Wierzyć do szaleństwa

O. Wacław Oszajca SJ

publikacja 02.12.2009 20:14

Człowiek, nawet jeśli twierdzi, że Boga nie ma, wyrywa się z czasoprzestrzeni jak tylko może; jest w nim drugi głos, który mówi, że to, co materialne, nie wystarcza. Tygodnik Powszechny, 29 listopada 2009

Wierzyć do szaleństwa


Maciej Müller: Na czym polega czekanie na Boga?

O. Wacław Oszajca SJ:
Dzisiaj czekanie pojmujemy jako czas stracony – z niecierpliwością wyglądamy kogoś, kogo nie ma. Wobec Boga takie postępowanie nie ma sensu. Cechą Boga jest bowiem to, że On jest – w każdym miejscu, w każdym czasie. Nie potrzebuje przychodzić, bo nigdzie nie odszedł. Jak mógłby odejść, skoro cała rzeczywistość jest w Nim?

Po co zatem Adwent?

Żeby człowiek wybrał się w podróż, ale raczej do siebie samego – aby coś w sobie uruchomić i odkryć, że Boga jest wręcz za dużo! Jest za blisko i stąd nam się wydaje, że Go nie ma.

Czy dlatego Ojciec zatytułował pierwsze rozważanie biblijne dla „Tygodnika”: „Nie warto czekać”?

Tak. Nie warto, chyba że czekanie wyraża się w medytacji nad tym, co się dzieje. Rahner mówi, że chrześcijaństwo to nie religia doczepiona do rzeczywistości, ale sposób odczytywania rzeczywistości. Dlatego nie chcę czekać, chcę działać. Oczywiście potrzebna jest cierpliwość. Bo to, w czym uczestniczymy, jest zawsze fragmentaryczne. Największa nasza rozpacz nie jest na miarę Boga. Podobnie nasze szczęście to tylko przedsmak szczęścia. To, co nazywamy depresją, jest według mnie normalnym progiem po zakończeniu jakiegoś etapu życia. Bolesnym, ale potrzebnym, żeby zobaczyć, że całe przeszłe dobro i piękno było jeszcze niewystarczające. Więc czekanie to też świadomość, że najważniejsze i najpiękniejsze jest wciąż przede mną.

Modlimy się „Przyjdź Królestwo Twoje”. Wielu by dodało „tylko niezbyt prędko”. Boimy się tego.

Tymczasem Królestwo już przecież jest... A Pismo mówi, że kto się boi, nie wydoskonalił się w miłości. Może to się bierze stąd, że zamiast starać się poznać Jezusa, chcemy żyć moralnie, przypodobać Mu się, przestrzegając przykazań. Nie kradłem, nie cudzołożyłem – do tego często sprowadza się nasze chrześcijaństwo. Jest i głębsza przyczyna strachu. Nasza pobożność oderwała się od wzorów biblijnych. Nie wiem, jak wyglądała modlitwa Maryi. Ale pewne jest to, że jej pobożność polegała na macierzyństwie. Pobożność Józefa to praca na utrzymanie rodziny. Jezus przez 30 lat zbawiał świat, pracując jako cieśla. Tymczasem my podzieliliśmy życie na sferę świecką i religijną; ta druga jest czymś dodatkowym, doczepionym.

Pobożność biblijna to życie tym, kim się jest. Maryja zobaczyła prawdziwego Boga w swoim organizmie. Józef siedział z Nim przy jednym stole pod własnym dachem. Mieszkańcy okolicznych domów mieszkali po sąsiedzku ze Zbawicielem, On się bawił z ich dziećmi na ulicy. Oderwijmy się od takich terminów jak eschatologia, sakramenty... i powiedzmy, że Chrystus żyje, jest tu obecny, mówi, zaprasza, posyła. Inna rzecz, że musimy być przygotowani na to, że Bóg pośle człowieka tam, gdzie wcale nie będzie mu pilno, gdzie straci zdrowie i życie. Ale skoro się zdecydowałem, to jęczę, ale idę. Bo takie jest prawo przymierza, przyjaźni.


Minie adwent, miną święta, żadnej paruzji pewnie nie będzie, za rok to samo. Oczekiwanie staje się pustym, rytualnym słowem.

Czy Boga jest więcej w święta, a mniej na co dzień? Dzielenie rzeczywistości na sacrum – świątynia, liturgia, czas na modlitwę – i profanum nie jest chrześcijańskie, według Rahnera wcale nie pomaga w opisie świata... Jeśli Chrystus zmartwychwstał i zbawił od złego całą rzeczywistość, to my wciąż przeżywamy jedno wielkie święto. Liturgiczne uroczystości służą przypomnieniu ważnych elementów wiary i stwarzają wielką szansę dla Kościoła. Tylko gdzie ten Kościół? Jesteśmy społecznością zatomizowaną, nie umiemy wspólnie świętować i czekać na to.

Chrystus powiedział, że powróci, nim „przeminie to pokolenie”. Nie powrócił.

Wniebowstąpienie nie polega na przejściu Jezusa do jakiegoś innego, duchowego świata. Zmartwychwstanie to jeszcze głębsze wejście Jezusa w historię, w ten świat. Jeśli tak podejdziemy do sprawy, inaczej zaczyna wyglądać nasza modlitwa. Już nie jest próbą wpływania na Boga, żeby zmienił decyzję, nie jest proszeniem o przebaczenie, bo Bóg się nie gniewa, nie jest składaniem ofiar, bo On nie może być nieżyczliwy. Trzeba zrobić co innego: zabrać się za siebie, by brać udział w tym, co Chrystus czyni.

Trudna ta mowa o Bogu, który jest wszędzie. Włączam wiadomości – oglądam same katastrofy, idę na pocztę – widzę kolejkę warczących na siebie ludzi. Czy to są rzeczywistości, w których jest Jego miejsce?

Można popatrzyć inaczej i zadać sobie pytanie, dlaczego ci ludzie są tak sobie niechętni. I co mogę zrobić, żeby przestali; nieprawda, że nic. To warczenie staje się więc głosem Boga, który zmusza mnie do działania. Oglądając ludzkie tragedie w telewizji, mogę jak faryzeusz dziękować Bogu, że nie jestem taki jak tamci, że mnie to nie dotyka. A powinny mi przyjść do głowy słowa: „byłem głodny, byłem nagi, byłem w więzieniu...”. Wtedy telewizja staje się amboną, z której słyszę żywe słowo Chrystusa.

W czasie rekolekcji w Lublinie w 2006 r. powiedział Ojciec: „Bóg chrześcijan nie lubi zegarów, które stoją”.

I które chodzą wstecz. Bóg nie jest konserwatorem zabytków, nie strzeże zazdrośnie tego, co zrobił. Wolę wierzyć Teilhardowi, że Bóg w nasze ręce złożył los wszechświata. Nie ograniczajmy Boga czasem. A już zwłaszcza nie próbujmy Go więzić w historii czy eksmitować do przyszłości. On jest Panem czasu teraźniejszego, bo teraźniejszość jest najbliższa wieczności. Dlatego konserwatyzm nie jest najszczęśliwszym podejściem do rzeczywistości. Ani zresztą eschatologizm, uciekanie w przyszłość. Miłosz powiedział, że aby zbroczonego krwią, wiszącego na szubienicy człowieka nazwać Stwórcą, trzeba szaleństwa. To dla niego dowód, że gatunek ludzki sięga po niemożliwe.

Tym właśnie warto się nam, chrześcijanom zajmować, jeśli mamy być solą i światłem.

Czy przenośnię o zegarach można odnieść też do ludzi? Żeby dojść do Boga – trzeba iść.

I możemy to robić na trzy sposoby. Nawzajem się zabijać i śpiewać Bogu „Te Deum”, że pokonaliśmy wrogów. Uprawiać marketing: nasz Bóg jest najprawdziwszy i najlepszy. Trzecia droga to dialog. Umiejętność poznawania innych ludzi i religii. Z nastawieniem, że byłoby grzechem z góry założyć, że niczego dobrego tam nie znajdziemy. Jeśli jesteśmy gościnnie nastawieni do rzeczywistości, mamy w swoim wnętrzu miejsce dla innych, wtedy świat nas buduje. Poszerzamy nie tylko wiedzę, ale też odpowiedzialność za świat. Więc i wolność staje się pewniejsza.


Na co czeka, czego szuka współczesny człowiek?

Z moich rozmów z ludźmi wynika, że szuka nadziei, choć tego tak nie nazywa; mówi o popadaniu w depresję, chandrę, cynizm. U podstaw tego, jak mówili Jan Paweł II i Miłosz, leży ogromna potrzeba odnalezienia sensu tego, co się dzieje. Człowiek, nawet jeśli twierdzi, że Boga nie ma, to wyrywa się z czasoprzestrzeni jak tylko może; jest w nim drugi głos, który mówi, że to, co materialne, nie wystarcza. Chrześcijanie istnieją po to, żeby pokazać, że ten niepokój i pragnienie nie są bez znaczenia, że przez wiarę człowiek nie traci nic z tego, co jest na świecie, a zyskuje wgląd w to, co leży poza horyzontem.

Czy kapłaństwo sprawia, że czegoś szczególnego oczekuje Ojciec po przyjściu Chrystusa? W przekonaniu wielu ksiądz żyje bliżej Boga.

Nie lubię słowa „kapłan”. W Nowym Testamencie mowa jest tylko o jednym i to jest Chrystus. Nie rozumiem podziału na duchownych i świeckich. Na mocy chrztu wszyscy jesteśmy kapłanami. Po co ta przepaść między prezbiterium a nawą? Swieżawski miał rację, pisząc, że ten podział jest heretycki i gnostycki.

Urząd prezbitera nie przybliża mnie automatycznie do Boga, natomiast może oddalać, kiedy otrzaskam się z liturgią i zostanę funkcjonariuszem kościelnym. Chrystus jest równie blisko tego, który siedzi w kryminale za morderstwo, i papieża. A czy my zechcemy blisko Jezusa być – to już zależy od nas.

Niedawno komentując Ewangelię o Chrystusie krytykującym fałszywość faryzeuszy, mówił Ojciec, że księża lubią stroje, zaszczyty, tytuły. Ojciec nie nosi sutanny ani koloratki, ubiera się po świecku i słynie ze swoich wąsów i bródki. Czy to świadoma rezygnacja z zewnętrzności kapłańskiej?

Ten mój młodzieńczy bunt zaczął się przy ołtarzu. Jako kleryk uczestniczyłem w asyście biskupiej w Mszy jeszcze przedsoborowej, ale już wtedy istniał znak pokoju. Asysta biskupia przekazywała go kanonikom siedzącym w stallach. Subdiakon powinien wziąć welon z kielicha, położyć na nim relikwiarz-pacyfikał i zanieść kanonikom do ucałowania. Tymczasem mój kolega, stojący w hierarchii kościelnej nisko, zapomniał się i podając przewielebnemu przecież kanonikowi relikwiarz, powiedział „Pax tecum”. W odpowiedzi usłyszał: „dureń”. Po paru dniach mnie olśniło, w liturgii chyba powinno chodzić o coś więcej niż musztrę.

Kiedyś dużo chodziłem i podróżowałem w sutannie. To bardzo wygodne: ludzie wiedzą, jakich tematów unikać, jak rozmową pokierować i jakiego języka użyć. Dzisiaj nie uważam, żebym potrzebował księżowskich znaków szczególnych. Nie warto z elementów umownych czynić dogmatu. Bo dojdziemy do pobożności, w której puryfikacja kielicha będzie trwała dłużej niż konsekracja wina. A to skuteczny sposób, żeby nie zauważyć żywego Chrystusa.

Nie mam prawa jazdy i jeżdżę komunikacją publiczną. Widzę, jak toczy się normalne życie. Księży w klasztorach czy na plebanii dzieli dość szczelny mur od prawdziwych spraw, jakimi żyje Kościół – czyli wszyscy ochrzczeni. A ja Kościołowi mam służyć, więc nie chcę się od niego odgradzać.

Rozmawiał: Maciej Müller



O. Wacław Oszajca (ur. 1947) jest jezuitą, publicystą, poetą. W 1971 r. przyjął święcenia kapłańskie, 16 lat później wstąpił do jezuitów. W latach 1995–2006 był redaktorem naczelnym „Przeglądu Powszechnego”. Wykłada homiletykę na Bobolanum i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat wielu nagród literackich i dziennikarskich, jest jednym z najpopularniejszych kaznodziejów w Warszawie.