Miłość z odzysku

Maciej Müller, Tomasz Ponikło

publikacja 06.08.2009 10:51

Jan Paweł II wzywał, żeby takich jak my przygarnąć, ale ilu księży go posłuchało? Proboszcz się zgodził wywiesić w gablocie plakat o rekolekcjach dla niesakramentalnych, ale z ambony się o tym nie zająknął. Bo „u nas takich związków nie ma”. Tygodnik Powszechny, 2 sierpnia 2009

Miłość z odzysku


Bogdan: Pochodzę spod Olsztyna. W pięćdziesiątym ósmym roku wzięli mnie do wojska, trafiłem na drugi koniec kraju, do Poznania. Ojciec przed wyjazdem powiedział mi, żebym nie kradł, żebym nikogo nie skrzywdził. I razem z matką dali mi błogosławieństwo na drogę.

Dowództwo przydzieliło mnie do pracy w żołnierskim klubie na terenie jednostki. Takie „przynieś, podaj, pozamiataj”. Szef wysłał mnie jednego dnia do kiosku po gazety. Tam, w kolejce, zobaczyłem ją pierwszy raz. Niewysoka, długie jasne włosy. Jakoś tak zagadałem, w rozmowie padło, że musimy się znów spotkać. Miałem dwadzieścia jeden lat, ona siedemnaście i rodzice nie wypuszczali jej samej z domu. Zdarzyło im się raz, akurat wtedy.

Po służbie zasadniczej przeszedłem na żołnierza zawodowego. Mieszkałem nie w koszarach, tylko w hotelu żołnierskim. W mieście nie miałem nikogo, żadnej rodziny czy nawet przyjaciół. Kiedy kończyłem pracę, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, a potrzebowałem do kogoś pójść i z kimś pogadać. Zacząłem się spotykać z dziewczyną spod kiosku, Kaśką. Chodziłem do niej do domu.

Wracam kiedyś późnym wieczorem do hotelu, a tu balanga na cztery fajery, alkohol, panienki... Co robić? Dołączyć się czy wyjść? Powiedziałem kolegom, że nie mogę, że mam kogoś. Wtedy po raz pierwszy zaświtało mi, żeby się z Kaśką ożenić. Cóż, człowiek wyszedł ze wsi, niewiele widział świata. Nie było się nawet kogo poradzić.

Znaliśmy się niecały rok. Ale pomysł jej się spodobał. Tylko że była małolatą. Jej wujek wykombinował, co by można w tej sytuacji zrobić: poszliśmy do lekarza, którego polecił mi kolega z kolumny sanitarnej. Lekarz wystawił zaświadczenie, że Kaśka jest w ciąży. Z tym papierem pobiegliśmy do sądu rodzinnego. Pytali tylko, czy to moje dziecko. „Tak”. I dali pozwolenie na ślub. Tak samo udało się z księdzem.

Ale schody zaczęły się od razu. Zamieszkaliśmy u teściów. Ja jestem prostym człowiekiem. Baran zodiakalny. Chcę w życiu coś robić, coś osiągnąć. Nie mogę siedzieć i patrzeć. Na piętrze domu teściów urządziłem dwa pokoje z łazienką i kuchnią. Teściowie mieli kawałek pola, chciałem im pomagać na roli, sam od małego przecież krowy pasłem, wiedziałem, co to za praca. Ale powiedzieli: „Co ty tam wiesz, my tu mądrzejsi jesteśmy”.

Z wojska wyleciałem krótko po ślubie. Dopiero później dowiedziałem się, dlaczego: bo kilku moich krewnych mieszkało w Ameryce. Miałem skończoną tylko profilowaną zawodówkę jako ślusarz samochodowy. Poszedłem do wieczorowego technikum. Kaśkę też namawiałem – ale nie, ona nie pójdzie, „bo na co jej to?”. Mówiła do mnie: „Ty studencie jeden”. A ja znalazłem pracę, zostałem po jakimś czasie nawet kierownikiem w dużym zakładzie budowlanym, ponad setkę ludzi miałem pod sobą. Kaśka nie chciała pójść nawet na sprzątaczkę. W ogóle nie chciała nic robić, a przecież zdolna była, potrafiła szyć.

Czasem jej proponowałem: „Weź gazetę, zobacz, co tu piszą”. Ale to w ogóle jej nie interesowało. „Kupmy meble”. „Nie ma pieniędzy” – odpowiadała. Więc mówiłem, że przecież musimy mieć własne! Że możemy starać się załatwić kupno na raty. „Na pewno się nie uda, nie dadzą, nie da się” – ona na to. Nic jej się nie podobało – to nie, tamto nie. Lepiej siedzieć i narzekać. Nie tak życie ma wyglądać...

No i fizycznie się nie dopasowaliśmy. Współżycie nam nie wychodziło. Oboje nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Pojawił się syn, Paweł, ale w seksie i zresztą we wszystkich innych sferach narastała bylejakość. Tak minęło szesnaście lat małżeństwa. Aż pojechałem na parę miesięcy do Niemiec na saksy.

Dziś myślę, że wiele rzeczy zrobiłbym w życiu tak samo: poszedłbym do wojska i tak dalej. Ale nie ożeniłbym się z Kaśką. Jak wytrzymałem tyle czasu? Chyba na tej zasadzie, jak śpiewał Młynarski: „Róbmy swoje”. Przestałem się przejmować.


W Niemczech poznałem Adelę. Zakochałem się. Kiedy wróciłem do Polski, zabrałem swoje rzeczy z domu rodziców Kaśki i zamieszkaliśmy razem. Ale z Adelą to też nie było to. Nie podobało mi się wiele rzeczy. Do kościoła nie chciała chodzić. Miała syna z poprzednim partnerem, a ja musiałem jej przypominać, żeby czasem się do niego odezwała, żeby dziecku prezent wysłała na imieniny. Jak ktoś nie czuje, że dzieckiem trzeba się opiekować, to nie znajdę z nim wspólnego języka.

Powiedziałem jej: idź w swoją stronę i nie zawracajmy sobie głowy, skoro nie potrafisz o własne dziecko zadbać. Rozstaliśmy się z Adelą. A ja zamieszkałem sam z Pawłem.

Kamila: Od dzieciństwa mieszkałam w Poznaniu. Wychowywałam się w rodzinie bardzo religijnej, mama zabierała mnie na wszystkie możliwe nabożeństwa. Dobrze się uczyłam.

Jednego dnia do szkoły szłam przez park. Miałam wtedy czternaście lat. Zaczepił mnie chłopak, przedstawił się: „Waldek jestem”. Spytał, czy się z nim umówię. „Dobrze”. Ale pierwszy raz przyszłam z koleżanką, a za drugim razem już w ogóle się nie pojawiłam. Zapomniałam o nim. Dopiero po jakimś czasie spotkaliśmy się na prywatce. Siedliśmy w kółku i bawiliśmy się w „szczerość”. Waldek pyta, kogo kocham – a wcześniej jego pytali i on powiedział, że mnie – no i co miałam zrobić? Powiedziałam, że ja jego też. I tak zaczęliśmy ze sobą chodzić.

Zdałam wtedy do liceum. On poszedł do technikum, ale szybko zrezygnował. Moi rodzice byli przeciwni temu, żebyśmy chodzili, ale ja szłam w zaparte. Miałam dziewiętnaście lat, kiedy zaszłam w ciążę. Wtedy front się zmienił: „Musisz iść do ślubu”. A ja bardzo nie chciałam. Już widziałam, że Waldek pije. Ale tak wiercili dziurę w brzuchu, że dałam się namówić na cywilny.

Po wyjściu z Urzędu Stanu Cywilnego pojechaliśmy do brata Waldka do Przemyśla. Upili się, byli okropni. Bałam się strasznie. W końcu zdenerwowana wyszłam do łazienki, tam straciłam przytomność, upadając walnęłam głową w muszlę klozetową. Kiedy się ocknęłam, zobaczyłam, że krwawię. Waldek i kilka innych osób przybiegło; nikt się specjalnie nie przejął. Żona szwagra woła: „To chyba poronienie!”, wzięła encyklopedię i czyta na głos: „Poronienie samoistne to oddzielenie się elementów jaja płodowego w macicy...”. Przyjechało pogotowie, wzięli mnie do szpitala.

Niestety rodzice nie poprzestali w uporze – nawet wtedy. „Jak to tak żyć bez ślubu kościelnego? Wstyd przed ludźmi!”. I tym razem się złamałam.

W dniu ślubu mój kolega, który był świadkiem, podjechał samochodem, żeby mnie zawieźć do kościoła. Wziął mnie na bok i mówi: „Robisz błąd, uciekajmy!”.

Nie posłuchałam tej ostatniej przestrogi. Nie zapamiętałam ani chwili z ceremonii, tak byłam spięta i zdenerwowana. Wesele było u mnie w domu. Waldek się upił. Poszłam z koleżanką spać do niej, a on balangował do rana z moją bratową.

Miałam głowę przeładowaną brukowymi czytadłami o wielkiej miłości, które ukształtowały mój ideał mężczyzny. Waldek go nie spełniał. Nie był dojrzały, może dlatego, że ojciec mu zmarł, kiedy miał sześć lat. Wcześnie zaczął zaglądać do kieliszka. I nic go nie interesowało. Miało być jak w książce, a życie przyniosło same rozczarowania.

Zmuszał mnie do seksu. Współżycie nigdy nie było udane. Za wczesna inicjacja, zero doświadczenia – a tu trzeba powoli się poznawać. Ciąża za ciążą, poronienie za poronieniem. Zaczęło się bicie. Pamiętam pierwszy raz, bez powodu. Czekałam tylko, kiedy dozorca rano otworzy bramę, żeby uciec. Potem klękał, przepraszał, obiecywał, że już nigdy więcej. Ale bił coraz częściej. W pracy tłumaczyłam jak ta głupia, że spadłam ze schodów.


Przy mojej czwartej ciąży Waldek zaczął znikać z domu. Zostawałam sama, wyjąc z bólu. Zaproponowałam mu: niech wyjedzie za granicę do pracy. „Coś byś zarobił, a może też i chwila rozstania pomogłaby naszemu małżeństwu”. Pojechał do Francji. Odwiedziłam go kilka razy, ale wtedy zawsze gdzieś przepadał, żeby tylko mnie nie widzieć.

Może ten człowiek mnie kochał. Ale jego uczucie przypominało sentyment, jakim się darzy stare buty: nie chcę ich wyrzucać, łatam je, bo przyzwyczaiłem się do nich. Ale jednocześnie je niszczę, używając codziennie. Z mojej strony to chyba też nie była miłość. Raczej jakieś otumanienie. Byłam gotowa powtórzyć za Waldkiem każde słowo, zgodzić się, czego by nie powiedział.

Po pięciu latach takiego życia przyszła moja mama: „Zabieram cię, bo nie wychowywałam dzieci po to, żeby ktoś je teraz niszczył”. Zamieszkałam z rodzicami. Załatwili mi opiekę dobrego lekarza; utrzymałam ciążę i urodziłam Michałka. Waldek przyszedł na dwa dni przed rozwiązaniem. Spróbowaliśmy potem jeszcze raz żyć razem, ale on po dwóch miesiącach znów wpadł w ciąg.

Mama zmarła nagle, kiedy Michałek miał niecałe pięć lat. Oddałam go do przedszkola, ale zupełnie się tam nie nadawał – tak bardzo przeżywał stratę babci. Więc na mój powrót z pracy do domu czekał z dziadkiem.

W osiemdziesiątym drugim zdecydowałam się na rozwód. Sędzia pytał, czy nie widzimy przed nami jeszcze jakiejś szansy. Pomyślałam, że może dla dziecka warto się poświęcić...

Ale skrupuły mi puściły, kiedy Waldek znalazł sobie nową dziewczynę, a ona zaszła w ciążę. Sąd orzekł rozwód. Nie powinno się żyć tylko dla dziecka, ale też dla siebie. Jeżeli człowiek jest w porządku dla samego siebie, to dziecko ma zdrowego rodzica.

Bogdan: Był rok siedemdziesiąty dziewiąty. Zostałem kierownikiem działu w zakładzie transportowym. Jedną z moich podwładnych była miła, wygadana dziewczyna. W odróżnieniu od innych pracowników jej nic nie trzeba było dwa razy powtarzać...

Podpytywałem o nią. Powiedzieli mi, że Kamila ma kłopoty z mężem. Zresztą – widać było. Jej synek chorował, a ona wszędzie chodziła sama: do przychodni, po leki. Kiedy samochód się zepsuł, to sama go do warsztatu zawoziła.

No i jakoś tak zaczęliśmy gadać o życiu, doradzać sobie nawzajem. Podobało mi się w niej to, jak patrzy na świat. Widziałem, jak dba o syna. Sama też była zadbana, do tego trzeźwo myśląca.

Zaczęła się do mnie zalecać, kanapki mi przynosiła do pracy.

Kamila: Waldek znikał z domu. Myślałam, że jak będzie głodny, to pewnie przyjdzie do mnie do pracy – więc nosiłam ze sobą kanapki, które robiłam dla niego. Ale on nigdy nie przyszedł. I te kanapki zawsze zjadał Bogdan.

Początkowo nie miałam o nim dobrego zdania. Pamiętam, jak pierwszy raz się pojawił w moim dziale: roztrzepany oszołom w niebieskim golfie. Ale z czasem dostrzegłam w nim dużo dobrych cech. Chociaż rozwodnik, to sam nie może być zły, skoro tak kocha dziecko. A wciąż mówił i myślał o synu.


Matka Waldka zachorowała. Jeździłam do niej do szpitala codziennie po pracy, woziłam jej jedzenie, chociaż już byliśmy z Waldkiem po rozwodzie.

Bogdan któregoś razu podjechał pod biuro swoją żółtą syreną: „Jadę w tamtym kierunku, to może cię podwiozę?”. I już się tak zaczęło na dobre. Kiedy był Dzień Kobiet, dziewczyny w pracy dostały po kwiatku, a ja całe naręcze. Tak Bogdan torował sobie do mnie drogę.

To nie było nagłe zauroczenie. Połączyła nas głównie miłość do dzieci. On bardzo kochał swojego syna, ja swojego. Chłopcy się poznali i polubili. Bogdan zaczął mnie namawiać do zamieszkania razem i do ślubu. Ja nie chciałam, ale dzieci naciskały. Wprowadziłam się do Bogdana, a w osiemdziesiątym trzecim wzięliśmy ślub cywilny.

I zostaliśmy związkiem niesakramentalnym.

Bogdan: Wiedziałem, że w tej sytuacji będziemy z Kamilą żyć w grzechu. Ale chciałem tego. Myślałem: „Panie Boże, może mi przebaczysz, przecież ją kocham. Będę wszystko robił, żeby dobrze żyć, nie będę jej bić jak tamten. Księżom się to nie spodoba, ale Tobie może tak...”.

Do kościoła chodziłem zawsze. Jako chłopiec byłem ministrantem. Pamiętam nabożeństwa majowe wśród pól, żaby kumkające w bajorach. Matka uczyła mnie, bym zawsze pamiętał, że Bóg jest nade mną.

W wojsku było za to pranie mózgu. Dwa razy w tygodniu tak zwane zajęcia z religii. Na Mszę chodziłem dalej, ale ksiądz ględzi na kazaniu o niczym, to kołatało mi się po głowie, że a nuż to ci w wojsku mają rację – że może Boga nie ma. Ale jak mnie wyrzcicili z armii, to i wątpliwości odeszły. Żyłem jak żyłem, ale z Bogiem się nie wadziłem.

Kiedy ksiądz, jeden z drugim, zaczynał huczeć z ambony o związkach takich jak my z Kamilą, że grzeszne, że gorszymy innych, to nieraz chciałem wyjść z kościoła. Lepiej się było nie przyznawać.

Całe szczęście, że raz po kolędzie zaszedł do nas ksiądz Franciszek.

Powiedział, że co u ludzi niemożliwe, to u Boga możliwe; chodźcie do kościoła, nie zważajcie na ludzkie gadanie.

A potem trafiliśmy do duszpasterstwa związków niesakramentalnych. Tam usłyszeliśmy: „Pamiętajcie, że jesteście ochrzczeni, z Kościoła nikt was nie wyrzucił”. No i z trzeciej ligi staliśmy się znów normalnymi katolikami.

Ale ciągle mam żal do hierarchii. Jan Paweł II wzywał, żeby takich jak my przygarnąć, a ilu jest księży, którzy tego posłuchali? Czytam wypowiedzi różnych biskupów, ale z ich strony nie ma zrozumienia, żadnego zmiłowania.

Tak samo ze strony proboszczów. Nasz obecny proboszcz zgodził się ostatecznie, żebym wywiesił w gablocie plakat o rekolekcjach wielkopostnych dla niesakramentalnych, ale z ambony ani się o tym nie zająknął. Bo, tłumaczył, „u nas takich związków nie ma”.

Kiedyś kardynał Kasper powiedział, że małżeństwom trzeba by umożliwić przystępowanie do komunii, jeżeli swoim życiem dowodzą, że są przyzwoitymi katolikami. Ale od razu odezwali się inni biskupi, którzy stwierdzili, że tak się nie da. Chętnie bym takich posadził w kościele w mojej ławce w czasie komunii, żeby poczuli, jak to jest.


Kamila: Normalny katolik, kiedy ma krótką przerwę w przyjmowaniu komunii, nie jest w stanie sobie wyobrazić tego głodu.

Liczyliśmy się z karą, bo zlekceważyliśmy naukę Pana Jezusa z Kazania na Górze. Więc pilnujemy dziewięciu przykazań, a w tym jednym prosimy Boga o miłosierdzie.

Na początku było w nas trochę buntu: „Bóg pozwala nam być razem, ale nie pozwala przyjmować komunii?”. Ale to nie Bóg nam nie pozwala.

Bóg spowodował, że jesteśmy z Bogdanem razem. A to, że nie przystępujemy do komunii, wynika z tego, że musimy się liczyć z regulaminem. Tak już jest: łamiesz zakaz, więc nie będzie tego i tego. Coś za coś.

Czasem płaczę, ale już się nie buntuję. Bo widzę, że Bóg nas nie opuścił, że nam pomaga. Dobrze nam się wiedzie, żyjemy dla nas i dla naszych dzieci. W naszych poprzednich związkach to było niemożliwe.

Kościół nie zmieni swojej nauki i nie powinien. Nie może sugerować, że rozwody są dopuszczalne. Bo jak raz już człowiek obali tę barierę, to zrobi to i w drugim związku, i w trzecim...

Bogdan: Denerwuje mnie, że tak ważne rzeczy nie zależą od Pana Boga, tylko od Kościoła. Mam wiele szacunku dla papieża Benedykta. Ale ostatnio znowu przeczytałem jego przemówienie do roty rzymskiej ze stycznia 2009 r. Pogroził, że za dużo stwierdzeń nieważności małżeństw, że statystyki idą w górę. A przecież ci sędziowie kościelni to księża, ludzie wykształceni, sami odpowiadają przed Bogiem. I co, według Papieża otwierają jakieś furtki? Tu nie o statystyki, tylko o ludzi chodzi...

Czy Papież wie, co się dzieje na Zachodzie, że tam są puste kościoły? Bo rodzi się mentalność, że młodzi razem zamieszkają, że ślub im żaden niepotrzebny, a z Panem Bogiem sami jakoś się dogadają. Z księdzem nie muszą. Żyją na kartę rowerową i kichają, na co Kościół zezwala, a na co nie.

Biskupów to nic nie interesuje. O czym oni tyle obradują? Czemu nie o problemach ludzi takich jak my? Ja, Polaczek-szaraczek, nic z tego nie rozumiem i nic z tego nie mam.

Po naradzie z duszpasterzem postanowiliśmy pójść do sądu kurialnego, żeby sprawdzić, czy możemy stwierdzić nieważność naszych pierwszych małżeństw. Jedna para w naszym duszpasterstwie ma już proces za sobą – okazało się, że facet był chory psychicznie i zataił to przed nią. Żona znalazła potem w papierach szpitalnych historię jego choroby.

Nie wiem jak, ale od razu wyniuchała nas jakaś kancelaria prawna: że mogą pomóc, że mają wejścia tu i tam. Mówię im: „Nie potrzebuję żadnego adwokata, chcę być wysłuchany przez kapłana, człowieka wiary”.

Kuria: a w niej ściany, korytarze, ludzie – wszystko zdaje się pytać: „Po coś tu przyszedł?”. Wszystko jest tam takie zimne. Ksiądz mnie wysłuchał i powiedział, że przypadek kwalifikuje się do tego, żeby składać dokumenty. Dał druki. Czytam. Co ich za przeproszeniem obchodzi, jakie było wesele, ile osób się na nim bawiło i co zdarzyło się po przyjęciu? Przecież powinni rozpatrywać tylko moment zawarcia związku.

Kamila: Rozmawiałam z tym samym księdzem. Idąc do kurii myślałam, że to będzie rodzaj spowiedzi. Denerwowałam się strasznie. Chciałam opowiedzieć moją historię ze wszystkimi szczegółami. Wyszło chaotycznie.


Ale najbardziej bolało to, że ksiądz zachowywał się, jakbym mu zajmowała cenny czas. Ja ryczę, chcę z siebie wszystko wyrzucić, oczyścić się, a on mnie pospiesza, przerywa, mówi: „To nie, to nieistotne, dalej”. W końcu wstał i powiedział: „Kwalifikuje się pani, proszę wziąć druki”. Mówię mu na to: „Może się i kwalifikuję, ale ja dziękuję, nie chcę tak”. To było nieludzkie. Nieboskie.

Wycofaliśmy się oboje – licząc, że Bóg popatrzy na nas z miłosierdziem, nawet jeśli nie będziemy mieć wyroków w dłoniach. Nie straciliśmy wiary w swoje zbawienie. Po tej kolędzie z księdzem Franciszkiem zaczęłam inaczej patrzyć na naszą sytuację. Kiedy słyszałam w Kościele inwektywy pod adresem ludzi nam podobnych, myślałam sobie, że to właśnie jest ten krzyż, który Jezus każe dźwigać i na który się sama świadomie zdecydowałam.

Wcześniej czułam się brudna i byłam przekonana, że każdy ten brud widzi. Myślałam sobie, że prawda o nas niczemu dobremu nie służy, i irytowało mnie, kiedy Bogdan bez oporów opowiadał, jakim jesteśmy małżeństwem.

Bogdan: Wiemy oczywiście, że Kościół wymyślił rozwiązanie dla takich jak my: białe małżeństwo. W naszym duszpasterstwie są dwie takie pary. Jedni w podeszłym wieku, drudzy ciężko chorzy. Mogą przystępować do komunii, ale ich proboszczowie każą im jeździć gdzieś, gdzie ludzie ich nie znają. Bo zgorszenie będzie. W miastach jest po sto kościołów, ale co, jeśli ktoś jest ze wsi? To obłuda.

Żyjemy w związku niesakramentalnym już dwadzieścia siedem lat, wiadomo, że współżyliśmy – i co, na stare lata mamy przysięgać czystość? Jak już człowiek nie może, to podpisuje przysięgę i robi z siebie herosa.

Byli też jedni młodzi, trzydziestolatkowie. Obnosili się z tą swoją „białością”. Przystępowali do komunii, trzymając się za ręce. Kiedyś dziewczyna wyznała mi, że czasem dopada ich pokusa i ona wtedy o szóstej rano ze łzami leci do konfesjonału. Śmieszyło mnie to. Jak jest kara, to niech będzie do końca.

Lubię sięgać do takiego starego tekściku księdza Malińskiego: „Nie można tkwić wczepionym w swój dawny świat. Bo i tak go coraz mniej rozumiesz. Bo się rozsypał i rozsypuje się z każdą chwilą jak rozbite kryształowe lustro. I ani nie potrafisz zobaczyć siebie takim, jakim byłeś, ani w tych okruchach nie zobaczysz tamtego świata. Nie próbuj oceniać swojej przeszłości kategoriami współczesnymi – tak siebie jak innych, jak cały tamten odchodzący w ciemność świat”.

Zamknęliśmy przeszłość. Stworzyliśmy dobry dom. Staramy się żyć uczciwie. Z sąsiadami żyjemy dobrze, nie odczuwamy z ich strony braku akceptacji. Ale głowę dałbym, że oni czują się lepsi.

Bo wiedzą, że jesteśmy z odzysku.

IMIONA I NIEKTÓRE SZCZEGÓŁY ZOSTAŁY ZMIENIONE.