Świadek wiary radosnej

Wojciech Bonowicz

publikacja 06.01.2010 16:03

Mówią o nim: „Leon zawodowiec”. Żartobliwie – i z uznaniem. Znam wielu takich, którzy wysłuchawszy opowieści o czyichś rozterkach, powiedzieliby: „Idź z tym do Leona”. Tygodnik Powszechny, 3 stycznia 2010

Świadek wiary radosnej


Chociaż znany jest głównie dzięki programom telewizyjnym i głoszonym w całym kraju rekolekcjom, tak naprawdę jego „zawodowstwo” wychodzi dopiero w spotkaniu z konkretnym człowiekiem. Na czym polega fenomen ojca Leona? Myślę, że sprawą najważniejszą jest nałożenie się na siebie dwóch charyzmatów: mnicha i duszpasterza.

Mnich-cenobita „żyje w klasztorze i pełni służbę pod regułą i opatem”. Charyzmat ten zakłada pewne wyłączenie się ze spraw tego świata. Mnich przede wszystkim szuka Boga – to jest jego jedynym celem. Wszystkie inne motywacje ustąpić muszą tej zasadniczej. „Jeśli jest się na co dzień we wspólnocie ludzi, którzy, mimo swoich niedoskonałości, wszyscy szukają tego samego – Boga, to człowieka w sposób naturalny pociąga to, co dobre. To rodzaj »choroby zawodowej«. Dobro sprawia mi tyle przyjemności, że zło już nie jest mnie w stanie niczym zainteresować” – tłumaczył przed laty w książce „Schody do nieba”.

Duszpasterz także szuka Boga. Ale równocześnie „szuka tego, co było zginęło”. Nie żyje poza murami, lecz między ludźmi i z ludźmi. Duszpasterz szuka drogi do człowieka, żeby opowiedzieć mu o Dobrej Nowinie, którą sam uznał za drogowskaz nadziei. Musi więc dobrze się w sprawach tego świata orientować. Inaczej będzie przemawiał do ścian, a nie do ludzi.

W o. Leonie oba te charyzmaty się spotkały. Były ku temu przyczyny obiektywne: zanim trafił do wspólnoty w Tyńcu, był przez kilka lat księdzem diecezji siedleckiej. Jako benedyktyn pracował z kolei w prowadzonej przez klasztor parafii. Nigdy, jak twierdzi, nie był z tego powodu rozdarty: lubi spotkania z ludźmi i lubi modlitwę w klasztornym chórze. Być może Pan Bóg sam nie bardzo wiedział, który charyzmat lepiej by ojcu Leonowi pasował, i na wszelki wypadek dał obydwa...

Pogodna osobowość o. Leona nieco zaskakuje, kiedy pozna się jego biografię. Okupację przeżył w rodzinnych Siedlcach, widział płonące miasto, likwidację getta, słup dymu nad Treblinką. W wojnie stracił ojca, który jako pracownik poczty działał w komórce AK przechwytującej donosy. Matka została sama z trójką dzieci. W najtrudniejszym dla Kościoła okresie Stefan (takie imię dostał na chrzcie, bo urodził się w dzień św. Szczepana) zdecydował się pójść do seminarium. Pod koniec studiów stwierdzono u niego początki gruźlicy; biskup udzielił mu wcześniejszych święceń i wysłał dla podratowania zdrowia na Podhale.

W 1956 r. ks. Stefan został kapelanem Domu Diecezjalnego w Pewli Małej koło Żywca. Tam poznał wiele wybitnych postaci Kościoła, m.in. ks. Tadeusza Fedorowicza, Jerzego Turowicza i ks. Karola Wojtyłę. W lipcu 1958 roku wstąpił do nowicjatu tynieckiego. W książce „O radości” wspomina: „Gdy obudziłem się po pierwszej nocy spędzonej w Tyńcu i zrozumiałem, gdzie jestem, a na korytarzu nie było jeszcze żywego ducha, z całej siły... strzeliłem sobie na wiwat z dużej papierowej torby. I zaraz się wystraszyłem, że ktoś przyjdzie i mnie wyrzucą. Ale na szczęście nikt się nie pojawił. W ten sposób wyładowałem radość, która mnie przepełniała”.

Dziś jest najbardziej rozpoznawalnym mnichem tynieckim, w pewnym sensie ambasadorem podkrakowskiego opactwa. Ostatnio przełożeni kazali mu trochę zwolnić, ale przez lata wygłaszał kilkadziesiąt serii rekolekcji rocznie, nie licząc spotkań autorskich i wykładów. Jest autorem kilkudziesięciu książek; na 80. urodziny ukazał się w Znaku obszerny „Modlitewnik Ojca Leona”. Potrafi przyciągać i skupiać ludzi w różnym wieku i reprezentujących rozmaite środowiska. Lubi też prowokować: w Telewizji Trwam broni „Tygodnika Powszechnego”, z redaktorami „Tygodnika” spiera się o Radio Maryja. Od pewnego czasu w „Gościu Niedzielnym” prowadzi rubrykę „Sądy kapturowe” – choć słowo „sąd” jakoś mi do niego nie pasuje.

Dla mnie pozostaje świadkiem wiary radosnej, otwartej, pociągającej. „Dość często spotykam się z niechęcią do księży” – wyznał mi kiedyś. „Więc jeżeli jako duchowny budzę pozytywne skojarzenia, to dzięki Ci, Panie Boże! To jest moja metoda »walki« z antyklerykalizmem”.


 

Z o. Leonem Knabitem, benedyktynem, autorem blogu ojciecleon.blog.onet.pl rozmawia Artur Sporniak, publicysta „Tygodnika”, autor blogu sporniak.blog.onet.pl



ARTUR SPORNIAK: Zacznijmy od Świąt. Ojciec, jak się domyślam, spędza je w opactwie w Tyńcu.

O. LEON KNABIT OSB:
Mnich, składając śluby, wiąże się z danym klasztorem - przyrzeka spędzić w nim życie. To klasztor jest dla nas domem, dlatego zwłaszcza święta wszyscy staramy się w nim spędzać i cieszymy się, że możemy być razem. Właściwie oprócz liturgii, szczególnie uroczystej na Święta, wszystko inne odbywa się tak, jak w innych domach; z tym, że w zwykłym domu jest kilka czy kilkanaście osób, a u nas do 50. Ojciec opat zdejmuje klauzurę z refektarza i świąteczne posiłki spożywamy razem z gośćmi: nawet panie mogą w tym czasie doń wejść i składać życzenia. Śpiewamy kolędę, dzielimy się opłatkiem, a następnie jest dobre jedzenie.

Co jecie w Wigilię?

Tradycyjne: musi być barszcz z uszkami - taki jedyny, wigilijny, chociaż supermarkety już od połowy listopada serwują go przy choince i dźwiękach kolędy. Jest kapusta z grzybami, karp, kluski z makiem. Czasem jest też kutia.

Kto piecze świąteczne ciasta?

Przedtem piekły siostry zakonne, teraz robią to świeckie panie kucharki. Muszę powiedzieć, że świetnie gotują, więc wszyscy są zadowoleni.

Czy mnisi dostają prezenty?

Raczej nie. Niekiedy jakiś drobiazg, np. kalendarzyk na Nowy Rok. Nam niczego nie potrzeba.

A czy w Tyńcu jest tradycja, że mnisi w drugi dzień świąt odwiedzają swoje rodziny albo zaprzyjaźnionych świeckich?

Tak, jak najbardziej. Najczęściej odwiedzamy tynieckich parafian. Jeśli tylko jesteśmy zaproszeni, bo specjalnie się nie wpraszam.

Ojciec już jest w zakonie 50 lat...

51.

Nie tęskni Ojciec czasem za domowym ciepłem?

W zakonie spędziłem o wiele więcej lat niż w rodzinie. Właściwie już tego domowego ciepła nie pamiętam. W 1948 roku, a więc 61 lat temu, byłem już w seminarium duchownym. W rodzinnym domu mieszkałem tylko do 18. roku życia. Gdy miałem 13 lat, mojego ojca listonosza zamordowali Niemcy, zatem Święta bywały trochę smętnawe. Ale wesele Bożego Narodzenia jednak zwyciężało, chociaż żyło się pod presją okupacji, wywiezionych, mordowanych i sukcesów niemieckich na wszystkich frontach.

A którą Wigilię zapamiętał Ojciec szczególnie?

Najważniejsza Gwiazdka to ta pierwsza kapłańska. Wyświęcony byłem w trzeci dzień świąt, 27 grudnia. Cały ten rok spędziłem jako człowiek chory i niedomagający, na rekonwalescencji. Najpierw był to Otwock, po święceniach sanatorium. Później pojechałem na Podhale, żeby kontynuować leczenie klimatyczne. I stamtąd właśnie przeniosłem się do Brzegu, gdzie odbyła się pierwsza wigilia i pierwsza pasterka kapłańska – góralska wioska, ośnieżone smreki... Saniami jechaliśmy złożyć proboszczowi życzenia chyba z osiem kilometrów. Najważniejsze, że ludzie, u których się stołowałem i mieszkałem, rzeczywiście zastępowali mi rodzinę. Rzecz jasna myślałem o mojej rodzinie, ale nie odczuwałem jej braku. Od tego czasu cieszę się z każdych świąt gdziekolwiek je spędzam. Nie mogę narzekać: „jak dobrze by mi było z rodziną, a jednak muszę być z wami”. Mówię: „chcę być z wami”. To tak, jak matka, zapytana, które dziecko kocha najbardziej, odpowie, że to, które właśnie trzyma na kolanach. Cieszę się tym, gdzie w danej chwili jestem.


A czy w czasie Świąt znajdzie Ojciec czas na pisanie blogu?

Mam nadzieję, chociaż czeka mnie teraz dużo wyjazdów i dużo pisania. Kończę pisać nową książkę, jej tytuł roboczy brzmi „Bogowie XXI wieku czyli jak żyć bez Boga”. Będzie o tym, jakie grzechy grożą ludziom dzisiaj: in vitro, pirackie ściąganie programów z internetu. Choć to wszystko może nawet nie nowe grzechy, lecz linki do starych grzechów. Poza tą książeczką zajmuje mnie pisanie felietonów, udzielanie wywiadów. Przez pisanie blogu prawie przepadła moja osobista korespondencja. Do niedawna w grudniu pisałem 300 listów, teraz o wiele mniej, nie wspominając o stosie nieprzeczytanych.

Ale Ojciec jako bloger i tak jest bardzo aktywny. Wpisy Ojca pojawiają się co dwa, trzy dni, czasem co tydzień. Jak Ojciec znajduje na to czas?

Kiedy po wpisie mam 103 komentarzy, to samo dokładne przeczytanie ich wszystkich zajmuje trzy dni. No, może dwa. Mój blog nie jest ściśle tematyczny, nie przejmuję się tym, co ludzie mówią. Między piszącym blog a komentującym jest nierówność. Piszący jest całkowicie odkryty, znany jest jego adres, a czasem – jak w moim przypadku - nawet miejsce zamieszkania. Zaś nie-blogerzy są anonimowi. Blogowanie jest miłe, kiedy reakcje są miłe, ale często, kiedy są wulgarne, jest zdecydowanie gorzej. Często komentatorzy nie czytają tego, co piszę: ktoś w kółko czepia się tego samego, a wystarczyłoby przeczytać dwa moje wpisy wcześniej na blogu i miałoby się jasność. Czasem słyszę, że zamiatam pod dywan wszystkie błędy Kościoła, bo jestem taki, jak wszyscy. Ja już tymczasem napisałem: „uroczyście potępiam całe zło, które popełnione zostało przez ludzi Kościoła”.

Dostaje się Ojcu za cały Kościół.

Jestem atakowany za winy, których nie popełniłem, muszę się tłumaczyć ze spraw, które zupełnie ode mnie nie zależą. Niektórzy z uporem maniaka mnie atakują, mówiąc o „religii pana Knabita”. To nie jest moja religia, to religia Jezusa Chrystusa. Jeśli któryś katolik trochę ostrzej odpowie, to zaraz odzywają się niewierzący, ateiści i inni Darwiniści [tak podpisuje się jedna z osób komentujących blog o. Knabita – przyp. red.]. Oczywiście, muszę moderować nawet katolików, żeby ich nie ponosiło, bo niektórzy to chcieliby „z miłością za mordę”.

Mimo to zrezygnował Ojciec z cenzurowania.

Tak od początku postanowiłem. Moi administratorzy sugerowali, żebym „może nie umieszczał tych bubli”, ale ja to robię, na własną odpowiedzialność. Po prostu nie odpowiadam na anonimy: po pierwsze, zgodnie z blogową konwencją, a po drugie – zgodnie z elementarną kulturą, wedle której anonimy napastliwe, wulgarne, zniesławiające i uporczywie kłamliwe, wrzuca się do kosza, nawet ich nie czytając. Proszę więc sobie darować - na pewne rzeczy nie będę odpisywał.

Czyli jednak jest jakaś granica, po przekroczeniu której Ojciec reaguje cięciem?

Nie, nie kasuję żadnych wpisów, po prostu czasem nie odpisuję. Tam, gdzie było 203 wypowiedzi, zdążyłem jedynie część przeczytać, odpowiem tylko na 30, może 40.

Ojciec słynie z tego, że z każdym potrafi rozmawiać...

...z Panią Senyszyn i z Panią Środą. I z Liroyem, i z Niesiołowskim , i z Komorowskim.

Ciekawi mnie, jak Ojciec podchodzi do trudnego dla blogerów problemu: gdy jestem atakowany ja, jako autor bloga, to jakoś można sobie z tym poradzić. Ale co robić, gdy na blogu, za który jestem odpowiedzialny, atakowany jest ktoś inny, albo jeśli pojawiają się np. bluźnierstwa? Ja wpisałem informację, że komentarze sprzeczne z elementarną kulturą lub nie na temat będą usuwane. Jak Ojciec sobie z tym radzi?

Zaznaczyłem wyraźnie, że w pewnym sensie nie ma mowy o równej płaszczyźnie, gdy szczerze się deklaruje, że jest się człowiekiem niewierzącym w Pana Boga. Nie da się uzgodnić wszystkich problemów etycznych. Jeśli ktoś nie wierzy w Boga, nie wierzy w nieśmiertelność, to o religii nie mam z nim o czym rozmawiać. Oczywiście go rozumiem, nie zgadzam się z nim, ale nie będę go ewangelizować – daję świadectwo o tym, w co ja wierzę. Dlatego bardzo wtedy proszę: „proszę się mnie nie czepiać, ja się pana też nie czepiam”. Minął już czas, że za niewiarę czy za wiarę było się prześladowanym politycznie, aresztowanym, mordowanym. „Wierzysz w Chrystusa?” – „Wierzę” – no to kula w łeb.


Czy do tej pory coś Ojca zaskoczyło w związku z prowadzeniem bloga?

Wiele osób próbuje mnie bronić. Niektórzy mądrze, niektórzy mniej mądrze, ale jest to zachęta. Niektórzy chwalą za cierpliwość, piszą: „tak trzymać”. A niektórzy wiecznie chcą coś postawić w negatywnym świetle, czegoś szukają. Jest wreszcie grupa ludzi, która chciałaby się dowiedzieć czegoś o wierze, chce żebym nawiązał do katechezy – bo prowadzę blog przecież jako ksiądz.

To jest ta idea ojca Leona?

To jest pewna idea związana z zapotrzebowaniem. Wielu chciałoby, żeby było więcej religii, a nie tylko sama polemika. Ale polemika niesie też te elementy, wyjaśnia, pozwala pokazać ludziom, jak dyskutować o religii z innymi.

Jaka jest więc główna idea Ojca blogu?

Nie mam jakiejś specjalnej idei. Po prostu, mój przełożony powiedział pewnego razu: „założymy ojcu blog”. Ja odpowiedziałem: „proszę bardzo, zakładajcie, w miarę możliwości będę pisał”.

A więc zakonne posłuszeństwo?

No tak, odezwały się wtedy zarzuty: „bo ci kazali”, „nic nie wymyślisz”, itd. Straszne głupoty. Lubię ludzi i lubię z nimi rozmawiać.

Ja spotkałem się na blogu z sytuacją, która mnie, przyznaję, nieco przestraszyła. Okazało się, że rozwiązała się sama, w niespodziewany sposób. Pewnego razu pojawił się wpis, w którym czytelnik dzielił się myślami samobójczymi. To był atak na Kościół, ale widać było, że jest w nim coś chorego. Bałem się, że gdy szybko odpowiem, może to zaważyć na czyimś życiu, że mój wpis wyzwoli odruch samobójczy. Nie chciałem mieć człowieka na sumieniu. Pobiegłem do redakcyjnego kolegi, ks. Jacka Prusaka, psychoterapeuty, żeby mi poradził, jak mam się zachować. Jednak zanim w ogóle cokolwiek zrobiłem, na szczęście moje blogerki, antyklerykałki, przytaknęły owemu czytelnikowi i przejechały się po Kościele bezlitośnie. Facet się wyładował, został rozbrojony. Antyklerykalizm się zatem czasem przydaje...

Tak, to niezwykłe… Ja kiedyś usłyszałem mało subtelny zarzut: „piszesz o rodzinie w tak ładny sposób, a na pewno sam byś jakąś fajną laseczkę przeleciał”. Odpowiedziałem, że jestem mężczyzną i piękno kobiece nie jest mi obojętne. Ale po pierwsze to już nie te lata, po drugie za bardzo szanuję innych ludzi, by ich chcieć wykorzystywać dla siebie. Bardzo wszedłem już w swój celibat – to moja droga. Natomiast, rzeczywiście nieprawdopodobna jest czasem agresja piszących...

Czy to był jedyny taki atak? Celibat to hasło, które wyzwala silne emocje.

Pytają mnie o różne rzeczy, np. o jakiś pałac, coś, gdzieś, za jakieś pieniądze, ale to pytanie nie do mnie. To pytanie do ojca Rydzyka. Kuria dała pieniądze, proszę jej zapytać, ja pieniędzy nie mam. Nie będę się kłócił z całym światem. Jeśli ktoś ma do powiedzenia, że „papież to..., papież tamto…!” - proszę pisać do papieża.

Co Ojciec chciałby na koniec powiedzieć swoim czytelnikom?

To, co powiedziałem PO: żeby się liczyli ze słowami, żeby szanowali godność drugiego człowieka. Bez względu na to, czy uważają, że będą żyli wiecznie, czy są niewierzący – żeby do końca wiedzieli, że drugi człowiek ma prawo do szacunku. Żeby przedstawiali zarzuty sprawdzone, a nie byle jakie, emocjonalne. Żeby opanowywali emocje, żeby dyskusja była kulturalna. Jeśli jest niekulturalna, napastliwa, często kłamliwa, ma na celu popisywanie się i wyżywanie tylko dlatego, że jest się anonimowym, to niech się taka osoba liczy z tym, że może się przestać liczyć. Nie będzie miała znaczenia, nikt nie będzie jej odpowiadał.

Warto zatem pisać blog?

Gdybym nie pisał, miałbym na pewno co robić, ale się zacząłęm i sądzę, że wynikło z tego pisania bardzo wiele pozytywnych rzeczy. Wiele się dowiedziałem o sobie.



O. LEON KNABIT jest benedyktynem z opactwa w Tyńcu. Publicysta, felietonista i autor książek (ostatnio m.in. "Sekrety mnichów czyli sprawdzone przepisy na szczęśliwe życie", napisaną wspólnie z dominikaninem o. Joachimem Badenim). W kanale Religia.tv prowadzi program "Leon zawodowiec". Prowadzi blog ojciecleon.blog.onet.pl

ARTUR SPORNIAK jest publicystą, dziennikarzem "Tygodnika Powszechnego". Autor wywiadów-rzek z o. Leonem Knabitem (przeprowadzonych wspólnie z Wojciechem Bonowiczem) "Schody do nieba" (Znak, 1998, 2003) oraz "Od początku do końca" (Znak, 1999). Prowadzi blog "Tygodnika Powszechnego" sporniak.blog.onet.pl na którym zajmuje się m.in. katolicką etyką seksualną.