Wybrałem wolność

Rozmowa z Markiem Ksieniewiczem, prezesem Fundacji „Wybieram Wolność”, byłym więźniem

publikacja 08.01.2008 10:52

Mamy street-workerów, czyli osoby, które pracują na ulicach i szukają dzieciaków, które chcą przyjąć pomoc. Proponujemy alternatywę dla stania w bramie. Zamiast piwa czy skręta na ławce - przyjście do świetlicy, pójście na mecz. Takich młodych jest sporo. Don BOSCO, 1/2008

Wybrałem wolność




Czym się zajmuje Fundacja „Wybieram Wolność”?

Pracą, pomocą i opieką nad dziećmi i młodzieżą z rodzin zagrożonych patologią. Mamy tzw. street-workerów, czyli osoby, które pracują na ulicach i szukają dzieciaków, które chcą przyjąć pomoc. Proponujemy alternatywę dla stania w bramie. Zamiast piwa czy skręta na ławce – przyjście do świetlicy, pójście na mecz. Takich młodych jest sporo, zbyt łatwo przypina się im karteczkę „nic z nich już nie będzie”. A im po prostu trzeba pomóc. Nie jest to proste, bo nie ufają nikomu – za często byli krzywdzeni.

Dlaczego wchodzą w konflikt z prawem? Co ich pociąga?

Trudno mi to ocenić. Ja np. wyszedłem z domu, w którym wprawdzie była bieda, ale prawdę mówiąc niczego mi nie brakowało. Miałem jakieś perspektywy, chodziłem do liceum, uprawiałem sport, wydawało się, że wszystko będzie dobrze. Dlaczego poszedłem w tamtą stronę? Sam bardzo często zastanawiałem się nad tym, siedząc w więzieniu. Przecież z natury nie jestem złym człowiekiem – myślałem – a popełniam zło, dokonuję przestępstw, wchodzę w nałogi, próbuję wszystkiego – dlaczego? Myślę, że młody człowiek mając lat „naście”, potrzebuje akceptacji, której bardzo często w domu nie ma. Nie chodzi o to, że rodzice go nie kochają – brakuje raczej rozmowy, zrozumienia. Młody chłopak chce rozmawiać. Młoda dziewczyna chce porozmawiać z mamą na temat, nie wiem – pierwszej miesiączki, pierwszej miłości, pierwszych niepowodzeń, ale nie może, bo mama pracuje, nie ma czasu, zajmuje się domem lub jest prezesem firmy. Wraca późno, je kolację, jeszcze coś kończy na laptopie, bo ma dużo pracy. Rodzice mówią – porozmawiamy później, porozmawiamy rano. Ciągle pośpiech, zaspokajanie potrzeb, nawet tych zupełnie niepotrzebnych. Gdzie ma znaleźć akceptację taki dzieciak? W szkole? Niekoniecznie, bo szkoła nadal jest restrykcyjna, ciągle jeszcze panuje w niej rygor. Akceptacja jest natomiast na podwórku – tam zawsze znajdzie się bratnia dusza, która wysłucha, poklepie po plecach. A młody człowiek, który zostaje przyjęty do grupy, wchodzi w panujące w niej układy. Wiadomo, że wszystko nam się zeuropeizowało czy zamerykanizowało – dostępne są narkotyki, alkohol. Skoro nie ma alternatywy, chłopak idzie na ławkę i pije piwo. Przyjęło się uważać, że piwo to nic strasznego.

A to jest coś strasznego?

To jest alkohol. Jaka jest różnica między szampanem, piwem a denaturatem? Tylko w smaku i zapachu. Młody człowiek jest szczególnie podatny na uzależnienie, a większość przestępstw popełniają przecież uzależnieni.

No dobrze, ale nawet na tym podwórku nie wszyscy wchodzą na drogę, która kończy się więzieniem.
Jeśli młody człowiek nie ponosi konsekwencji złych zachowań, to może skończyć w więzieniu. Ja zaczynałem od drobnych rzeczy, od kradzieży butelki mleka spod sklepu, ale człowiek się rozzuchwala. Na koniec mojej przestępczej drogi popełniałem bardzo poważne przestępstwa, z napadami włącznie. Początek był taki niewinny, a później przystawiałem ludziom pistolet do głowy…





Musi się to jednak zacząć w jakimś konkretnym momencie. Gdzie jest ta granica, po przekroczeniu której młody człowiek staje się przestępcą?

Może powiem na przykładzie. Jest paczka chłopaków. Chodzą do porządnej szkoły, nienajgorzej się uczą. Mają między sobą różne interesy – jeden od drugiego mp3 pożyczył, tamten temu twardy dysk sprzedał, różne drobne, niegroźnie handelki… I zdarza się, że nagle jeden drugiemu nie oddaje pieniędzy. Może i chciałby oddać, ale nie ma skąd. Matka mu nie da, bo nie ma, nie może też od nikogo pożyczyć. Ten drugi chce jednak odzyskać pieniądze, więc bierze trzech, czterech chłopaków z osiedla, wsiada w tramwaj i jedzie zapytać: „Co z moją kasą?”. Tamten mówi, że nie ma, więc jeden z tych chłopaków uderza go przy kolegach, żeby im zaimponować. Nieszczęśnik upada, nie daj Boże, coś się stanie, ktoś to widzi, przyjeżdża policja. Odpowiada za to nie tylko osoba, która to zrobiła, ale wszyscy, którzy w tym uczestniczyli – a jest to bardzo poważne przestępstwo. Młody człowiek nie wie, co się stało: pojechał „w dobrej wierze”, a tu robi się bardzo poważna sprawa, grozi wyrok sądowy, szkoła piętnuje, bo dokonał rozboju…

Jak do tego nie dopuścić? Na co rodzic, nauczyciel, wychowawca powinni zwrócić uwagę?

Myślę, że bardzo uważnie trzeba obserwować młodych ludzi wracających ze szkoły, od kolegów, z zajęć sportowych itp. o godzinie dziewiętnastej, dwudziestej. Młody człowiek ma zakodowane, że jeśli się nie spóźni, to rodzice nie zwrócą uwagi, czy wypalił skręta, wziął trzy „chmury” z kolegami albo wypił piwo, a potem żuł dwie gumy, żeby nie było czuć. Jeśli raz i drugi się uda, to utwierdza go to w przekonaniu, że przejdzie to bokiem i tego się nie da poznać. Także nauczyciele w szkołach powinni obserwować młodzież po dużych przerwach. Można nauczyć się rozpoznawania objawów występujących po zażyciu narkotyków albo wypiciu alkoholu – to nie jest aż takie trudne, są na to sposoby, jest dużo literatury. Kiedy widzimy, że do tego doszło, to rozmawiajmy. Nie piętnujmy od razu, że ty taki, owaki, masz karę, nie kupię ci tego czy owego, nigdzie nie pójdziesz. Kary nam się z czasem wyczerpią, a on dalej będzie robił swoje. Musimy pogadać. Uświadomić, że to jest złe. Kiedy młody człowiek widzi, że ma w nas sojusznika, że może z nami o swoich problemach porozmawiać, to zaczyna nam ufać.

I co wtedy można zrobić?

Można tłumaczyć, dlaczego ta droga jest zła albo zadzwonić do poradni, ośrodka, gdzie są ludzie, którzy się na tym znają, wiedzą, co trzeba zrobić, czy już skorzystać z terapii, czy wystarczy jeszcze uświadamiać młodego człowieka.

Co Pan mówi w takich przypadkach?

Kiedy prowadzę zajęcia w szkołach mówię, że mają wolny wybór, ale że muszą sobie uświadomić, że to jest ich jedyne życie i drugiej szansy nie dostaną.





Mówi im Pan o swoich kryzysach?

Tak. Mówię im, że 90 % tych moich pseudokolegów z młodych lat po prostu nie żyje. Jedni się zaćpali, inni zginęli w wypadkach, bo byli naćpani albo pijani, niektórzy się zapili na śmierć, innych zabili, a jakieś tam niedobitki gniją w więzieniach całej Polski. Jeśli chcą takiego losu, to tak będzie, ale życie można przeżyć też inaczej, fantastycznie. Można samemu o nim decydować. W wieku 14 lat muszą sobie uświadomić, że ich los jest w ich rękach – nie zależy od rodziców, od wychowawcy szkolnego, policjanta – tylko od nich. W którą stronę pójdą, tak będą mieli.

A jak to było z Panem? Pan w więzieniu zdecydował się zejść z tej drogi?

Ja nie miałem już alternatywy. Przeszedłem zakłady dla psychicznie chorych, przesiedziałem 15 lat w więzieniach, byłem na samym dnie, więc został mi albo cmentarz albo spróbowanie normalnego życia. Zaryzykowałem, powiedziałem: spróbuję. Pewnie, że wszystko musi się zacząć od jakiejś przemiany wewnętrznej. W moim przypadku była to bardzo silna przemiana duchowa. Musiałem uwierzyć i zaufać. A jestem niedowiarkiem, wszystkiego musiałem dotknąć, wszystko sprawdzić, jeśli czegoś nie miałem w ręku, to po prostu nie istniało. Jak mogłem uwierzyć w Boga, jeśli Go nie widziałem? A spotykały mnie same nieszczęścia w życiu: rozbita rodzina, więzienie, same złe strony. Bóg był tak łaskawy jednak, że utrzymywał mnie przy życiu. Dawał mi szansę za szansą, a ja to, brzydko mówiąc, „olewałem”. Aż przyszedł taki moment, kiedy chyba ostatni raz mi powiedział: „Marek przyszedł czas, żebyś zdecydował. Teraz już naprawdę, na poważnie. Więcej ostrzeżeń nie będzie”. To było w czasie snu. Tak się tym przejąłem, że postanowiłem spróbować. To było w 1999 r., czyli niedługo minie 9 lat. Od tamtej pory, chociaż siedziałem jeszcze w więzieniu, rozpoczęła się moja wewnętrzna przemiana. Było to tym trudniejsze, że w więzieniu zawsze byłem tym krnąbrnym, twardzielem. Wiara jest w mentalności tych twardzieli formą słabości. Musiałem z tym iść przez życie. Na początku chowałem różaniec, bo się wstydziłem, ale później musiałem zdecydować – albo idę dumnie przez życie, mówiąc, że wierzę w Boga, albo jestem znowu takim szczurem, co się chowa. Zaryzykowałem, spróbowałem. Teraz to życie jest dla mnie inne – cudowne. Bez alkoholu, bez narkotyków.

Więc więzienie może resocjalizować?

Myślę, że jednak nie. Resocjalizacja jest fikcją, choć dobrze, że jakieś starania są podejmowane. Resocjalizacja musi się zacząć w nas samych, jeśli my tego nie chcemy, to żaden system nas nie zresocjalizuje.

Ale co zrobić, żeby człowiek chciał? Bo Pan chciał.

Trzeba mu pokazać, że życie uczciwe się opłaca, że jak się położy na wadze sumę zła i dobra, to dobro przeważy.





Trudno jest wrócić do normalnego życia?

Teraz wydaje mi się, że nie aż tak bardzo. Choć po wyjściu z więzienia bywało trudno, otrzymywałem wiele propozycji, by wrócić do świata przestępczego. Mogłem z nich skorzystać, ale musiałem być na tyle silny, żeby powiedzieć „nie”. A nie miałem pracy, nie miałem z czego żyć. Z perspektywy czasu jestem pewny, że pomagała mi moja Siła Wyższa. W świecie przestępczym, jeśli chce się zmienić swoją mentalność, to na początku jest się pośmiewiskiem. Później jednak spotykałem takich więźniów, którzy mówili mi: „Wiesz Marek, zazdroszczę ci takiego życia”. Za dwa dni przyjeżdża do Warszawy młody chłopak, który wychodzi z Zakładu Poprawczego w Trzemesznie, najostrzejszego w Polsce. Napisał mi, że chciałby spróbować, że w domu jest patologia, że nie chce tam wracać. Nie ma nic. Będzie mu ciężko, ale jeśli zobaczę, że bardzo mu zależy, że jest zdeterminowany, żeby żyć uczciwie, to mu pomogę. Jeżeli to jest jakaś gra, to mu się nie uda.



Rozmawiał ks. Andrzej Godyń SDB