Czy żyjemy za długo?

Ks. Alfons Skowronek

publikacja 23.07.2009 19:31

Pytanie o sens bulwersuje szczególnie ludzi starych, którzy spoglądają przede wszystkim wstecz – w przeszłość, której nie da się więcej odmienić. Tygodnik Powszechny, 19 lipca 2009

Czy żyjemy za długo?


W prasie zaczynają nas zaskakiwać porażające tytuły. Już za 20 lat nasze społeczeństwo w swej przeważającej części będzie się składało z ludzi starych. Coraz więcej ludzi młodych będzie musiało otaczać troską rosnącą liczbę starych. Czyli: starzy zaczynają kosztować coraz więcej pieniędzy. Demograficzny status, w jakim się znaleźliśmy, graficznie ilustruje figura dwu piramid. Jedna symbolizuje zdrowy układ społeczny; jej szeroka podstawa to dzieci i młodzież, zwężający się szczyt to ludzie starzejący się i starzy. Dzisiaj w większości krajów Europy piramida stoi na głowie, czyli wspiera się na kruchym szpicu (demograficzny niż), podczas gdy szeroka podstawa u góry wskazuje na olbrzymią liczebną przewagę ludzi starych.

Rozwiązanie problemu wielu widzi w tzw. „aktywnej pomocy w umieraniu”. Przeprowadzona niedawno w Niemczech ankieta pokazała, że tylko 15 proc. Niemców kategorycznie odrzuca uśmiercanie starych. Sytuacja jest groteskowa: medycyna święci coraz większe sukcesy w przedłużaniu życia, o starzejącym się społeczeństwie mówi się natomiast w języku największej katastrofy.

Przewiduje się pojawienie „rasizmu starości”: starzy będą podobnie dyskryminowani i eliminowani jak ludzie należący do pogardzanych ras. Możemy to zaobserwować dzisiaj na rynku pracy, gdzie już pięćdziesięciolatkowie są odstawiani na boczny tor. Ochrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci – brzmi znane hasło. Jednak dla wielu ludzi wiek sędziwy jest zabarwiony panicznym strachem i doświadczeniami cierpienia, choroby, osamotnienia, demencji i śmierci.

***

Starzenie się jest procesem naturalnym. Każde ludzkie istnienie przebiega drogę jednokierunkową, która prowadzi do śmierci i w śmierci się zamyka. W Starym Testamencie ludzkiemu życiu przypisywany jest wysoki wiek: Adam żył 930 lat, jego syn Set – 912, jego wnuk Enoch – 905, Kenan – 910, Matuzalem – 969, Lamech – 777. Cyfr tych nie należy rozumieć kalendarzowo, są one li tylko teologicznym środkiem stylistycznym: ten, kto się starzeje, jest blisko Boga. Naukowcy głoszą dzisiaj, że program odnawiania się komórek jest zakodowany na 120 lat życia. Wyspecjalizowanie się komórek umożliwia rozwój wyższych organizmów, których „naturalnym końcem” nie może już być dalsze dzielenie się, lecz śmierć. Jest ona ceną za istnienie wyższych organizmów, a więc i człowieka.

W Księdze Mądrości czytamy: „Śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby żyjących” (1, 13; 2, 23). Śmierć wynika sama z siebie i jest niejako zakorzeniona w każdym wielokomórkowym organizmie – jak tylko przestaną istnieć nieodzowne dla życia założenia.

Wyjaśnijmy to bliżej. Śmierć kryje się w programie życia każdego wielokomórkowego organizmu, i to nie tylko jako załamanie całego systemu u końca ludzkiego życia, lecz jako codzienna nasza towarzyszka i nieprzerwany proces. Jesteśmy śmiertelni nie tylko w tym sensie, że kiedyś u kresu naszego życia musimy umrzeć, lecz my umieramy dzień w dzień, jak długo żyjemy.

Starzenie się jest procesem codziennego umierania i odnawiania się komórek i o tyle nie jest problemem tylko ludzi starych, lecz wyzwaniem rzuconym człowiekowi w każdym wieku. I dzieci mogą śpiewać z dorosłymi hymn modlitwy wieczornej: „W samym środku życia osaczeni jesteśmy przez śmierć” (Hymn komplety z czwartku).


Człowiek nie może zbratać się z tą rzeczywistością dostatecznie wcześnie. Musi się uczyć mądrości rozstawania się: z każdym dniem i każdym rokiem, z poszczególnymi fazami życia; rozstania z drugim człowiekiem – na jakiś czas albo na zawsze. Istnieje powiedzenie, że każde pożegnanie jest małą śmiercią, jest ustawicznym wdrażaniem w „wielką śmierć”, którą zamkniemy nasz doczesny żywot. Jednym z powodów tego, że tak ciężko jest nam uporać się z problemem starzenia się, jest fakt wyłączenia fenomenu śmierci poza nawias jako „brata naszego snu”. A śmierć powinna być przynajmniej sąsiadką naszego życia.

Poczucie czasu każdy z nas przeżywa odmiennie. Odnosi się to nie tylko do godzin upływającego dnia, dotyczy to również miesięcy i lat. Na ogół rządzi tu reguła: każdy rok mija subiektywnie szybciej od poprzedniego. U jednostek o krótkim paśmie ziemskiego bytowania piasek w klepsydrze ich życia wydaje się szybciej przesypywać niż u innych.

Ludzie ci jakby czuli, że mają do dyspozycji mniej czasu niż inni, i często w krótkim czasie dokonują zadziwiających dzieł. Starotestamentowa Księga Mądrości mówi przynajmniej o „sprawiedliwym”, a więc o człowieku, którego życie jest ukierunkowane na Boga i który swój żywot przeżywa w łączności z Bogiem: „Starość jest czcigodna nie przez długowieczność i liczbą lat się jej nie mierzy... Wcześnie osiągnąwszy doskonałość, przeżył czasów wiele” (Mdr 4, 8. 13).

Mieć za sobą pełne życie: to odnosi się także do Mozarta, który zmarł w wieku 36 lat, do Schuberta, który umarł mając lat 31, i do Chopina, który odszedł przeżywszy lat 39. Nie tylko ich dzieło, lecz także ich życie jako całość jawi się nam jako wielkość zaokrąglona i dopełniona. Wszyscy oni, im starsi się stawali, życia swego nie tracili, lecz życie zyskiwali i mieli za sobą „pełnię życia”.

Nie wszyscy są zadowoleni ze swego rocznika: dzieci chętnie chciałyby już być starsze, młodzi ledwie mogą się doczekać wieku dorosłych, dorośli przyjmują jako komplement, kiedy ktoś ocenia ich jako młodszych niż są rzeczywiście, a niektórzy ludzie starzy wzdychają pod brzemieniem swych lat.

Owo niezadowolenie z osiągniętego wieku kradnie nam wiele z naszych radości. Można by nawet pytać, czy ten stan nie jest formą niewiary. Albowiem wiara jest nie tylko „Tak” wypowiedzianym Bogu, lecz również „Tak” zaadresowanym do samego siebie. Człowiek jest częścią dzieła stworzenia i tym samym poddany jego prawom.

Ten stan rzeczy powinien najpierw zaaprobować, przez wygłoszenie – codziennie na nowo – swego zdecydowanego „Tak” Stwórcy. Wielki szwedzki polityk i dyplomata Dag Hammarskjöld (1905-61), pierwszy sekretarz generalny ONZ, sformułował znane zdanie: „Za to, co było – Dzięki; na to, co będzie – Tak”. Jest to swego rodzaju skrótowa formuła wiary, nadziei i miłości, ale także wyraz właściwego nastawienia do życia we wszystkich jego fazach.

Przeżywanie procesu starzenia się zależy od zasadniczej postawy wobec życia, wobec bliźnich i wobec Boga. Determinowane jest także kontaktami i wyzwaniami jednostki. Każdy ma swoją młodość i swój wiek, a jeden z największych poetów, Rainer Maria Rilke (1875–1926), modli się: „Panie, daj każdemu jego własną śmierć”.


Istnieje wspólne poczucie życia w zależności od wieku. Hipokrates, sławny lekarz starożytności (ok. 400 r. przed Chr.), dzieli czas życia na cztery stopnie. Rzymski uczony Marek Terencjusz Varro (116-27 r. przed Chr.) rozróżnia pięć stopni, każdy po 15 lat: dziecko (puer), młodzieniec (adolescens), młody mężczyzna (iuvenis), starszy mężczyzna (senior) i mąż sędziwy (senex). Liczą się tu tylko lata życia, którym wszyscy ludzie (mężczyźni) zostają przyporządkowani.

Stopnie życia silnie determinuje dziś także i życie zawodowe. Przedszkole, szkoła podstawowa, gimnazjum/liceum, wykształcenie fachowe lub uniwersyteckie wyciskają swe znamię na życiowej sytuacji i na kontaktowych polach młodych ludzi. Stopnie w wykształceniu i życiu zawodowym przeżywa wielu jako sektory życia.

Wyznaczane im od zewnątrz odcinki akceptują również subiektywnie. Na pytanie: ile Pan/Pani ma lat, odpowiadają niektórzy: „Ja jestem już na emeryturze”. A więc nie udzielają odpowiedzi na pytanie o wiek, lecz odwołują się do swego miejsca w życiu zawodowym. Jeżeli ta postawa stanie się miernikiem, wówczas można sobie wyobrazić, co dla wartościowania samego siebie oznacza przejście (względnie odesłanie) na wczesną emeryturę, albo też zrozumieć silną irytację powodowaną np. rosnącym bezrobociem.

Konfrontacja z emerytalną granicą może się jawić na różne sposoby, które zależą od wykonywanego zawodu. Kto fizycznie i duchowo jeszcze jest zdrowy, może popaść w depresję na skutek zbyt wczesnej i wymuszonej emerytury. Nagłe rozstanie z życiem zawodowym może gwałtownie i widocznie przyspieszyć proces starzenia się.

Niejeden, który poza swoją zawodową aktywnością obraca się w intensywnej sieci kontaktów, nie potrzebuje po przejściu na emeryturę lękać się uczucia samotności i opuszczenia. Nie aż tak rzadko słyszeć można wyznanie: „Mnie się moja starość podoba. Dopiero ten odcinek życia nazwać mogę najpiękniejszą i najcenniejszą jego fazą”. „Nie, ja nie chciałbym jeszcze raz być młody; chętnie staję się starym”, mówi ktoś inny.

Lęki

Lęk w obliczu stopni starości. Uświadomienie sobie starzenia się może – w każdym wieku – wytwarzać szereg problemów i lęków. U młodych mogą to być zakłócenia na linii ludzkich relacji, które objawiają się albo jako nieprzyjmowanie pokarmu (anoreksja), albo jako wilczy głód (bulimia), jako zaburzenia wzrostu, a nawet jako skłonności do samounicestwienia. Podobne obawy mogą występować przed rozpoczęciem szkoły lub zmianą szkoły.

Później może dawać o sobie znać lęk, że już więcej nie jest się młodym, młodą, co z kolei prowadzić może do niestosownych zachowań (ubieranie się, fryzura, prezentowanie siebie). Między czterdziestką i pięćdziesiątką melduje się midlife crisis, kryzys wieku średniego, wywołany uświadomieniem sobie, że połowę swego życia człek ma już za sobą. Ten stan może generować pęd do zwiększonego tempa pracy zawodowej, do nieprzyjemnego dążenia do zrobienia kariery, ale i do stanów depresji.

Lęk przed cielesnymi defektami. Niektórzy mogą już przed trzydziestką odczuwać słabnięcie siły do pracy; choroby i operacje mogą wzmagać lęki przed kolejnym stopniem życia albo wręcz zapoczątkować nowy jego etap, w którym siły i możliwości wyraźnie są ograniczone. Słabnięcie wydolności oczu i uszu, malejąca sprawność ramion i nóg zaczyna człowieka irytować. Z postępem wieku człowiek baczniej wsłuchuje się w sygnały słane przez jego organizm i obawia się – niekiedy całkiem słusznie – że tam zaczyna się coś psuć. Operacja lub cierpienie, z którym musi żyć.


Niektórzy tego się wstydzą i próbują swe odczucia maskować. Pozbawienie prawa jazdy z powodu starości i rozłąka z samochodem to dla niektórych poważny cios mogący prowadzić do depresji.

Lęk przed domami opieki (dawniej domy starców). Obok problemu codziennego zaopatrzenia ewentualna konieczność zmiany mieszkania i konieczność przeniesienia się do domu opieki społecznej wyzwala silne lęki. Utrata własnego mieszkania i ulubionego otoczenia, ekstradycja do nowej instytucji z jej rytmem, redukcją kontaktów z krewnymi i przyjaciółmi, problemy finansowe. Niektórzy utyskują gorzko: „To jest ostatnia stacja mego życia”.

Inni znów są bardzo szczęśliwi, że dane jest im zamieszkanie w takim domu opieki, i mówią: „Tutaj mam wszystko, czego jeszcze potrzebuję: społeczność, jedzenie i napoje, pomoc w chorobie, jest także domowa kaplica”. Tak więc nie muszę globalnie skarżyć się na lęki starości; wiele spraw zależy od okoliczności i od nastawienia dotkniętej nową sytuacją osoby.

Wyrzuty czynione samemu sobie. Niektórych ludzi starych zadręcza bezradność i nieporadność, przez którą niejedno muszą przyjmować. Zdarza się, że rodziców opanowuje trwoga na widok dzieci, które (pod względem ludzkim, politycznym lub religijnym) kroczą własnymi ścieżkami, jakie oni – rodzice – uważają za niewłaściwe.

Muszą akceptować fakt, że ich dzieci wybrały sobie innych przyjaciół i małżeńskich partnerów, niż by to im odpowiadało, albo też nie radzą sobie w swym małżeństwie. Rodzice i dziadkowie zadręczają się też często pytaniem: Co myśmy zrobili złego? Co zaniedbaliśmy? Byliśmy zbyt surowi albo nazbyt łagodni i ustępliwi? Jak to wszystko mogło się stać? Tutaj pokazują się również skutki fałszywej oceny możliwości i granice wychowania w rodzinie.

Niektórych zaprząta także pytanie, czy życie się opłacało. Często muszą pogodzić się i z tym, że nie wszystko osiągnęli, co było celem ich życia, albo że stracili nawet jakieś przedsiębiorstwo lub stan posiadania. Inni zapytują: I co pozostaje z mojego życia? Co stanie się z tym, co ja zbudowałem i osiągnąłem? Lęk przed bezsensem przeżytego życia niejednemu odbiera radość z reszty lat, jakie mu do przeżycia jeszcze pozostały.

Lęk przed śmiercią. I wreszcie dochodzi do tego jeszcze lęk przed śmiercią. Wedle ankiet około jednej trzeciej ludności odczuwa lęk nie tyle przed śmiercią, ile przed umieraniem. Nie istnieją przy tym różnice, choćby w tym sensie, że strach staje się tym większy, im wcześniej człowiek spodziewa się zgonu. Niektórzy modlą się o to, aby mogli umrzeć rychło, inni mówią: „Ja zamknąłem moje życie i dziękuję za każdy dzień, jaki mogę jeszcze przeżyć; ale też zgadzam się na każdy dzień, w którym mam umrzeć”.

Naturalnie, jedna trzecia starszych ludzi lęka się długiego cierpienia poprzedzającego śmierć, przed wykonaniem kroku w nicość, przed życiem po śmierci, o którym nic nie wiadomo i którego nikt nie potrafi sobie wyobrazić. I wreszcie niektórzy boją się, że ze swoim trybem życia przed Bogiem nie będą się mogli ostać. U ludzi wyczulonych religijnie rolę odgrywają także określone sceny z nauki religii lub kazań, jak np. drastyczne wymalowywanie okrucieństw Sądu Ostatecznego.


Jakie nadzieje mamy w obliczu faktu, że ustawicznie się starzejemy? Większość ludzi spodziewa się najpierw, że pozostaną zdrowi i także późniejsze lata swego życia spędzić będą mogli bez większych dolegliwości. Inni spodziewają się przede wszystkim, że ludzie im bliscy pozostaną na właściwej drodze oraz że ich przyjaźnie i dobre międzyludzkie stosunki będą trwały bez szwanku. Jeszcze inni liczą na to, co wyznawali przez całe swe życie: przebaczenie grzechów, ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny.

Nie chodzi jednak tylko o owe małe lub wielkie nadzieje, lecz o nadzieję samą w sobie. Starzy Rzymianie mawiali: dum spiro spero – jak długo oddycham, tak długo mam nadzieję. Tego typu nadzieja nie może być uzasadniana w kategoriach wewnątrzświatowych. Albowiem wiemy jedno: wszyscy ludzie muszą umrzeć, a droga do tego kresu może być długa i bardzo uciążliwa. Można więc tylko żywić nadzieję wbrew wszelkiej nadziei.

Nadziei nie można wytworzyć drogą argumentów, aktem siły lub przez dobre słowo. Jest ona cnotą boską jak wiara i miłość, a więc jest Bożym darem, danym każdemu człowiekowi, który go przyjmuje i na niego się zdaje. Rośnie raczej poprzez międzyludzkie relacje niż siłą argumentów. Pielęgnowanie dobrych stosunków z braćmi i z Bogiem jest źródłem nadziei, która nie ginie również w wieku starości.

Papież Jan Paweł II opublikował w październiku 1999 r. „List do ludzi starych na całym świecie”. Zawiera on także myśli na temat „nieubłaganie upływającego czasu życia” i cierpień wieku starości. Tam, gdzie rozważa fenomen zbliżającej się śmierci, przyznaje: „My, starzy, mamy trudności pogodzenia się z perspektywą tego przejścia”. Mimo to po refleksji o śmierci w aspekcie wiary Papież wreszcie pisze: „Odczuwam wielki pokój, kiedy myślę o tym momencie, w którym Pan wezwie mnie do siebie: z życia do życia”.

Pytanie o sens

Na pytanie o sens życia nie mamy pod ręką żadnej gotowej odpowiedzi. Niektórzy, pragnący drugim dopomóc, pytają okazyjnie księdza, co powiedzieć ludziom niewidzącym już więcej sensu w swym życiu. Pragnęliby mieć w zapasie kilka odpowiedzi, które w razie potrzeby można by podawać jak lekarstwa. Tak prosto sprawa się nie ma.

Praski filozof Milan Machoveč (1925–2003) w swej książce o sensie ludzkiej egzystencji pisze, co następuje: „Żadna rzecz na świecie i gdziekolwiek indziej nie kryje sensu sama w sobie, nawet nie »rzecz ożywiona«. Rzeczy podpadają pod kategorię »bytu«, natomiast sens należy do kategorii »relacji«. Sens staje się możliwy tylko jako sens określonego Ktoś w stosunku do jakiegoś innego Ktoś, nie tkwi w pojedynczej rzeczy samej w sobie... W rzeczach samych w sobie sens nie istnieje tak długo, jak długo człowiek przez swą umiejętność nie wprowadzi sensu w świat – albo też, naturalnie, niekiedy jakiegoś bezsensu”.

Życie nie „ma” w sobie sensu, o którym tylko trzeba by się wywiedzieć jak o ciśnieniu krwi czy zawartości cholesterolu we krwi. Słowo „sens” znaczy w języku francuskim „droga”. Sens znajduje i go doświadcza ten, kto przed sobą widzi drogę, na którą może wejść i która prowadzi do czegoś dobrego.


„Droga powstaje w chodzeniu” – stwierdza hiszpański poeta Antonio Machado. Nie istnieje więc sens dany z góry, nie można go też „wytworzyć”, lecz powstaje dokładniej krok po kroku w marszu. Jest darem; od-daje się on temu, kto wykonuje następny krok, jaki na wszelki wypadek może uczynić. Kto idzie, ten odczuwa samo kroczenie jako odcinek do przebycia, odczuwa je jako sens.

Pytanie o sens jawi się dlatego w szczególny sposób w oczach człowieka, którego życiowa przestrzeń się skurczyła lub przestaje istnieć na krawędzi łoża choroby. Gdzie tutaj jest jeszcze droga, na którą można wejść? Ktoś czuje się zepchnięty na boczny tor.

Już więcej nie może zabierać głosu w rodzinie, w życiu zawodowym, odnosi wrażenie, że już więcej nie jest potrzebny nikomu. Nikt go już więcej nie pyta o jego wiedzę i jego doświadczenie. I tak wciąż od nowa wyłania się pytanie: Po co ja jeszcze żyję? Kto ma coś z tego, że ja jeszcze jestem na tym świecie? Czy dla drugich nie jestem ciężarem w sposób, który w gruncie rzeczy jest brzemieniem dla mnie samego?

Pytanie o sens nie oczekuje gotowej odpowiedzi. Nie szuka wyjaśnienia, lecz relacji. Szuka człowieka, który myśli i współczuje. Gdy Jezus wisiał na krzyżu, zawołał słowami Psalmu skarżąc się: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”

(Ps 22, 2; Mt 27, 46; Mk 15, 34). Nowy Testament podaje tylko słowa początkowe; ale w Psalmie czytamy dalej: „Wołam przez dzień, a nie odpowiadasz, wołam i nocą, a nie zaznaję pokoju... Ja jestem jak robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgardzony u ludu... Nie stój z dala ode mnie, bo klęska jest blisko, a nie ma wspomożyciela” (Ps 22, 2-12). Dzięki Bogu, w tym momencie śmiertelnego opuszczenia Jezusa nie przystąpił nikt i nie próbował Mu „wyjaśnić”, dlaczego Bóg Go opuścił. „A obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego”, dwie dalsze niewiasty i apostoł Jan. Milczeli; mówił tylko Jezus, cierpiący (por. J 19, 25).

Pytanie o sens zmierza nie tylko do przyszłej drogi, lecz pyta także o drogę dotychczasową. I dlatego bulwersuje szczególnie ludzi starych, którzy spoglądają przede wszystkim wstecz – w przeszłość, której nie da się więcej odmienić. Tego, co się wydarzyło, nie mogą zmienić, ale mogą przemyśleć swe nastawienie. I do tego zmierzają pytania.

Pytają dopóty, dopóki nie znajdą osobistego nastawienia do swej przeszłości, z którym będą mogli żyć. Do tego często trzeba ludzi, którym można o tym opowiadać i którzy pomogą w dotarciu do sprawiedliwej oceny w kwestii przebytych dróg i błędnych ścieżek. W ten sposób mądrością stanie się także wiedza i życiowe doświadczenie. Droga do tego zaczyna się już wcześnie. Dwunastoletni „Jezus zaś czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi” (Łk 2, 52; por. Sm 2, 26).

„Czy żyjemy za długo?” Nie sposób udzielić na to pytanie odpowiedzi w cyfrach. Pytanie to nie będzie jednak zadręczało nikogo, jak długo będzie zdawał sobie sprawę z podstawowej prawdy, że starzeć się znaczy zyskiwać życie. W doświadczaniu owej wielkiej prawdy musimy sobie jednak wzajemnie pomagać.

*****

Ks. Alfons Józef Skowronek (ur. 1928) jest profesorem teologii, wybitnym ekumenistą, członkiem międzynarodowej redakcji teologicznego periodyku „Concilium”, duszpasterzem gminy niemieckojęzycznej w Polsce. Opublikował ponad 500 prac. Ostatnio nakładem Więzi ukazały się jego książki „Aniołowie są wśród nas” (2001) oraz „Kościół w burzliwych czasach” (2007).