O sztuce wymawiania się od winy

Ks. Alfons Skowronek

publikacja 18.11.2009 21:49

Mówi się, że grzechem naszych czasów jest zanikanie lub wręcz zanik świadomości grzechu. Czy jednak spotęgowana wrażliwość na grzech nie przyczynia się z kolei do globalnej niewrażliwości na ludzkie cierpienie? Tygodnik Powszechny, 15 listopada 2009

O sztuce wymawiania się od winy


Rozważanie zacząć należy „od Adama i Ewy”. Klasyczny, jeśli nie najstarszy przykład naszej problematyki zawiera bowiem Księga Rodzaju. Zdekonspirowani przez Boga pierwsi rodzice winę za grzech składają bezceremonialnie na tego drugiego i na węża. Oto libretto tego dramatu: „Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go: »Gdzie jesteś?«. On odpowiedział: »Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się«. Rzekł Bóg: »Któż ci powiedział, że jesteś nagi? Czy może zjadłeś z drzewa, z którego ci zakazałem jeść?«. Mężczyzna odpowiedział: »Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem«. Wtedy Pan Bóg rzekł do niewiasty: »Dlaczego to uczyniłaś?«. Niewiasta odpowiedziała: »Wąż mnie zwiódł i zjadłam«” (Rdz 3, 9-13).

Ten sposób ludzkich zachowań zasadniczo się nie zmienił; z łatwością cytować można przykłady z kolejnych epok, a dziś wystarczy włączyć telewizor, by zobaczyć i usłyszeć, jak – często prymitywnie – winę zrzucają na siebie nasi politycy, nie szczędząc sobie przy tym inwektyw, co nierzadko prowadzi ich nawet na salę sądową.

Kiedy przypadkiem przyłapuje się na gorącym uczynku dzieci, które coś przeskrobały, może się zdarzyć, że spontanicznie zawołają: „To nie ja, to on!”. Sztuka spychania winy na drugiego wymagała sporo treningu, aż w końcu w latach dojrzałych opanowaliśmy ją po mistrzowsku. Friedrich Dürenmatt, zmarły przed 20 laty szwajcarski dramaturg, wyrokuje, że w XX wieku nie ma już jakichkolwiek jednostek odpowiedzialnych; oni wszyscy „nie mogą za to” i tego nie chcieli. Bywa, że nawet przed sądem słusznie oskarżony idzie w zaparte, do upadłego utrzymując, że jest niewinny.

Człowiek na tronie Boga

Przybliżmy się do teologicznego naświetlenia sprawy. Rok 1755 stał się przełomową datą, z którą zaczęto wiązać wszelkie teologiczne interpretacje ludzkich kataklizmów. Lizboną, stolicą Portugalii, wstrząsnęło w owym roku potworne trzęsienie ziemi, które pochłonęło 80 tys. ofiar. Z miejsca pojawiły się komentarze w stylu: kara boska za grzechy. I z miejsca też zrodziło się pytanie, jak w obliczu takiej katastrofy usprawiedliwić wiarę w Boga wszechmocnego i zarazem dobrotliwego, który nie zapobiega takiemu nieszczęściu? Bóg, który dopuszcza cierpienie tej miary, nie jest Bogiem dobrym. Czy jednak Bóg niedobry może być jeszcze Bogiem? Albo też: dobry Bóg nie jest wystarczająco mocny, aby takiemu kataklizmowi zapobiec? A wobec tego: jak bezsilny Bóg może być Bogiem? Końcowy wniosek mamy pod ręką: „Jedyne usprawiedliwienie Boga brzmieć może tylko tak, że Bóg nie istnieje”.

Ale w tym punkcie zderzamy się z nieoczekiwanym paradoksem. Stanowisko opuszczone przez Boga przejmuje człowiek, który dumnie wznosi się na wyżyny Pana dziejów – z myślą, że zrobi to lepiej. Ludzki postęp – oto program, który ma wyręczyć Bożą Opatrzność.

Karol Marks głosił, że proletariat ma przyspieszyć postęp społeczny i ekonomiczny. Z drugiej strony wiemy już dzisiaj, że w pochodzie rosnącego postępu może się rozpanoszyć ludzkie cierpienie. Dumny ze swej dojrzałości człowiek zna siebie li tylko w roli twórcy; natomiast nie jest zdolny do spojrzenia na świat ze stanowiska poniesionych (i zadanych) ofiar. Zdobycze postępu przypisuje sobie, nie chce natomiast przyznać się do swoich porażek. Pierwotne uroszczenie, że heroldem postępu jest sam człowiek (a nie Bóg), przemienia się w głoszenie poglądu, że sprawcą kryzysu i porażek nie jest on, konkretny człowiek, lecz ktoś inny. Następuje szukanie winy u innych, których można nią obarczyć, a dla siebie szukanie alibi, próba ucieczki w gęstwinę zawirowań, w których winowajcy nikt nie wytropi.

Fryderyk Nietzsche wypowiedział pamiętne słowo, które parafrazuję: To zrobiłem ja, mówi mi moja pamięć. Tego ja zrobić nie mogłem – mówi moja duma i pozostaje nieubłagana. W końcu pamięć poddaje się i oto mamy przed sobą obraz człowieka, który zamierzał się przyznać, a który znów obstaje przy twierdzeniu, że to jednak nie on; dojrzały podmiot nagle sam siebie pozbawia dojrzałości.


Zmiana postawy może się objawiać w dwojakiej formie: w infantylizmie, który wycofuje się do roli niedojrzałego dziecka („to nie ja, to on”) lub też w stylizowaniu się na ofiarę zainspirowaną przez innych („Ja zrobiłem tylko to, co mi mówili”).

Nazwiska Marksa i Nietzschego kojarzą się z następującą myślą: Jeżeli przez rozstanie z Bogiem zagrożone zostają najszczytniejsze wartości człowieka, wówczas nagląco nasuwa się pytanie, czy i na odwrót: wiara w Boga nie może osłaniać i rozwijać wielkiego skarbca humanizmu.

Śmiało można postawić tezę, że właśnie chrześcijańskie orędzie o zbawieniu i odkupieniu może człowieka uzdolnić do pełni jego człowieczeństwa: przywodząc na pamięć Boga, który uciśnionych wyswobadza i ujmuje się za słabymi, upamiętniamy istnienie zapomnianych, ubogich i ofiar historii. Obietnica, że uciskani i ciemiężeni mogą stać się podmiotami, wyraźnie jest wpisana w biblijne orędzie zbawienia.

Tania łaska

Dziś jednak zdaje się panować przekonanie, że właściwym grzechem naszych czasów jest zanikanie lub wręcz zanik świadomości grzechu. Winne, względnie współwinne za ten stan rzeczy ma być jednostronne akcentowanie śmierci krzyżowej Chrystusa, które nauczanie o zbawieniu rzekomo redukowało do wyzwolenia od grzechu i winy.

W teologii ostatnich lat rejestruje się odwrotny trend, który nazwać by można „tanią łaską”. Zaczęto mianowicie podkreślać, że zawsze dobrotliwy Bóg ogarnia wszystkich swym miłosiernym okiem, to znaczy wszystko wszystkim przebacza. Tego typu globalne ujęcie Bożego miłosierdzia nie liczy się z dramatyczną wolnościową sytuacją człowieka i banalizuje nasze mówienie o Bogu. Jeżeli bowiem grzech i wina nie zostaną ujawnione i nazwane po imieniu, lecz będą przesłaniane przesadnie łagodzącą retoryką, wówczas zagłuszona zostaje prawda o człowieku. U św. Pawła czytamy: „Albowiem gniew Boży ujawnia się z nieba na wszelką bezbożność i nieprawość tych ludzi, którzy przez nieprawość nakładają prawdzie pęta” (Rz 1, 18).

Jądro zagadnienia sprowadza się natomiast do tego, że bagatelizując winę osłabia się jednocześnie uwrażliwienie na ofiary winy. Podnieść trzeba i ten moment, że teologia „taniej łaski” lekceważy również biblijne świadectwo o Bogu, który właśnie dlatego, że miłuje, jest także Bogiem, który zapala się gniewem wszędzie tam, gdzie miłość jest raniona przez grzech. Wielki ewangelicki teolog Dietrich Bonhoeffer tak to komentuje: „Tania łaska jest śmiertelnym wrogiem naszego Kościoła (...) Tania łaska oznacza łaskę jako towar wybrakowany (Schleuderware), przebaczenie za bezcen; łaskę bez ceny, bez kosztów (...) Tania łaska to usprawiedliwienie grzechu, a nie grzesznika (...) to głoszenie przebaczenia bez pokuty (...) to absolucja bez osobistej spowiedzi. Tania łaska to łaska bez naśladowania”.

Horyzont przebaczenia

Na tle dwu błędnych opcji – wyolbrzymianie grzechu tu, tania łaska tam – zachodzi dziś potrzeba nowego przemyślenia cierpienia i bezsilności, ale też grzechu i winy w świetle biblijnego orędzia o zbawieniu i odkupieniu. Pytanie, jakie nieuchronnie się nasuwa, dotyczy grzechu: czy spotęgowana wrażliwość na grzech nie przyczyniła się do globalnej niewrażliwości w odniesieniu do ludzkiego cierpienia?

Albowiem uwolnienie od grzechu i winy kryje w sobie przecież także myśl o wyswobodzeniu spod społecznego jarzma bezprawia i cierpienia. Wyczulenie na grzech kieruje naszą uwagę na człowieka jako na podmiot odpowiedzialności, i to jest mocna strona zagadnienia; jeżeli jednak punkt ciężkości przesuwa się na zbawienie duszy jednostki, wówczas zapoznaje się i zaniedbuje zadanie i obowiązek ulepszenia i uzdrowienia dzisiejszych stosunków międzyludzkich.


Na teologii, która nie traci z oczu także sytuacji ofiar bezprawia, spoczywa nie tylko obowiązek zwracania uwagi na cierpiących i ich cierpienie, nie tylko mówienie, że rozwiązanie tej problematyki przyniesie dopiero życie w przyszłym świecie pozaziemskim. To dlatego uwaga dzisiejszych teologów uwypukla bezwarunkową solidarność Jezusa z cierpiącymi – właśnie dla uzupełnienia tradycyjnej orientacji wobec fenomenu grzechu.

Wedle świadectwa Ewangelii synoptycznych Jezus miał wyostrzony wzrok na cierpiących, chorych i wyrzuconych na bruk. Puste zapewnienia o wyrównaniu szans i nagrodzie czekającej na nieszczęśliwych i poszkodowanych dopiero w życiu przyszłym, bez angażowania się na rzecz cierpiących w eonie doczesnym, nie byłyby niczym więcej niż stabilizacją i tak już ciężkiego położenia cierpiących.

Soteriologia, czyli nauka o wybawieniu, musi iść w parze z działaniem terapeutycznym tu i dziś. Albowiem Jezus z cierpiącymi nie tylko się solidaryzował, On szukał grzeszników i zagubionych, aby ich ratować. Trzeba o tym przypominać, by nakazana solidarność z cierpiącymi i ofiarami bezprawia nie uległa wynaturzeniu w demonizowanie sprawców ucisku.

Prowokacja Jezusa sprowadza się jednocześnie do tego, że obcuje z celnikami, którzy drugich ciężko wyzyskiwali (por. Mt 9, 10-13), że zbliża się do grzeszników, np. do przychwyconej na gorącym uczynku jawnogrzesznicy, nad którą inni już wydali osąd (por. J 8, 3-11). Przykazania miłości nieprzyjaciół Jezus nie żądał li tylko jako supermoralnego imperatywu. Sam czynił to, co głosił. Już umierając modlił się za swych oprawców i na gwałt nie odpowiadał gwałtem, lecz włączał ich – mimo ich przestępstwa – w horyzont przebaczającej miłości Boga. „Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią!”.

Nowa szansa

Widzimy jasno, że teologia taniej łaski nie jest bagatelizowana. W odróżnieniu od „pardon” lub „przepraszam”, którymi obficie szafujemy na co dzień, w akcie przebaczenia nie chodzi o przytaczanie racji usprawiedliwiających, które popełniony czyn minimalizują albo przykrywają. Chodzi raczej o to, aby winny zyskał wgląd w otchłań swego postępku i wyrobił sobie nań swój pogląd.

W światłach Bożej łaski może się wystawić na osąd, zająć stanowisko przeciwko sobie samemu i zainaugurować nowy początek. Widzimy, iż odpuszczenie winy nie ma nic do czynienia z tanim usprawiedliwieniem, albowiem ufa, że dana osoba jest zdolna do konfrontacji ze swą własną winą, i otwiera jej podwoje ku nowej przyszłości, traktując człowieka tak, jakby hipoteki grzechu w ogóle nie zaciągnął.

Zetknąć się ze swym czynem oko w oko w horyzoncie łaski znaczy zdobyć się na wyznanie, że ten czyn rzeczywiście się popełniło. Taka pozycja uwalnia oczywiście od nacisku złożenia winy na drugiego.

Przed kimś, komu wina jest darowana bez karnych sankcji, otwiera się szansa nowego początku. Winowajca widzi, że przed sądem przebaczenia może się ostać, ponieważ ten trybunał – jako osąd miłości – nie zmierza do zasądzenia oskarżonego, lecz pragnie go podnieść i wprowadzić na nową drogę życia.

Grzesznik przed lustrem

Takie nawrócenie pozostałoby jednak aktem niepełnym, gdyby się nie weryfikowało w zewnętrznej praktyce ze wzrokiem skierowanym na bliźniego. Ten, kto w Jezusie Chrystusie dostąpił przebaczenia, zostaje tym samym wezwany do wcielania takiegoż przebaczania na swoich życiowych ścieżkach. Przypowieść o niemiłosiernym słudze, który swemu winowajcy odmawia odpuszczenia małego przewinienia, mimo że przed chwilą jego pan darował jemu samemu ogromną sumę, pokazuje, z czym liczyć się musi ktoś, kto otrzymał dar przebaczenia, a ze swej strony nie jest gotów takiegoż przebaczenia świadczyć wobec innych (Mt 18, 23-35).


Koniec końców: chrześcijańskie orędzie o sądzie łaski posiada w sobie moc do przełamania wyśrubowanej do ostateczności „trybunalizacji” naszego życia. Ten, kto z wdzięcznością przyjmuje do wiadomości, że mimo swych błędów i słabości jest przez Boga akceptowany, ten spokojnie może przyznawać się do wszystkich swych załamań i upadków, i przejąć na siebie całość negatywnych skutków swego działania. On wie, że jego tożsamość nie zawisła od naśladowania innych mężów doskonałych, a jednocześnie uczy się wielkiej sztuki, aby nie wytwarzać sobie obrazu innych w oparciu o ich błędy i słabości, lecz widzieć w nich ludzi, którzy potrzebują przebaczenia.

To zróżnicowane spojrzenie jest decydującym aktem kultury przebaczenia i konstruktywnych zachowań wobec przewinień, z jakimi dzień w dzień jesteśmy konfrontowani. Wizja ta może także otworzyć nam oczy na szczęsne i wcale nie tak rzadkie dni naszego życia.

Streśćmy to, co zostało tu powiedziane, spoglądając na sprawę w krzywym zwierciadle. Oto groteskowy raczej wgląd w Twoje życie:

Stań się na 5 minut sabotażystą Twego życia, potraktuj siebie jako ofiarę losu i jakże zmiennych życiowych okoliczności. Polituj się nad sobą, popłacz sobie! Żałuj samą/samego siebie, iż jesteś takim, jakim jesteś. Albowiem tak ukształtowało Cię życie. Ubolewasz, że od lat masz problemy z otoczeniem. Wtedy uczyń za to odpowiedzialnych Twoich rodziców, którzy być może się rozeszli albo często z sobą się kłócili; to oni są temu winni. Masz problemy z alkoholem, z narkotykami lub innymi problemami uzależnienia? Obarcz za to odpowiedzialnością Twoje trudne albo nieszczęśliwe dzieciństwo. Skarżysz się na brak wytrwałości? Złóż odpowiedzialność na swoją słabą wolę. Łatwo czujesz się dotknięty i urażony? Uspokój się, obciąż za to drugich, którzy nigdy Cię nie kochali. Masz problemy z partnerem, dziećmi, wnukami, kolegami albo z szefem? Jasne: cała i wyłączna wina leży po ich stronie. Pamiętaj: problem to zawsze ci inni. Ty sam – przenigdy.

Jako usprawiedliwienie wszystkich Twych doznanych cierpień mów sobie zawsze: „Już taki jestem. Ja za to nic nie mogę. Gdyby drudzy byli inni, wtedy...”.

Co dla siebie zyskujesz przez taką strategię?

Jeżeli odpowiedzialność za Twoje dzisiejsze problemy składasz na swoją przeszłość, może na ciężkie i nieszczęśliwe dzieciństwo, wtedy zawsze masz pod ręką wymówkę, dlaczego Ci się tak paskudnie wiedzie. Dłonie możesz bezradnie złożyć na kolanach, albowiem za wszystkie swoje nieszczęścia i niepowodzenia odpowiedzialnymi czynić możesz drugich.

Za to, że odsuwasz od siebie odpowiedzialność, płacisz jednak wysoką cenę: pogrążasz się w uczuciach bezsilności i permanentnego strachu. Ponieważ Twojej przeszłości nie możesz uczynić niebyłą, siłą rzeczy będziesz się musiał poczuć ofiarą bez szans na poprawę swych osobistych, emocjonalnych czy finansowych okoliczności. Na swoją przeszłość będziesz się skarżył, irytował i bez końca żalił, na innych spoglądał ze złością lub zazdrością, pogrążysz się może nawet w depresji i zaczniesz myśleć o odebraniu sobie życia. Stałeś się zakładnikiem własnego przekonania, że wszystkiemu winni są inni, i w ten sposób zabagniasz i zatruwasz sobie życie.

Najgłupszą rzeczą, którą możesz zrobić, byłoby, gdybyś teraz sobie powiedział: „Przeszłość się skończyła i nie wróci. Ja kształtuję moje życie i moją przyszłość. Ja umiem zaleczyć wszystkie rany, zmienić się. To ja decyduję, kim albo czym jestem i będę. Do mnie należy decyzja, co pocznę z moimi uzdolnieniami i talentami, które otrzymałem od Boga. Ja formuję moją przyszłość, dzisiaj podejmując decyzje, które będą wpływały pozytywnie na całość mej życiowej drogi. Ja mogę się zmienić, jeśli to konieczne, mogę nadrobić, czego wcześniej się nie nauczyłem. Ja jestem kapitanem mego życia i wyznaczam kurs”.

Tego typu zdrowe i rozsądne nastawienie odmieniłoby z gruntu Twoje życie ku wartościom pozytywnym i dlatego nie należy go zalecać, jeśli w dalszym ciągu pragniesz być nieszczęśliwy.

Zapamiętaj to sobie: Uważanie siebie za ofiarę przeszłości to doskonała strategia dla dozgonnego życia w cierpieniu i nieszczęściu. Uznanie siebie samego za kapitana Twojego życia krzesze jednak siłę i wolę zmiany tego nastawienia. Cóż Cię razi i co stoi na przeszkodzie ukształtowania Twego życia wedle Twoich własnych wyobrażeń!

Każdy dzień niesie z sobą szansę na zbudowanie i urządzenie życia na nowo. Skorzystaj z niej!