Drewniane kapłaństwo

o. Michał Adamski OP

publikacja 15.07.2009 17:08

Spowiadanie zbliża księdza do realiów życia, ale buduje też aurę bycia mistrzem. Penitent jest oglądany często zza grubych szkieł profesjonalisty, a nie jako towarzysz w drodze. Tygodnik Powszechny, 12 lipca 2009

Drewniane kapłaństwo


Proboszcz chciał wprowadzić do życia tatrzańskiej parafii coś „nowego”, co okazało się być „starym”, ale dla wielu jednak nazbyt „nowinkarskim”. Planował w wielkoczwartkowej Eucharystii obrzęd obmycia stóp. Spotkał się z oporem. Nie znalazł nikogo, kto chciałby wziąć udział w tym geście z Ewangelii. Niezrozumienie, obawa przed naruszeniem ustalonego porządku („ksiądz na kolanach z miską chodzić przed gazdami nie będzie, a gazda bosej nogi w kościele też nie pokaże”) i zaniedbania w katechezie nie pozwoliły, by kapłan mógł umyć stopy swoim parafianom.

Swojskość

Z tego na pozór banalnego zaniedbania przebija problem istotniejszy: na ile w Kościele radzimy sobie z kapłaństwem sakramentalnym (hierarchicznym), z przeżywaniem tego sakramentu w codzienności: zarówno księża – na mocy przyjętych święceń – jak i świeccy, zaproszeni do kapłaństwa powszechnego przez chrzest.

Problem jakości służby w Kościele to bolączka stara jak sam Kościół. Jan Chryzostom (IV wiek!) miał powiedzieć, że dawniej w Kościele byli złoci księża i drewniane kielichy, a obecnie – złote kielichy i drewniani księża.

Skąd bierze się zatem owa „drewniakowatość kapłanów”, która w aluzji Chryzostoma może być odczytywana współcześnie również jako odnoszenie się do świata, hermetyczność zachowań, posługiwanie się drewnianym językiem? Skąd brak żywej tkanki łączącej księdza z wiernymi w codzienności, zastąpionej relacją martwych konwenansów, w których gubią się i świeccy, i księża?

Idei drewnianego kapłana i drewnianych relacji nie chcę zastępować gombrowiczowską ideą powszechnego „zbratania się”, która miałaby polegać na wpychaniu kapłanów w swojskie klimaty, by z zaciętym wyrazem twarzy udowadniali światu, że są blisko jego spraw i problemów. Dostrzegam problem, który dopadł mnie w czasie pobytu w miejscu specyficznym na geograficznej i duchowej mapie Kościoła. Myślę o małym domu klasztornym w Tatrach (Wiktorówki), gdzie dwóch, trzech zakonników opiekuje się Sanktuarium Matki Bożej, zwanej Królową Tatr.

Miejsce nietypowe jak na działalność duszpasterską: klasztor położony wysoko (1200 m n.p.m.), daleko od siedzib ludzkich, a blisko gawr niedźwiedzi, które tu zaglądają. Klasztor zimą czasami odizolowany od świata, na stałe pozbawiony prądu. Życie skupia się nie wokół ołtarza w kaplicy, w której od grudnia panują minusowe temperatury, lecz w kuchni, przy piecu, na którym zawsze stoi przygotowana dla turystów czy pielgrzymów herbata.

Ta swojskość odsłoniła przede mną bardziej niż zwykle problem drewnianych księży i relacji ze świeckimi – i problem mojego własnego kapłaństwa, które na poziomie dojrzałości ludzkiej niedomaga.

Niezastąpiony lokaj

Przyzwyczajony do życia, które ma coś z teatru polegającego na ukazaniu się przy ołtarzu i na ambonie, miałem możliwość zniknięcia za „kurtyną” – powrót za klauzurę (w parafii na plebanię) i zniknięcia w świecie podpartym na kilkusetletnich stropach zakonnych.

Nawet po długim wyjeździe czy aktywnościach urealniających mnie jako człowieka (sport z młodzieżą czy prowadzenie grup „dyskusyjno--roboczych”), przychodził moment nałożenia habitu i obrania pozycji zza ołtarza, zza klauzury: bezpieczno-zachowawczej.


Doświadczenie bycia spowiednikiem, który w stałych godzinach szafuje sakramentem pojednania czy towarzyszy jako kierownik duchowy, zbliża do realiów życia, ale buduje też aurę bycia mistrzem prowadzącym przez to życie. Penitent jest oglądany zza grubych szkieł profesjonalisty, a nie jako towarzysz w drodze, z którego kroków można się uczyć. To wygodna pozycja, bezpieczna, choć niełatwa. Dźwięk telefonu napełnia poczuciem misji, zmęczenia i frustracji. I bycia potrzebnym. Chwilami – niezastąpionym.

Ten model służby rodził we mnie rodzaj zgody na bycie lokajem, który wie, że nie straci posady, bo jest zbyt potrzebny.

Gdyby tylko lokaj spotkał się z tym, komu służy, bez konwenansów, dygnięć i skinięć... Gdyby nie chował się za ołtarz, nie próbował koniecznie grać z ministrantami w nogę niczym sam Ronaldinho i wiedział, że mlaska przy jedzeniu ze zmęczenia i braku kultury. Gdyby potrafił przeprosić. A wierny nie dał się wpuszczać w meandry bycia obsługiwanym przez duchowny personel, który na Mszy staje się teatrem jednego człowieka (księdza), a poza nią czymś w rodzaju relacji dziedzic–parobek (i nieważne, kto za kogo się uważa)...

Kapłan w gumofilcach

Trudno zatrzymać czas, który wyciska na nas przyzwyczajenia, postawy, a zaciera wrażliwość i czujność. Młodzieńczy zapał w konfrontacji z realiami świata nie zawsze przekuwa się w dojrzałą postawę, przyjmującą w pełni życie, niezgadzającą się jednak na to, co podważa niezmienne wartości. Bo potrafi też wykluwać sfrustrowanych, cynicznych i zmęczonych kapłanów, z politowaniem patrzących na szarpaninę „młodych”, bądź rodzi kontestatorów, którzy we własnych oczach są na pierwszej linii ognia z pistoletem ciętej riposty. A kostium tradycjonalistów, reformatorów, liberałów czy konserwatystów pojawia się w obu grupach.

Na Wiktorówkach natrafiłem na coś, co mnie powaliło, sfrustrowało, zachwyciło. I okazało się lekarstwem. Znakiem, który do mnie przemówił, był zakonnik w waciaku, gumofilcach... i habicie; z siekierą i kielichem mszalnym w ręce. W ckliwych okolicznościach: las, mróz, śnieg i kaplica; piec, podawanie herbaty i rozdawanie Jezusa Eucharystycznego; rozmowy przy kuchennym stole i konfesjonał. Banał? Tak! Romantyzm? Bynajmniej!

Ile musi się wydarzyć, żeby szklany (krystaliczny czy zabrudzony, nieważne) świat kapłański pękł i dostało się do niego świeże powietrze, niewydestylowane przez brewiarz, sakramenty i konwenanse? Jak wiele trzeba, by świecki pozwolił sobie na spotkanie, a nie widzenie się z księdzem, a kapłan porozmawiał z nim, a nie udzielił audiencji? Na ile w tym procesie ożywienia zdrewniałej relacji kapłan–świecki może odegrać rolę świętość, a na ile grzeszność kapłana czy osoby przychodzącej do księdza?

Nie chodzi o teatrzyk uczłowieczający kapłana, ale o codzienność, w której Eucharystia jest sprawowana tymi samymi rękami, które wycinają drzewo w lesie, które noszą odciski życia, a nie wymuskanej, odrealnionej próżni pobożności.


Ludzie w lesie

Sakrament to przestrzeń prowadząca do spotkania z rzeczywistością niewidzialną, ale zakotwiczona w codziennej rzeczywistości widzialnej (materialny znak: wino, woda, chleb, olej). Gdy usunie się ten bezpośredni związek, sakrament przestaje być czytelny. Następuje przeduchowienie albo zmaterializowanie.

To samo grozi kapłaństwu: oderwane od życia, które jest i ma być dzielone w sposób wyraźny i namacalny z tymi, którym ma służyć, staje się nazbyt duchowe (abstrakcyjne, życzeniowo-pobożnościowe, moralizatorskie) – albo rażąco materialne (finansowe, biurokratyczne, charytatywne). Dlatego łatwo pogubić się w łykowatych relacjach kapłan–świecki, a księdzu bywa trudno zrozumieć siebie.

Poruszające były tamte spotkania: kiedy nie sposób było wyjechać na zakupy, ludzie przynosili nam jedzenie. Zawstydzał nas człowiek, który przyłączał się do wycinki drzew, bo dopiero przy wspólnej pracy fizycznej miał odwagę opowiedzieć swoją trudną małżeńską historię. Zastanawiali ludzie, którzy widząc nas zakopanych w śniegu po pas przy porządkowaniu kaplicy, bez pytania brali się do roboty, a potem przy herbacie opowiadali zabawne i bolesne historie, szukając zrozumienia naszego i Boga. Z takimi historiami nieszybko trafiliby pod dach plebanii...

Radość wprowadzały pary, które po miesiącach przychodzenia do kaplicy, przesiadywania w kuchni i niepozornych rozmowach prosiły o sakrament małżeństwa i chrzest swoich czasem już podrośniętych dzieci. Pouczające, choć trudne, były krytyki. Jak ta od przewodnika tatrzańskiego: widząc nasze zniechęcenie turystami, niekoniecznie rozumiejącymi, gdzie są i po co są w górach, nagle wypalił, że jesteśmy tu dla ludzi. I żebyśmy nie uciekali od tego. Zabrzmiało znajomo: „z ludu i dla ludu”. Przypomniał to językiem zrozumiałym, a nie kościelnym.

Wiktorówki nie dawały możliwości ucieczki. Dobre nowiny, radość, ale i zmęczenie, smutek dotykały nie tylko domowników, ale i odwiedzających. Budowało to nić zrozumienia i mobilizowało do przyjmowania się nawzajem w prawdzie. Trudno wtedy pouczać na kazaniu, mając świadomość, że moje słabe strony, choćby charakteru, są doskonale znane słuchaczom z codzienności. Tam pytania mogły wybrzmieć, a odpowiedzi dojrzeć. Odpowiedzi można było nie znać, a jednak trwać przy Jezusie, przy sobie i drugim człowieku.

Wspólnie przeżywana codzienność rodziła w nas przyzwolenie na dorastanie, na wspólne zmaganie się o Boga i siebie, co pokrzepiało i burzyło mur osamotnienia. Jedyny „problem” polegał na tym, że wypadały z użycia tanie recepty na życie wyciągane „z głębokiego rękawa habitu”, kiedy człowiek sam miał świadomość, do kogo mówi i na jakim jest etapie.

Kuchnia, piec, herbata – kaplica, ołtarz, konfesjonał: pod jednym dachem zamieszkały w tym kościele na wysokościach, a tak bardzo „przy ziemi” (by nie rzec: przyziemnym). Trzeba się namęczyć, by tam dojść, a potem wysiedzieć. Bywa, że „zakonnik z siekierą”, banalnie zmęczony codziennością, jedyne, co będzie potrafił, to – eufemistycznie mówiąc – „ubóstwem swoim ubogacić” (2 Kor 8, 9).

Wiktorówki nauczyły mnie, że przez najbardziej łykowate drzewo potrafią płynąć soki, które dają życie. Że najbardziej żywym drewnem jest to przebite, zranione i odarte. Tak jest i z kapłaństwem.