Nikt nie płacze nad Panem

Ks. Przemysław Marek Szewczyk

publikacja 03.03.2010 15:37

Nie ma u św. Marka ani jednego zdania o tym, że Kościół uwierzył w zmartwychwstanie! Może zatem warto więcej mówić o śmierci Boga. Albo chociaż pozwolić mówić innym.

Nikt nie płacze nad Panem


Dawno nie czytałem tekstu równie interesującego jak wypowiedź Jana Hartmana („Zła nowina”, „TP” z 31 stycznia 2010 r.). Jest to tekst ze wszech miar prorocki: z jednej strony bardzo osobisty, a z drugiej – trudno nie zauważyć, że autor mówi w imieniu nas wszystkich, a także w imieniu Boga.

Arcybiskup Józef Życiński również dostrzegł prorockość tej wypowiedzi, z tym że najwidoczniej w jego rozeznaniu mamy do czynienia z prorokiem fałszywym, który swoim słowem uogólnia i upraszcza prawdę, zatem nie tyle ją wypowiada, co fałszuje. Proroka fałszywego od prawdziwego można odróżnić jednak tylko wtedy, gdy sprawdzi się lub nie, to, co zapowiada. Ponieważ dopiero za jakiś czas można będzie oglądać – lub nie oglądać – realizację rzeczonych proroctw, rozeznanie prawdziwości wieszcza trzeba odłożyć na później. Abp Życiński podzielił się jednak z nami swoim przekonaniem – ugruntowanym zarówno intelektualnie, jak i empirycznie (świadectwo Anny Kowalskiej jest doprawdy budujące) – na to, że proroctwo się nie spełni. Może nawet pocieszył swymi słowami Hartmana, który, jako że przyszło mu wieścić zagładę, z pewnością pierwszy odczułby ulgę, gdyby okazało się, że jest prorokiem fałszywym. Wypowiedź abp. Życińskiego uspokoiła również moją wierzącą w Boga duszę, ale mimo wszystko nie do końca, bo przecież co do prawdziwości lub fałszywości proroctwa nie można się przekonać w czasie jego wygłoszenia. Trzeba – jako się rzekło – poczekać. Czekając zaś, trzeba nauczyć się żyć z takim proroctwem w uszach i w sercu. Jak wierzyć, skoro mówią, że Bóg umarł i że wraz z Nim umiera religia i człowiek?

***

Jest chyba oczywiste, że w sercu rodzi się pokusa, by nie słuchać mówiących takie rzeczy, nie przejmować się prorokami śmierci Boga. To są przecież ludzie niewierzący, więc co im do naszej wiary? Ale gdybyśmy zatkali uszy, to jak moglibyśmy spojrzeć w oczy męczennikom, których czcimy i których świadectwu zawdzięczamy wiarę? Oni przecież nie odcięli się od świata, nie zamknęli oczu, nie zatkali uszu, nie uciekali, ale pozostali braćmi świata, który się ich wyparł, i dlatego umarli. Nawet jeśli jest prawdą, że świat nie był ich wart, to przecież oni znali swoją wartość dla świata, bo ten, któremu wierzyli, uznał ich za sól i światło świata. Chociażby z tego powodu nie możemy nie przejąć się prorokami wieszczącymi koniec religii.

Poza tym, drugi człowiek nigdy dla chrześcijanina nie będzie „tym innym”, bo Jezus mówił o jednej owczarni i jednym pasterzu. Nie ma zatem mowy o spisaniu kogokolwiek na straty. Nie ma mowy o odcięciu się od jakiejkolwiek części ludzkości, żeby spokojnie „robić swoje”. Kościół to nie karawana idąca naprzód wśród ujadających psów. Nie możemy nie iść razem, to nie miałoby sensu. Czują to doskonale wierzący i niewierzący, ludzie takiej czy innej religii, tego czy innego wyznania. Tolerancja, wzajemne uznanie i poszanowanie stanowczo nie wystarczają. Nie da się bez nich żyć, ale trudno mówić, że wraz z nimi pojawia się życie...

Bóg – nawet jeśli byłby tylko kategorią myślową – domaga się wspólnego ustosunkowania się do Niego ludzkości. Niewątpliwie ma rację Hartman, gdy pisze, że „prawdziwa wiara zakłada, że to moja, a nie twoja wiara jest właśnie prawdziwa”. „Prawdziwa” znaczy w tym miejscu tyle co „nasza”, a fakt, że jeszcze nie jest „twoja”, niewiele zmienia. Postawą wiary jest zatem również ateizm, który (o ile jest prawdziwy) jest równie pewien własnej prawdziwości, jak wiara, o której mówił Hartman. To dlatego abp Życiński w odpowiedzi na proroctwo niewierzącego przytoczył tak wiele proroctw ludzi wierzących. Jest doprawdy niezwykłe, że głos człowieka niewierzącego rozbrzmiewa w Kościele, a wiara chrześcijan istnieje w świecie ateistów, czy to się komuś podoba, czy nie. Bóg może być tylko naszym Bogiem. I nawet jak Go nie ma, to nie istnieje po prostu Bóg, nasz Bóg, a nie mój czy twój. Twierdzenie: „Ja wierzę, ty sobie możesz nie wierzyć ” (lub na odwrót) – jest zatem wielce niezadowalające.


Dlatego proroctwo o śmierci Boga trzeba potraktować poważnie. Tak poważnie, jak robi to Jan Hartman, mówiąc o „grozie tego wydarzenia” i o „kosmicznej tragedii”, na której opisanie brakuje słów, lub jak mama księdza Jerzego Szymika (wspomniał o niej abp Życiński), która wzruszyła ramionami na wieść o śmierci Boga i wypowiedziała jedynie krótkie „Wiem. Na krzyżu. W Wielki Piątek”. Wbrew pozorom to była bardzo poważna i głęboka dopowiedź, bo chrześcijanie w takiej sytuacji najczęściej mają odruch obronny: śmierć Boga chcą usunąć Jego zmartwychwstaniem.

Istnieje bowiem w życiu chrześcijanina pokusa, żeby Krzyż Pana przysłonić Jego pustym grobem. Mówiący o śmierci Boga jeszcze nie skończy swojej wypowiedzi, a już otwierają się usta uczniów Chrystusa, żeby dorzucić „ale!”: „no tak, umarł, ale zmartwychwstał!”. Tymczasem Bóg pozwolił, żeby wieść o Jego śmierci żyła zupełnie sama, bez radosnej nowiny o zmartwychwstaniu cały piątkowy wieczór i całą sobotę. Ewangelia Marka natomiast (najstarsza i najprawdopodobniej spisana na potrzeby wielkanocnej liturgii Kościoła) kończyła się pierwotnie na zdumiewającej reakcji kobiet poproszonych przez anioła, żeby obwieścić uczniom Jezusa zmartwychwstanie: „nikomu też nic nie powiedziały, bo się bały”. Kościół jednak nie wytrzymał napięcia obecnego w tak zakończonej Ewangelii i dopisano kilka zdań. Jednak nawet w dopisanym fragmencie trzy razy powraca wstrząsające „nie dali temu wiary”, „im też nie uwierzyli”, „wyrzucał im brak wiary”. Nie ma u Marka ani jednego zdania o tym, że Kościół uwierzył w zmartwychwstanie! Może zatem warto więcej mówić o śmierci Boga. Albo chociaż pozwolić mówić innym.

Zbyt szybkie dawanie wiary i ogłaszanie zmartwychwstania jest chyba próbą ucieczki chrześcijan od dramatu śmierci Boga. Nawet jeśli Jezus po zmartwychwstaniu nie zaprosił przyjaciół na triumfalne spotkanie w wielkanocny poranek – jak napisał abp Życiński – to Jego uczniowie spotkanie takie organizują, wykrzykując jeszcze w ciszy Wielkiego Piątku wielkanocne „Alleluja!”.

Jest wielce symboliczne, że w Polsce w Wielką Sobotę nikt nie płacze nad Panem, nie ma tej wielkiej ciszy, która zaległa w świecie, gdy Bóg umarł. Wszyscy święcą jajka i szynkę, bo przecież jutro zmartwychwstanie! Tak nam potrzeba tego brakującego triumfu Zmartwychwstałego, że chcemy, żeby Pan zatriumfował chociażby naszą silną wiarą. Bronimy jej zatem za wszelką cenę, zadowalamy się nawet „wiarą na wiarę, jakby z łaski naszego postanowienia”, o której pisał Hartman. Iluż to teologów broni wiary, wyjaśniając „z naukowego punktu widzenia” plagi egipskie i przejście Izraelitów przez Morze Czerwone, nawet jeśli kosztem tych akrobacji teologiczno-geograficznych jest faktyczna utrata wiary, skoro to nie Bóg uderzył w Egipt, ale jakiś wulkan?

Wiara jest święta i trzeba jej strzec, chociażby za wszelką cenę. A może to dlatego przybywa ateistów, że myśmy za bardzo uwierzyli? Wierzymy tak bardzo, że wiara religijna wydaje się nam „fundamentem ludzkiego bytu”! – jak twierdził prof. Leszek Kołakowski zacytowany przez abp. Życińskiego w celu odsunięcia od siebie podejrzenia o „biskupie uprzedzenia”. Fryderyk Nietzsche i Jan Hartman najwidoczniej też tak sądzą, skoro śmierć Boga i kres wiary religijnej popycha ich do bezgranicznej rozpaczy. Trudno się dziwić, że nie jest im do śmiechu, skoro utraciwszy wiarę istnieją bez fundamentów. Wiary, która jest fundamentem ludzkiego istnienia, każdy człowiek będzie bronił do upadłego, a gdy walkę przegra, to nic mu nie pozostanie, jak popaść w pozornie pokorną rozpacz...


Byłbym jednak bardzo niepocieszony, gdyby moja wiara miała być fundamentem czegokolwiek. Na szczęście to nie wiara jest fundamentem ludzkiego bytu, ale Bóg. I jeśli Jego deszcz pada na dobrych i na złych, to każdy człowiek – bez względu na to, czy wierzy, czy nie – otrzymuje dla swojego życia solidny fundament. Czasem można odnieść wrażenie, że obecnie niektórzy ateiści wiedzą to lepiej od ludzi wierzących. Każdy człowiek ma wszystko, czego potrzebuje do życia dobrego i owocnego, bo Bóg jest bez względu na to, czy się w Niego wierzy, czy nie. Ludzkość też sobie poradzi, bo nie stoi na fundamencie swojej wiary czy niewiary (obie są przeraźliwie chwiejne i wszyscy o tym wiemy), ale na Bogu samym.

Wiara i niewiara nie są zatem tak ważne, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Ważny jest Bóg. Sądzę, że Hartmanowi przyznać trzeba rację w tym, że dojście do pewnego religijnego relatywizmu jest koniecznością. Bo religię wcześniej czy później trzeba nam będzie odrzucić, tak jak odrzucimy wszystko to, co posiadamy, nawet życie! „Wiara się skończy” – napisał św. Paweł do Koryntian, ale nie rozpaczał nad tym faktem, jak to Hartman czyni. Pełen radości mówił nawet o beznadziei, która nastanie pewnego pięknego dnia! Autor Apokalipsy bez najmniejszej żenady i bez cienia smutku mówił, że w niebieskiej Jeruzalem nie widział Świątyni.

Problemem nie jest zatem relatywizowanie religii, ale to, że wielu ludzi relatywizuje religię zbyt wcześnie i tym samym odrzuca ją (zrelatywizowana nie jest już przecież prawdziwa), jeszcze zanim osiągną jej cel, czyli Boga. Pamiętam, że kiedyś jedna pani tłumaczyła się przede mną, że nie chodzi do kościoła, bo przecież można modlić się wszędzie. „Ma Pani całkowitą rację” – odpowiedziałem z głębokim przekonaniem i spytałem: „a więc Pani modli się wszędzie?”. „No, niezupełnie...”. Nowa Huta, miasto bez kościoła, to był zaiste diabelski i przykry pomysł, ale Jerozolima bez Świątyni jest wizją niebiańską! Bycie ostatnim człowiekiem, które popycha do rozpaczy proroków śmierci Boga, było marzeniem świętego Pawła, głosiciela Ukrzyżowanego! Utrata religii może zatem doprowadzić do aż tak skrajnych postaw. Nie w religii zatem rzecz, ale w obecności Boga. Nie chodzi więc o to, żeby bronić religii i wiary. Trzeba szukać Boga.

To dlatego śmierć Boga jest taka ważna. Abp Życiński bez wątpienia trafił w sedno, odpowiadając Hartmanowi wskazaniem na kenozę Boga, na Jego nieustanne umieranie. Już samo stworzenie jest jakimś obumarciem Boga, bo przecież – jak mawiają rabini żydowscy – musi się On wycofać, żeby mogło powstać coś, co nie jest Nim. On, który jest, wycofuje się, żeby zrobić miejsce dla tego nic, którym jest stworzony świat. Motyl, góra, woda i atom węgla to przecież nie Bóg. On zatem umiera, żeby mogły zaistnieć. Człowiek jest ponoć wyjątkowym stworzeniem, bo nosi w sobie rozum i świadomość, które przez wieki uważano za boskie. Dusza ludzka ponoć spadła z niebios i to dlatego, jak Bóg, widzi świat i jest go świadoma.

Ale dziś już wiemy dużo lepiej, że to nie tak. Rozum ludzki to nie Bóg, dusza to nie Bóg, człowiek to nie Bóg, wszystko w nas jest ciałem, jest stworzone. Bóg umiera zatem tam, gdzie jest człowiek, żeby człowiek mógł być człowiekiem, żeby mógł myśleć, poznawać, wiedzieć. Wszystko, dosłownie wszystko, co istnieje, wyśpiewuje chwałę umniejszającego się Boga. Franciszek z Asyżu widział to niezwykle jasno i to umieranie Boga napełniało go radością doskonałą.

***

Śmierć Boga w sposób szczególny dokonuje się jednak w Jezusie. Tutaj Bóg umniejsza się do końca, porzuca samego siebie i zostawia człowiekowi tyle miejsca, że jest on całkowicie sam: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił...”. Śmierć Boga – jak chciał tego Nietzsche – jest równocześnie śmiercią człowieka. Na krzyżu umierają razem Bóg i człowiek.


Bardzo chciałbym od razu napisać o niewyobrażalnym darze życia, który wypływa z tajemnicy tej śmierci, ale uległbym pokusie, za której uleganie przed chwilą beształem chrześcijan. Dlatego zacząć trzeba od przypomnienia, że ze śmierci Jezusa przede wszystkim wypłynęła rozpacz: jeden powiesił się na Polu Garncarza, inni wrócili zawiedzeni do Emaus, reszta zamknęła się w domu. I dopiero potem, w tej rozpaczy rodzi się życie.

Bóg bowiem naprawdę umarł i nie przychodzi inaczej jak przez śmierć, On nie tyle ożywa, co powstaje z martwych, a to nie to samo. Wybiorą więc Macieja, wrócą do Jerozolimy i opuszczą dom na zawsze, ale w najmniejszym stopniu nie uczyni to śmierci Pana mniej śmiertelną. Wyznawcy krzyża będą już zawsze pili krew Boga i jedli wydane na śmierć Jego ciało. Staną się one dla nich Eucharystią, nieustannym dziękczynieniem. Ich tajemnica wiary w równiej mierze zawierać będzie głoszenie śmierci, wyznawanie zmartwychwstania i oczekiwanie powtórnego przyjścia. A gdy ulegną pokusie zapomnienia o śmierci swojego Boga, to On im pośle proroków, którzy o tym przypomną. A jak ich nie usłuchają, to może nawet zburzyć ich Świątynię.

Doprawdy otchłań kenozy Boga, Jego śmierci, sięga głębiej, niż myślimy. Obawiam się, że abp Życiński, pisząc w ostatnim zdaniu swojego artykułu o „nadzwyczaj niskim współczynniku oczekujących na Zmartwychwstanie”, uległ odrobinkę pokusie niedopuszczenia do śmierci Boga. Tymczasem nikt nie oczekiwał na Zmartwychwstanie! Na nie po prostu nie da się oczekiwać, gdyż ono się dokonuje nie tyle po śmierci, co w śmierci Boga. Czekać można jedynie na ukazanie się życia, na nasze wejście w to misterium, które zwykło się nazywać „paschalnym”. Zmartwychwstały tymczasem jest cały czas barankiem zabitym, jakby ani trochę mniej martwym, choć w pełni żywym. Ewangelię o zmartwychwstaniu głoszą natomiast Apostołowie, którzy – zgodnie z tekstem św. Marka – ani razu nie wyznali wiary w Zmartwychwstałego!

Bóg zatem umarł, umiera i będzie umierał. Religie również. Możliwe, że Bazylika świętego Piotra będzie kiedyś meczetem lub zostanie zburzona, a na miejscu meczetu Al-Aksa Żydzi odbudują Świątynię Jahwe. Możliwe, że wszystkie krzyże znikną ze szkół europejskich, tak jak w Senacie Rzymu nie ma już ani jednego posągu pogańskiego bóstwa. Możliwe nawet, że nie będzie na świecie żadnej religii, a ludzie świętować będą „znój przeżywania” – jak pisze Hartman – zmuszeni „zadowolić się taką świętością, jaka tkwi w nas samych, pięknem człowieczeństwa”.

Doprawdy wymyślanie czarnych czy białych scenariuszy dla religii ludzkiej nie ma najmniejszego sensu. Można natomiast (a nawet trzeba) – i za to chwała Hartmanowi – rozpaczać i płakać nad śmiercią Boga. To jest bardzo religijne. Osobiście jestem głęboko przekonany, że pośród tych łez Bóg budzi w ludzkim sercu doskonałą radość, ponieważ On, nasze życie, objawia się przez śmierć. „Czemu płaczesz? Kogo szukasz?”. Jakżeż Kościołowi potrzeba tych łez, które Bóg ociera!

Bóg przecież jest.



Ks. Przemysław Marek Szewczyk (ur. 1977 r.) jest kapłanem Archidiecezji Łódzkiej. W 2009 r. ukończył studia patrystyczne na KUL. Obecnie przebywa we Florencji.