Módl się, pracuj i nie martw się

O. Jan Bereza OSB

publikacja 24.02.2010 16:58

Jeśli człowiek jest jednością, to wszystko, co dotyczy ciała, przynosi skutki na poziomie duchowym. Łaciński termin „sanatio” oznacza i zdrowie, i zbawienie. Posłuchajmy powiedzeń takich jak: „powiedział, co mu leżało na wątrobie” albo „wylał z siebie żółć”... Tygodnik Powszechny, 21 lutego 2010

Módl się, pracuj i nie martw się


Maciej Müller, Tomasz Ponikło: Dlaczego synonimem ascezy jest słowo „umartwienie”? Czy ona zawsze łączy się ze smutkiem?

O. Jan Bereza OSB:
To wynika z podejścia do ascezy jako praktyki pełnej cierpienia, bólu i samoudręczenia. A to odejście od jej istoty, którą nazwalibyśmy dziś treningiem duchowym: greckie ascein oznacza „ćwiczyć się”. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa bardziej akcentowano radość zmartwychwstania Chrystusa, w średniowieczu zaś aspekt pasyjny.

Podobną zmianę widać w stosunku do śmierci. Początkowo biel oznaczała, że zmarły odchodzi do Chrystusa i trzeba się z tego cieszyć. Potem nastała czerń – barwa smutku i żalu. Po Soborze przyszedł fiolet, kolor pokuty. Chrystus mówi, aby nie mieć posępnej miny podczas postu, ale i Stary Testament podkreśla, żeby do takich praktyk podchodzić z pogodą ducha.

Czyli Kościół zasadniczo zmienił podejście do ascezy?

Popatrzmy na Wielki Post: dawne przepisy dotyczące spożywania pokarmów dziś znacznie złagodzono. Kiedyś przed Komunią św. należało cały dzień pościć, teraz post eucharystyczny zmienił się w symboliczną godzinę.

Podobnie św. Benedykt dokonał pewnego przewartościowania, zastępując ostrą ascezę znaną wśród Ojców Pustyni – pracą. Do benedyktynów przylgnęło hasło „Ora et labora” – módl się i pracuj. W „Dialogach” św. Grzegorza czytamy, że Benedykt, dając pewnemu robotnikowi narzędzie pracy, rzekł: „Pracuj i nie martw się”. Jan Paweł II stwierdził kiedyś, że benedyktyńskie zawołanie powinno brzmieć: „Módl się, pracuj i nie martw się”. Dotykamy tu harmonii między pracą a modlitwą. Jeśli istnieje w nas ta harmonia, to jej owocem jest pogoda ducha.

W życiu świeckiego na modlitwę brak czasu, a praca dla wielu stała się wręcz przekleństwem.

Zagonienie tym bardziej powinno skłaniać do budowania wewnętrznej harmonii. Praca, dziś wykonywana w stresie i lęku, rozbija nas wewnętrznie, co skutkuje także w jej efektach i kontaktach z ludźmi – nie mamy czasu ani na modlitwę, ani na życie rodzinne czy towarzyskie. Oczywiście, jeśli np. poświęcimy się całkowicie modlitwie, nie dbając o podstawowe potrzeby swoje i rodziny, to również zniszczymy tę równowagę i modlitwa może stać się bezowocna.

Kiedyś o. Laurence’a Freemana, propagatora chrześcijańskiej medytacji, zarząd kanadyjskiej firmy Alcon produkującej aluminium poprosił, by uczył pracowników medytacji. Zajęcia wprowadzono w przerwie w czasie pracy. Nie wiem, czy zarząd kierował się dobrem pracowników, czy dobrem firmy – licząc, że wewnętrzna harmonia wpłynie pozytywnie na rezultaty prac – ale projekt wprowadzono.

Asceza nie jest łatwa. Boję się, że ludzie ją krytykują, żeby w pewnym sensie się usprawiedliwić z niepodejmowania jej.


Bo wolą podjąć walkę ze stresem.

Rzeczywiście, stres nie pozwala teologicznie i wzniośle myśleć; jest napięciem, które wręcz odcina od duchowości. Zależnie od poziomu stresu można jednak podjąć odpowiednie praktyki ascetyczne. Podstawą jest wyciszenie – żeby umysł mógł zacząć pracować. Widzę, jak to pomaga ludziom, którzy przyjeżdżają do naszego klasztoru, często zestresowani, z problemami, pytaniami, na które nie znajdują odpowiedzi. Nie dajemy im gotowych odpowiedzi, mówimy: jeśli chcesz, zostań na kilka dni, wycisz się. W wielu przypadkach to skutkuje, a ludzie odpowiedź znajdują w swym wnętrzu.

Asceza fizyczna pomaga, gdy na poziomie emocjonalnym jesteśmy tak nieuporządkowani, że nie dociera do nas wewnętrzny głos Boga.

Św. Jan od Krzyża mówił: jeśli widzisz, że brakuje ci czasu na modlitwę, to znaczy, iż ten czas powinieneś podwoić. Jeśli rano zabraknie czasu na modlitwę – rozumianą szeroko, a nie tylko jako odklepanie pacierza – wpływa to wręcz fizycznie na cały dzień. Człowiek rozmodlony jest skupiony, skoncentrowany. Mówienie, że nie mam czasu na modlitwę, to oszukiwanie samego siebie. Człowiek zagoniony dzięki modlitwie może odnaleźć spokój i osiągnąć większą skuteczność w pracy.

Paradoksem jest to, że mówiąc, iż nie mamy czasu, bierzemy sobie jednak coraz więcej pracy. Pytam wtedy: chcesz być bogaty czy szczęśliwy?

Jak można wytłumaczyć sens praktyk ascetycznych, które polegają na zadawaniu sobie bólu? Św. Andrzej Świerad, polski pustelnik, przepasywał się łańcuchem, który w końcu wrósł mu w skórę.

Tego typu praktyki są skutkiem zbyt dosłownej pokutnej interpretacji ascezy. Jezus był biczowany, więc i ja się biczuję, by doświadczyć zjednoczenia z Nim. Jak Chrystus wychodził na pustynię, tak i ja poszczę, by przeżyć z Nim jedność.

Ale to myślenie pomija psychofizyczny aspekt ascezy. Jeśli taka praktyka wynika z dobrej woli, może prowadzić do rozwoju duchowego. Jednak zadawanie sobie bólu może też wprost przeciwnie, stworzyć lęki, które zablokują rozwój wewnętrzny i ostatecznie – zjednoczenie z Bogiem.

Ale wiemy, że ascezę przez biczowanie uprawiał kard. Wyszyński podczas trzyletniego więzienia; ostatnio pojawiły się pogłoski, że czynił to Jan Paweł II. To zmusza do przemyślenia sensu tej praktyki także we współczesnych czasach.

Św. Benedykt przeżywając pokusę, rzucił się w ciernisty krzew i przez to ją przezwyciężył. Ale są i inne metody. Podjęcie konkretnych praktyk ascetycznych jest bardzo indywidualną sprawą, niepodlegającą ocenie. Dana praktyka jednemu może pomóc, drugiemu zaszkodzić. Nie ma sensu bezmyślne powielanie cudzych wzorów.

Jeśli do biczowania podejdziemy z wiarą i z intencją jedności z Jezusem, może być to dla nas dobre. Ale zadawanie sobie bólu może też prowadzić do wynaturzeń, np. masochizmu. Można także dojść do ascezy na pokaz: mnisi prześcigali się w tym, kto będzie jadł mniej lub rzadziej. Jezus przestrzegał, by nie czynić tego na oczach tłumu. Można też zbłądzić w kierunku pychy. Pewien mnich po sześćdziesięciu latach ascezy na pustyni pytał w modlitwie Boga, czy jest ktoś równie doskonały jak on... Abba Izydor mawiał: „Jeśli pilnie przestrzegacie postów, nie nadymajcie się z tego powodu”. Dlatego św. Benedykt zaleca w Regule, aby nie podejmować żadnych praktyk bez zgody opata.

Źle pojęta asceza prowadzi do pychy. Asceza nie jest celem sama w sobie.


Więc co jest celem?

Cel jest tożsamy z celem religii jako takiej: zjednoczenia z Bogiem. Asceza ma w tym tylko pomóc: oczyścić umysł, zabezpieczyć przed uleganiem pokusom. Ojcowie Pustyni mawiali, że kiedy król chce zdobyć nieprzyjacielskie miasto, bierze je głodem, więc również my, chcąc zapanować nad namiętnościami, możemy posłużyć się podobną metodą.

Ale asceza powinna też dawać radość życia i pomóc w osiągnięciu świadomości bliskości i opieki Boga. Być może są jednostki tak duchowo rozwinięte, że jej nie potrzebują, ale widzimy, że wielcy święci stosowali ascezę. Dobrym przykładem jest św. Jan Chrzciciel, żyjący na pustyni, żywiący się szarańczą, i oczywiście sam Jezus. Jeśli oni potrzebowali takiego czasu, to nam, grzesznym, tym bardziej jest to potrzebne.

To jak właściwie podejść do ascezy, żeby nie zbłądzić?

Po pierwsze ustalić ją z kierownikiem duchowym, który rozezna, czy i jaka praktyka będzie właściwa. W Kościele mamy z tym pewien problem. Już św. Teresa z Avila skarżyła się, że niektórzy kierownicy duchowi są jak kowale, którzy wszystkich chcą uformować w ten sam sposób. A czynnikiem rozwoju duchowego może być tylko indywidualne podejście, akceptujące naturę danego człowieka.

Ascezę powinniśmy odprawiać nie tylko z wiedzą teologiczną, ale i psychofizjologiczną.

O. Karol van Oost, który przyprowadził benedyktynów do Tyńca w 1939 r., żałował, że zniesiono biczowanie, bo jemu doskonale się po nim spało. Mógł być to dobry masaż (jeśli nie biczowano się do krwi). Monastyczna asceza pierwszych wieków wynikała nie tyle z koncepcji teologicznych, co z doświadczenia wielu pokoleń mnichów. Była zgodna z naturą ludzką. A łaska przecież buduje na naturze.

Do tej tradycji odwołuje się dziś także współczesna medycyna, która np. odkrywa na nowo zalecenia św. Hildegardy z Bingen, mniszki z XI w. Niektórzy twierdzą, że jej osiągnięcia są bliskie medycynie chińskiej, która do człowieka podchodzi całościowo, a nie interesuje się jedynie leczeniem objawów. Powrót do holistycznego myślenia widzimy dziś też w sferze ascezy. Dlatego surowe posty warto konsultować nie tylko ze spowiednikiem, ale i z dietetykiem.

Ale dieta jest przecież raczej dla ciała niż dla ducha.

Jeśli człowiek jest jednością psychofizyczną, to wszystko, co dotyczy ciała, przynosi skutki na poziomie duchowym, i odwrotnie. Łaciński termin „sanatio” oznacza i uzdrowienie, i zbawienie. Posłuchajmy też zwrotów takich jak: „powiedział, co mu leżało na wątrobie” albo „wylał z siebie żółć”. Łączą się one ze świadomością, że stany emocjonalne człowieka są związane z jego organami wewnętrznymi. Jeśli człowiek nie śpi przez 48 godzin, w mózgu wydziela się dietyloamid kwasu D-lizergowego, czyli LSD, powodujący wizje. Św. Teresa z Avila, gdy któraś z zakonnic opowiadała jej o cudownych widzeniach, podobno radziła, by dobrze sobie zjadła i się wyspała.

Ćwicząc ciało, pośrednio wpływamy na umysł. Stosowanie odpowiedniej diety może zatem mieć wpływ także na naszą świadomość. Ograniczanie jedzenia, jeśli będzie przeciwne naturze czy zdrowemu odżywianiu, może mieć jednak negatywne skutki dla naszego zdrowia fizycznego i psychicznego.


A czy wprowadza dla człowieka perspektywę dalszą niż koniec nosa? Asceza, o której mówimy, jest skupiona na nas samych. Czemu jednak nasze wyrzeczenie ma nie być użyteczne dla innych?

W apoftegmatach Ojców Pustyni znajdujemy historię o mnichu, który sprzedał Biblię, żeby nakarmić głodnego, mówiąc: sprzedałem to, co mi kazało sprzedać wszystko, co posiadam. Pościmy nie tylko po to, żeby się wyrzec pokarmu. Znamy przecież zwyczaj jałmużny postnej czy ofiary dla ubogich nie z tego, co nam zbywa, ale z tego, z czego rezygnujemy. Już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa trwały spory o to, jak pogodzić życie w ascezie z niesieniem miłosierdzia. W Piśmie Świętym mamy nakaz, aby modlić się nieustannie. Niektórzy próbowali traktować to dosłownie, inni modlili się i pracowali. Ci drudzy uważali, że lepiej wykonują nakaz Pisma Świętego, bo zarobione pieniądze dają ubogim, którzy za nich się modlą w czasie, kiedy oni śpią czy jedzą.

Jeżeli się czegoś wyrzekamy, to także po to, by ofiarować to innym. Słyszałem, że w niektórych francuskich szkołach odbywał się dzień postu pod hasłem „miska ryżu” – dzieci w tym dniu zamiast pełnego obiadu jadły tylko miskę ryżu, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze wysyłano głodującym. W podobny sposób wypełniamy biblijne zalecenie, aby dzielić się z innymi nie tylko tym, czego mamy w nadmiarze.

Zgodnie z benedyktyńskim podejściem wszystko – asceza, praca, miłosierdzie – są jednakowo ważne i powinny służyć chwale Boga.

Asceza może prowadzić do pychy, ale także do wytworzenia fałszywego wizerunku Boga: podejmuję ascezę, licząc na jakieś przywileje.

To problem handlowego podejścia do życia duchowego. Do mnie przemawiają słowa Antoine’a de Saint-Exupéry’ego: miłości uczymy się wtedy, kiedy nam jej brak, a Boga wtedy, kiedy nie słyszymy odpowiedzi na nasze modlitwy. Gdy Bóg milczy, ukazuje, Kim jest – i że z pewnością nie jest chłopcem na posyłki.

Podkreśla Ojciec indywidualność praktyk, a w Kościele przecież mamy nakazane np. powszechne posty.

To problem podejścia jurydycznego i bardzo racjonalnego narzucenia form zachowania. Ale po Soborze Kościół raczej odchodzi od takiego podejścia w kierunku szanowania odrębności każdego człowieka. Niestety czasem prowadzi to nie do rozwoju duchowego, ale zaniku praktyk. Chyba tylko w Polsce jeszcze przestrzega się postów piątkowych.

Ale to normalne, że w życiu duchowym po okresach życia ascetycznego pojawiają się koncepcje mu przeciwne. W historii widzimy pewne cykle: przechodzenia od racjonalizmu do mistycyzmu.

Czy asceza jest czymś specyficznym dla chrześcijaństwa?

Gdy czytamy Ojców Pustyni, mistrzów zen, sufich czy chasydów, dostrzegamy bardzo podobne myślenie. Bo ono wynika z osobistego doświadczenia, a nie z różnych koncepcji teologicznych. Zwyczaj np. niejedzenia mięsa spotykamy w życiu monastycznym wszystkich wielkich religii. Podobne jest podejście do wymiaru duchowego praktyk i niechęć do ascezy na pokaz. Islamski mistyk Beyazid w czasie pielgrzymki do Mekki, podczas ramadanu przybył do jednego z miast. Zbiegł się tłum gapiów, by go podziwiać. A on wtedy poszedł na targ, kupił chleb i zaczął jeść. Podróż usprawiedliwia takie zachowanie, jednak tłum oczekiwał czegoś więcej... Podobnie Ojcowie Pustyni, kiedy ustawiały się do nich kolejki pielgrzymów, siadali na progu lepianki i obżerali się chlebem i serem. To pozwalało im żyć w pokoju na pustyni w jedności z Bogiem, a nie obsługiwać wycieczki – jak to często ma dziś miejsce w klasztorach.

Często różnice wynikają z różnych mentalności. Wschód jest bardziej uczuciowy, mistyczny, Zachód – bardziej racjonalny. Jeśli zapytasz, gdzie leży umysł, Europejczyk wskaże zwykle na głowę, Hindus na serce, a Japończyk na podbrzusze – środek ciężkości ciała. Często też tłumaczenia Biblii nie oddają istoty rzeczy – np. zwykle hebrajskie słowo „rechem” tłumaczy się jako „wnętrze” – ale dosłownie oznacza ono „podbrzusze”. Dużo też w Piśmie Świętym mówi się o sercu: np. Matka Boża „przechowywała te sprawy w sercu swoim”. Zapewne w dawnych czasach człowiek miał większą świadomość związku ciała i umysłu.

Pamiętam słowa bp. Bronisława Dembowskiego, że jest irracjonalizm poniżej rozumu i irracjonalizm powyżej rozumu. Irracjonalizm przekraczający poziom rozumu to sprawa duchowości. Tomasz z Akwinu, uchodzący raczej za wielkiego racjonalistę, mówi, że Boga nie możemy poznać do końca, ale możemy Go kochać, bo miłość działa na wyższym poziomie niż rozum.


Oprócz serca i umysłu mamy ciało. W kontekście praktyk ascetycznych pojawia się podejrzenie o brak szacunku dla ciała i manicheizm.

Św. Tomasz uczył, że człowiek jest jednością. W Biblii nie ma dualizmu ciała i duszy, który pochodzi z filozofii greckiej. Stąd bierze się niebezpieczeństwo oddzielania duszy i ciała oraz negatywnego podejścia do cielesności. W neoplatonizmie ciało traktuje się jako więzienie dla duszy i dlatego trzeba je umartwiać, by ją wyzwolić. Ale obecnie widzę powrót do myślenia hebrajskiego, biblijnego – różnego od myślenia greckiego.

Nie da się jednak zaprzeczyć temu, że teologia chrześcijaństwa zachodniego została zbudowana na filozofii greckiej. W ostatnich latach pojawiają się głosy, żeby przemyśleć chrześcijaństwo także w kategoriach filozofii indyjskiej czy chińskiej. Podobnie myśleli jezuita Mateo Ricci w Chinach i Roberto de Nobili w Indiach już w XVII w. Konstytucje soborowe, szczególnie „Dekret o działalności misyjnej Kościoła”, zalecają, aby zastanowić się, w jaki sposób ascetyczne i kontemplacyjne tradycje innych religii można by przejąć do zakonnego życia chrześcijańskiego.

Chrześcijaństwo musi z kolei zmierzyć się ze współczesnym kultem ciała.

Który wynika również ze wspomnianego dualizmu. Raz akcentujemy jedną rzecz, raz drugą, zapominając o wspomnianej konieczności całościowego patrzenia na człowieka. Na Zachodzie niestety życie chrześcijańskie staje się „łatwe i przyjemne”, ale przez to traci swoją głębię. Także dlatego, że katolicy odeszli od ascezy. Łaska nie ma już na czym budować, bo natura ludzka została podważona, zanegowana. I zamiast umartwiać ciało, zaczęliśmy mu folgować, tworzyć jego kult.

Może to wynika z lęku przed cierpieniem? Kiedy podejmujemy ascezę, to czy przeżywamy ją jako umartwienie, czy jako radość, zawsze wiąże się z jakimś cierpieniem, choćby poczuciem głodu. Czy Bóg wymaga tego od człowieka?

Nie lubię się zastanawiać, czego Bóg potrzebuje, bo to – jak powiedział jeden z rosyjskich teologów – ingerowanie w wewnętrzne sprawy Trójcy Świętej. Myślę, że fakt ukazania w Biblii Boga jako miłosiernego ojca, który czeka na nasze powroty, czy jako Jezusa, który umiera za nas na krzyżu, nie może świadczyć o tym, że On chce naszego cierpienia.

Bóg chce naszego dobra, szczęścia i radości. A to, że czasem droga do szczęścia prowadzi przez ból i cierpienie, wynika z ludzkiej natury, często jest na własne życzenie.

Ludzka natura jest taka, że jak się człowiek nie postara, dobra nie uczyni. Jeśli nie zechce, nie pomodli się. Ale czy będzie chciał, czy nie, cierpienie na niego przyjdzie. Czemu zamiast na nie czekać, samemu je prowokować?

Jeśli sami nie podejmiemy wyrzeczenia czy nie zaczniemy pracować z naszym ciałem, to i tak przed bólem nie uciekniemy. Problem jest inny: żeby ból przekuć na siłę duchową, musimy się nauczyć go przyjmować.

W interpretacji teologicznej ascezę łączy się często z ofiarą Jezusa. Ofiary w Starym Testamencie składano ze zwierząt, a Chrystus ukazał nam, że ofiarę trzeba złożyć z samego siebie. Aby siebie ofiarować, trzeba do siebie należeć, co także znaczy panować nad sobą i kierować własnym życiem. Pomaga nam w tym asceza. Nie chodzi o zadawanie sobie cierpienia, ale o przyjmowanie go w łączności z Chrystusem – wtedy ma moc zbawczą.

Bez ascezy – dyscypliny – w naszym życiu piękne koncepcje teologiczne mogą stać się tylko marzeniem czy pobożną intencją.

Rozmawiali Maciej Müller i Tomasz Ponikło



O. Jan M. Bereza (ur. 1955) jest benedyktynem, b. członkiem Komitetu Episkopatu Polski ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi, nauczycielem medytacji chrześcijańskiej. W marcu ukaże się jego (napisana wspólnie z Ewą Awdziejczyk) książka „Tosty i posty”.