużą pewnością, ponieważ czuję się głęboko zrośnięty z szarą strefą. Jestem jej częścią, pełną hipokryzji i skłonności do lawirowania, w rozkroku między przywiązaniem do Kościoła a niechęcią, jaką do niego czuję. Wśród gorliwych katolików czuję się jak niewierzący, wśród gorliwych niewierzących – jak katolik. Słysząc wypowiedziane w moim kierunku zdanie:

„Być katolikiem oznacza to samo, co należeć do Samoobrony” czuję się, jakbym dostał w twarz. Uważam, że Jarosław Gowin jako katolik ma święte prawo do wcielania swoich poglądów w życie, ale uważam też, że jako Polak wykonuje złą pracę, lekceważąc tych, którzy nie mieszczą się w części wspólnej obu zbiorów.


Uważam, że bp Tadeusz Pieronek ma prawo do krytykowania procedury in vitro, ale jestem zbulwersowany użytym przez niego porównaniem dzieci poczętych pozaustrojowo do Frankensteina. Uważam, że Kościół ma prawo do odzyskiwania utraconych po wojnie posiadłości, ale uważam też, że odzyskuje je w sposób skandaliczny, wykorzystując serwilizm polskiej kadry urzędniczej.

Obawiam się, że religia w szkołach przynosi Kościołowi więcej szkody niż pożytku, służąc przede wszystkim utrzymywaniu szarej strefy i niszcząc zapał nawet najlepszych katechetów. Materialna potęga Kościoła mi nie imponuje, ale na widok zachodnioeuropejskich świątyń zmienionych w muzea albo składowiska narzędzi czuję bolesny skurcz.

Uważam, że Kościół jest królestwem nie z tego świata, ale nie rozumiem, dlaczego opisuje świat widzialny językiem skostniałym i niezrozumiałym, przeciekającym przez wiernych jak woda przez palce. Rozumiem dbałość o narodowy depozyt, ale jestem przekonany, że wyradza się ona w ksenofobiczne formy.

Jest we mnie duży podziw dla środowiska „Frondy”, ale jest też przeczucie, że ich apel o ekskomunikę dla minister Kopacz świadczy o absolutnym niezrozumieniu zdania „Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie” i ma w sobie zapach szariatu. Jak w „Życiu na Korei” Andrzeja Sosnowskiego, wierszu, który być może jest wierszem, a być może wierszem nie jest, być może sens posiada, choć równie prawdopodobne, że sensu w nim za grosz:

(...) I życie jest tak nagle
rozkosznym przeciąganiem się,
protekcjonalnym
ziewnięciem do słońca: już tu jesteś
staruszku? I wy, kochane ptaszyska?
Tak. Proponuję obrządek i pacierz,
i martwię się. Oby ci się udało,
obyś nie zemdlał na szynach, na których dni
grzmią w błyszczących sleepingach,
a noce stoją w wagonach towarowych
pod sygnałem. Rozum troszeczkę przysypia,
zmysły zajmują kolejkę i znów biorą mnie
bardzo piękne sprawy: jabłka, woda, mleko,
przeczyste powietrze. (...)


Nawet zdanie zasłyszane w piekarni interpretuję dwojako. Tak, niewątpliwie hipokryzja, ale z drugiej strony, jeśli ktoś w trakcie codziennych czynności myśli o Kościele, to być może znaczy, że naprawdę czuje się jego częścią.

Inaczej mówiąc: należę do rzeszy „Polaków-katolików”, którzy przyjęli strategiczną i najwygodniejszą pozycję. Tą pozycją jest ławka najbliżej drzwi (tam jest zresztą zawsze najtłoczniej). Jeszcze wewnątrz, ale w razie czego łatwo się wymknąć.

I wejść można w każdej chwili, nie robiąc rumoru.