Zaproszenie do tańca

Ks. Jacek Prusak SJ

publikacja 12.08.2009 18:13

Kościół poza nowoczesnością nie jest zrozumiały. Jeśli nowoczesność odrzuca, pozostaje sobą, ale tylko dla siebie – a takiej misji nie powierzył mu Jezus. Tygodnik Powszechny, 9 sierpnia 2009

Zaproszenie do tańca


Po Chrystusie Jezusie – pisał osiemnaście wieków temu Tertulian – nie potrzebujemy już żadnych badań, a po Jego Ewangelii żadnych dociekań! Skoro wierzymy, to nie życzymy sobie poza wiarą niczego więcej. Bo to jest najważniejsze, że wierzymy, i nie ma już nic więcej, w co byśmy ponadto wierzyć powinni” („Przeciw heretykom”). Nie brakuje chrześcijan, którzy i dziś zgodziliby się z Tertulianem. Skoro masz wiarę w Chrystusa, pytają, czego jeszcze potrzebujesz?

Znaleźć ich można pod adresem „tradycjonaliści” i w różnych ultrakonserwatywnych nurtach wewnątrz chrześcijaństwa. Mają wiarę i nie czują potrzeby, żeby się nad nią zastanawiać – nieraz określa się tę wiarę jako „dziecięcą” (nie musi to być określenie pejoratywne). Tacy chrześcijanie często wychowywali się w środowisku, gdzie wiara była oczywistością, albo przeżyli „drugie nawrócenie”, najczęściej na progu dorosłości. Doświadczenie to przyjęli za potwierdzenie prawdziwości tej wiary i od tego momentu próbują ją zachować „w całości”.

Jest jeszcze inna możliwość, na którą wskazują badania psychologów. Zdolność do wiary niepotrzebującej namysłu jest związana z pewnym typem osobowości i identyfikacją z grupą, dla której mądrością jest „bojaźń Pańska”.

Pewność za wszelką cenę

Łączy ich zespół wspólnych przekonań, które określić można jako: reaktywność, selektywność, moralny dualizm, absolutyzm i wolność od błędu, millenaryzm i mesjanizm. Potomkowie Tertuliana walczą z erozją chrześcijaństwa w społeczeństwie, z jego tendencjami sekularystycznymi i relatywistycznymi (reaktywność). Bronią jedynie niektórych aspektów tradycji, np. apokaliptycznych, krytykując tylko określone zjawiska rzeczywistości współczesnej, podczas gdy swobodnie korzystają np. ze współczesnych mediów i techniki (selektywność).

Zepsutemu światu zewnętrznemu przeciwstawiają czystą wspólnotę własną (moralny dualizm). Wszystko, co napisano w Biblii, traktują jako pochodzące od Boga, prawdziwe w każdym szczególe – treść Księgi nie może być „fałszowana” przez interpretację współczesnych metod historyczno-krytycznych (absolutyzm i wolność od błędu). Czekają na „ostateczny koniec”, w którym dobro zwycięży zło, ale aktywnie starają się go przyśpieszyć, głosząc światu mesjanizm.

W tym kluczu da się odczytać wiele tekstów i zachowań pism i środowisk tradycjonalistycznych w Polsce, których wycieczki „do wewnątrz” są skierowane m.in. przeciwko „Tygodnikowi Powszechnemu” i „katolicyzmowi otwartemu”. Reakcje na tekst ks. Alfonsa Skowronka („Nie ma mężczyzny ani kobiety”, „TP” 30/09) – czy to w wykonaniu „Frondy”, czy w polemice Tomasza Rowińskiego z „Christianitas” („Zamknięta sprawa”, „TP” 31/09) – również są tego przejawem.

Owa skłonność do uproszczonego przetwarzania informacji u publicystów religijnych o tradycjonalistycznym zacięciu nie pojawia się we wszystkich zakresach, lecz jedynie w obrębie tematów egzystencjalnych, które zawsze oceniane są religijnie. Podobną zależność zaobserwowano u studentów konserwatywnych seminariów chrześcijańskich: im wyraźniejszy kształt przybierał u nich fundamentalizm i ortodoksja, tym mniejsze znaczenie przypisywali poznawaniu dogłębnemu i krytycznej refleksji (por. Thomas J. Eddington i Roger L. Hutchinson, „Fundamentalism as predictor of cognitive complexity”, „Journal of Psychology and Christianity”, 9/1990).

Cokolwiek znaczy Hiobowe wyznanie, że mądrością jest „bojaźń Pańska” (Hb 28, 28), z pewnością nie jest tak, że bojaźń Pańska lepiej wyjaśnia to, co istnieje, lub też że nadaje temu większy sens (warto pamiętać, że od interpretacji moralnie oburzającego i irracjonalnego cierpienia Hioba uchyla się sama Księga).


Do dziś nie rozstrzygnięto kwestii, czy religijna socjalizacja uczy innego myślenia o egzystencjalnie ważnych tematach, a innego o nieegzystencjalnych, czy też tendencja ta opiera się na braku gotowości do pozostawienia jako otwarte ważnych pytań osobistych, tzn. na małej tolerancji dla dwuznaczności oraz na potrzebie pewności za wszelką cenę. Z pewnością jednak ktoś, kto chce pozostać w roli „bojownika wiary”, ukrywa czysto ludzkie motywacje i potrzeby oraz ich gratyfikacje za troską o „Kościół, wiarę i człowieka”. Dobre samopoczucie („silną wiarę”) uważa się wtedy za oznakę łaski, a wrogość do inaczej myślących maskowana jest koniecznością uprawiania apologetyki.

Widok pogańskich filozofów płonących w dzień sądu napawał Tertuliana otuchą. To, że skończył jako heretyk, nie zmusza do myślenia jego współczesnych naśladowców.

Katolickie Oświecenie

Wartość, jaką przywiązujemy do refleksji, zadecyduje o tym, czy będziemy tradycjonalistom zazdrościli, czy też uznamy, że ich religijności brakuje czegoś istotnego. Podobnie jak potomkowie Tertuliana, zwolennicy katolickiego Oświecenia uważają, że wiara w Chrystusa jest wszystkim, czego potrzeba do zbawienia, odrzucają jednak wniosek, iż w związku z tym nie ma sensu zadawanie pytań o cokolwiek innego, i nie uważają, że jedynym zadaniem katolickich teologów jest powtarzanie tego, co głosi Watykan. Zdaniem rzeczników katolickiego Oświecenia w takim ujęciu redukuje się bowiem teologię i jej zmaganie z Prawdą do katechezy – utożsamiając Prawdę z Kościołem, Kościół z Magisterium, a Magisterium z Papieżem.

Większość ludzi (nie tylko intelektualistów) czuje się zmuszona do namysłu nad swym doświadczeniem i swymi przekonaniami, chociażby po to, aby powiązać je w spójną całość. Świat bowiem jest i zawsze był – wbrew mrzonkom o monolitycznej Christianitas – pluralistyczny. Wystarczy studiować historię chrześcijaństwa, aby się przekonać, jak duża – od samego początku – istniała w nim różnorodność tradycji, także w kwestiach, w których moglibyśmy się spodziewać pełnej zgody. U źródeł Kościoła nie leży jednolity system wiary, lecz różniące się od siebie rodzaje chrześcijaństwa. Jedność trzeba było wypracować, nigdy jednak nie była ona jednolitością.

Dziś osiągnąć pewność w kwestiach wiary jest jeszcze trudniej niż w przeszłości. W świecie pluralistycznym konkurują ze sobą perspektywa zewnętrzna i wewnętrzna. „Jeśli widzimy, że ludzie tańczą – pisze wybitny filozof chrześcijański Robert Spaemann – ale nie słyszymy muzyki, to nie rozumiemy ruchów, jakie wykonują. Ten, kto nie podziela chrześcijańskiej wiary, będzie się starał wyjaśnić ją przez coś innego niż przez prawdę jej przedmiotu. Ostatecznie nie zrozumie jednak wiary (...).

Ten jednak, kto nie potrafi spojrzeć na wiarę z perspektywy zewnętrznej, z punktu widzenia której wiara chrześcijańska jest jedną z wizji świata, staje się sekciarzem lub fanatykiem, który zamyka się na uniwersalność rozumu. Chrześcijańska wiara wnosi roszczenie do tej samej uniwersalności, co rozum. Co więcej, pragnie, aby rozum w pełni pozostał sobą, i konstatuje, że nie dzieje się tak wówczas, gdy rozum nie stawia pytania o Boga”.

Dla każdego więc, kto identyfikuje się z pewnym konkretnym wyznaniem, refleksja nad wiarą, owo papieskie „Fides et ratio”, będzie zawsze dialogiem pomiędzy tradycją a osobistym doświadczeniem. Nie będzie jednak, bo jest to postawa wewnętrznie sprzeczna, tradycjonalizmem. Ortodoksja nie może być „zwróconą ku przeszłości nieruchomością”.


Historia modernizmu pokazuje, że spór wokół niego nie został jeszcze w Kościele rozstrzygnięty – pomimo oficjalnych potępień – ponieważ kryzys modernistyczny w katolicyzmie rozwijał się w szerszym kontekście powszechnego kryzysu religii, zwłaszcza w kręgach ludzi wykształconych, i był kumulacją debat dotyczących miejsca katolicyzmu na religijno-kulturowej mapie nowoczesności.

Jak się okazuje, pytania postawione w czasie owego kryzysu są wciąż aktualne. Claus Arnold kończy swoją „Małą historię modernizmu” wymownie: „Problemy powstające w przestrzeni między Kościołem a nowoczesnością często nie dają się unicestwić, lecz co najwyższej odsunąć na czas późniejszy”. Nie zmieni tego stygmatyzacja katolików świadomych istnienia tych problemów etykietą „liberała”, „reformisty” czy „progresisty”. Kościół nie może być już zrozumiały poza nowoczesnością. Jeśli ją odrzuci, pozostanie sobą, ale tylko dla siebie, a takiej misji nie powierzył mu Jezus. Przyjęcie nowoczesności nie jest jednak jednoznaczne z pójściem z duchem czasów. „Przystosowanie czy getto” to fałszywa alternatywa dla obecności Kościoła w świecie. Zadaniem chrześcijaństwa jest misja, ale nie prozelityzm. Pluralizm jest w swej istocie nieodwracalny.

Zwolennicy katolickiego Oświecenia uważają, że trzeba uczynić wszystko, by pluralizm funkcjonujący poza bramami Kościoła przekształcić w wielość wewnątrz Kościoła. Widoczny zmierzch pewnej historycznej formy chrześcijaństwa, przynajmniej na naszym kontynencie, nie jest jego obaleniem. W innych miejscach świata Kościół żyje, bo przestał być „rzymski”, a stał się „powszechny”.

Ani sekciarz, ani fanatyk

Aby wiarygodnie reprezentować Kościół, nie wystarczy go jedynie rozumieć, trzeba również uczciwie stawić czoło jego krytyce, tudzież odnaleźć swoją własną drogę do niego – równie samodzielną, co życzliwą. Wbrew fundamentalistom wszelakiej maści, którzy ortodoksję mylą z integryzmem, wszystko widząc biało-czarno i wytykając oponentom brak jednoznacznego stanowiska („albo-albo”), czasami bycie „pomiędzy” jest jedyną uczciwą pozycją – także w Kościele.

Czytanie publicystyki religijnej na łamach wielu tradycjonalistycznych pism w naszym kraju może być zadaniem frustrującym, bo większość ich autorów nigdy nie studiowała teologii. Pretensjonalność w podejściu do tekstu ks. Skowronka te braki unaocznia. To dlatego tak ważne dla poziomu naszej wiary jest używanie intelektu krytycznego, pokazującego, co jest, a co nie jest wyjaśnieniem, i odrzucanie pseudowyjaśnień nazbyt optymistycznej pobożności.

Historia Kościoła pokazuje, że utrzymanie zdrowego napięcia między autorytetem a wolnością teologicznych poszukiwań nigdy nie była łatwa. Ani legalizm i dogmatyzm tradycjonalistów stawiających opór koniecznym reformom (nie mam tu na myśli od razu święcenia kobiet), ani entuzjazm progresistów, którzy szukając zmian nie patrzą w przeszłość, nie służy misji Kościoła. Kościół to nie jest własność takiej czy innej frakcji. Miłość do Kościoła nie może być więc synonimem religijnego muzealnictwa ani utopijnych wizji.

Niełatwo myśleć po chrześcijańsku w kulturze, której sposoby widzenia świata i wszystkiego, co można zobaczyć, są coraz rzadziej formowane przez chrześcijaństwo, a coraz częściej – otwarcie mu wrogie. Odpowiedzią na taki stan rzeczy nie może być kościelno--polityczna paranoja „uczniów Tertuliana”. Kościół nie potrzebuje tradycji po to, żeby mógł się w niej przeglądać i sobą zachwycać, tylko po to, żeby pamiętając o przeszłości umiał kształtować przyszłość. Ta przyszłość należy do Boga.