Palestyna – ziemia ojców

Janina Ochojska-Okońska

publikacja 06.10.2006 20:02

Nie można zniechęcać się porażkami w budowaniu mostów. My, którzy jesteśmy na zewnątrz, ale i również w pewien sposób wewnątrz tego problemu, powinniśmy interesować się sytuacją po obu stronach i właśnie budować mosty, mosty nadziei i solidarności. Jakakolwiek poprawa sytuacji Palestyńczyków wpłynie również pozytywnie na Izraelczyków. Znak, 10/2006

Palestyna – ziemia ojców



Złożoność kwestii izraelsko-palestyńskiej najpełniej wyjaśnił mi Abu Jusuf przed swoim sklepikiem, w którym sprzedaje „mydło i powidło” w obozie Dehaishe:

Wiem, że w czasach niewoli babilońskiej Pan Bóg obiecał Izraelczykom powrót do ziemi ojców. W 1948 roku, kiedy usuwano Palestyńczyków z ich ziemi i ich domów, żeby zrobić miejsce dla innych, nadzieja Izraelczyków na spełnienie tej obietnicy zaczęła stawać się rzeczywistością. Cieszę się, że Izraelczycy wrócili do ziemi obiecanej, bo to znaczy, że Pan Bóg dotrzymuje swoich obietnic. Ale wiem też, że na tej samej ziemi ten sam Pan Bóg umieścił również Palestyńczyków. Więc może Bóg chce, żebyśmy żyli wspólnie na jednej ziemi?…

Abu Jusuf wypowiedział te słowa, kiedy odwiedzałam jeden z obozów dla uchodźców na terenie Autonomii Palestyńskiej, dokąd pojechałam, żeby zobaczyć, jakiej pomocy PAH może udzielić Palestyńczykom. Wyjazd ten był spowodowany docierającymi do nas informacjami o stale pogarszającej się sytuacji ludności palestyńskiej, zwłaszcza po styczniowych wyborach parlamentarnych, w których zwyciężył Hamas. Spędziłam w Palestynie 18 dni, odwiedzałam obozy dla uchodźców, spotykałam się z międzynarodowymi i lokalnymi organizacjami, byłam w dużych miastach oraz miasteczkach i wsiach. Spotkania, rozmowy oraz to, co zobaczyłam, pozwoliło mi wyrobić sobie opinię na temat sytuacji i problemów Palestyńczyków. Jeśli chodzi o stronę izraelską, to poza spotkaniami z dwiema organizacjami nie miałam okazji poznać problemów życia osadników izraelskich. Moja relacja jest więc siłą rzeczy jednostronna – piszę o tym, co widziałam i co słyszałam, posiłkując się informacjami potwierdzonymi przez niezależne źródła.

Abu Jusuf pochodzi z Daraben, wioski oddalonej o 13 km od Jerozolimy, i mieszka w obozie Dehaishe koło Betlejem. W 1948 roku, kiedy rozpoczęło się wysiedlanie wioski, mieszkańcy bronili się przez 10 miesięcy. Po silnym ostrzale artyleryjskim 18 października 1948 roku właściciele domów zostali zmuszeni do ucieczki. Abu Jusuf miał wtedy 12 lat – uciekał z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa. Dobrze pamięta ten dzień, bo wtedy po raz ostatni jego stopa dotykała ziemi ojców. Pamięta, że jego tato zabrał ze sobą siedem worków z ziarnem. Inni zostawili je, sądząc, że będą mogli po nie wrócić. Jeden z tych worków dwunastoletni Jusuf niósł na plecach i chociaż było mu bardzo ciężko, to poczucie honoru i szacunek dla ojca nie pozwalały mu na sprzeciw. Po kilku miesiącach po wypędzeniu, kiedy okazało się, że obietnice nowych domów i ziemi nie spełnią się szybko, niektórzy poszli potajemnie do wioski, by ze stodół zabrać zboże, żeby móc wyżywić swoje dzieci. Niestety, wielu z nich zginęło pod ostrzałem. Pomyślał wtedy, że jego ojciec jest wyjątkowym człowiekiem, który potrafi zadbać o swoją rodzinę, i że bardzo chce być podobny do ojca.

Dzisiaj ma trzynaścioro dzieci – wszystkie założyły własne rodziny i teraz Abu Jusuf jest dziadkiem sześćdziesięciorga wnuków. Wszyscy mieszkają razem, w tym samym miejscu, gdzie w 1948 roku osiedlili się po ucieczce. Cieszy się, że wszyscy synowie mają zatrudnienie. Jeden z nich zna dobrze angielski i pracuje w UNRWA (United Nations Relief Works and Agency for Palestinian Refugees). Abu Jusuf stoi przed drzwiami swojego sklepiku ubrany w długą dżalabiję i pozdrawia wszystkich przechodzących. Jego twarz jaśnieje uśmiechem. Jest tutaj szanowanym człowiekiem, sąsiedzi liczą się z jego zdaniem, często przychodzą do niego po radę. Jego rodzina nie cierpi głodu, a liczba wnuków przynosi mu zaszczyt. Na moje wątpliwości dotyczące możliwości utrzymania tak wielkiej rodziny odpowiada: „Musimy mieć dużo dzieci, żeby Izraelczycy nie zniszczyli naszego narodu – to nasza jedyna siła, nasza jedyna broń”. Nie popiera zabijania niewinnych ludzi przez palestyńskich samobójców, ale jest też przeciwko najazdom Izraelczyków na ich obóz. Kiedy pytam, jaką przyszłość Palestyńczycy widzą przed sobą, mówi: „Pan Bóg o nas zadba i pomoże”.


Abu Jusuf, jako najstarszy w rodzinie, do dzisiaj przechowuje klucz do domu swoich rodziców w nadziei, że kiedyś do niego powrócą. Wprawdzie dom jest całkowicie zrujnowany, a obok niego pobudowała się rodzina izraelska, ale nie traci nadziei. Może jego kawałek ziemi to nie ten obiecany Izraelczykom przez Boga? Ma wszystkie dokumenty potwierdzające własność ziemi, przechowuje je pieczołowicie i w odpowiednim czasie przekaże najstarszemu synowi.

Abu Jusuf mieszka w jednym z 59 obozów dla uchodźców palestyńskich znajdujących się w Jordanii, Libanie, Syrii, na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy. Większość z nich powstała w 1948 roku, dziesięć po wojnie w 1967 roku. Mieszka w nich około 1,3 miliona Palestyńczyków. Według UNRWA uchodźcami palestyńskimi są osoby, których miejscem zamieszkania między czerwcem 1946 a majem 1948 była Palestyna i którzy musieli ją opuścić w rezultacie konfliktu arabsko-izraelskiego w 1948 roku. Definicja ta obejmuje także potomków tych osób. Liczba zarejestrowanych uchodźców wzrosła z 914 tysięcy w 1950 roku do ponad 4 milionów w 2002 roku (dwie trzecie z nich mieszka poza obozami). Obozy znajdują się na terenach rządowych lub dzierżawionych od posiadaczy ziemskich. Tak więc ziemia, na której znajdują się domy uchodźców, nie należy do nich. Warunki socjalno-ekonomiczne, w jakich muszą żyć, są bardzo uciążliwe – obozy są przeludnione, budynki sklecone byle jak, rozbudowywane w miarę rozrastania się rodzin, ustawione jeden koło drugiego tak, że rozdzielają je wąskie uliczki. Wodociągi i kanalizacja są przestarzałe i niewydolne. Nie ma placów zabaw dla dzieci, boisk, żadnego skrawka zieleni.

Obóz Dehaishe koło Betlejem odwiedził w marcu 2000 roku Jan Paweł II. W szkole odbyło się spotkanie z uchodźcami, w czasie którego Papież podkreślił m.in. konieczność respektowania prawa każdego narodu do własnej ziemi. Abu Jusufowi nie udało się dostać na to spotkanie, ale jest wdzięczny Papieżowi za to, że zainteresował się ich losem, który obchodzi niewielu ludzi na świecie. Popijając słodką herbatę z miętą, Abu Jusuf, wzruszony wspomnieniem wizyty Jana Pawła II, mówi:

Giniemy z opinią samobójców i terrorystów. Daję ci słowo honoru, że żadne z moich dzieci do nich nie należy. Chcemy żyć normalnie. Chcę, żeby wszystkie moje wnuki przeżyły i założyły rodziny. Moim największym marzeniem jest postawienie stopy na ziemi moich rodziców.

W obozie Dehaishe mieszkają ludzie i ich potomkowie usunięci w 1948 roku z około 35 małych miejscowości położonych w okolicy Jerozolimy i Hebronu. Do 1959 roku mieszkali pod namiotami, potem z pomocą UNRWA stopniowo zaczęli budować baraki. Mohammad Odeh – lekarz ginekolog, który skończył studia w Polsce, pokazuje nam baraki, jakie jeszcze zostały z tych czasów. Teraz służą jako komórki, graciarnie albo kurniki. Do 1979 roku w obozie była zewnętrzna kanalizacja, wszystkie ścieki płynęły ulicami. Dzisiaj, z powodu jego rozbudowy (w górę, gdyż rodziny stają się coraz bardziej liczne), kanalizacja jest przepełniona i ścieki ze studzienek wypływają na zewnątrz. Woda jest dostępna z wodociągów miejskich, ale nie ma jej w wystarczającej ilości, poza tym jest bardzo droga.


Rodzina doktora Mohammada Odeha pochodzi z wioski Alsefla. On sam urodził się w obozie Dehaishe, zna tu każdy dom, każdą uliczkę i każdy kamień. Teraz zna także prawie każdą rodzinę – większość dzieci z tych rodzin przyjmował na świat. Wspomina lata, kiedy biegał po uliczkach obozu jako mały chłopiec, opowiada o samochodach, które robił z drutów, o grze w piłkę zrobioną ze starych skarpetek, o powracającej w rozmowach rodziców nadziei na otrzymanie nowej ziemi, o swoich marzeniach, żeby pomagać ludziom rannym w starciach z Izraelczykami, o szczęściu, kiedy dostał stypendium na studia medyczne w Polsce. Zawsze bardzo chciał się uczyć. Po zajęciu przez Izrael terenów palestyńskich w 1967 roku, mając piętnaście lat, razem z rodziną matki wyjechał na dwa lata do Jordanii, żeby tam chodzić do szkoły. Obawiał się, że okupacja izraelska nie pozwoli mu na kontynuowanie nauki. Studiował w Warszawie medycynę i w 1979 roku wrócił do Palestyny. Potem wyjechał znowu do Polski, żeby w Lublinie i Poznaniu zrobić specjalizację z ginekologii.

Mohammad Odeh mówi:

Każda rodzina palestyńska, każda rodzina w tym obozie ma swoją historię do opowiedzenia. Moja babcia bardzo często przy stole wspominała trzy drzewa figowe rosnące koło dawnego domu. Wspominała, ile miały owoców, jakie były słodkie, które lata były najbardziej urodzajne.

Mohammad nigdy ich nie widział, ale kiedy przywołuje opowiadania babci, czuje wyjątkowy smak i zapach tych fig. Jego dziadek już w obozie zachorował na Alzheimera. Kiedy znikał z obozu, zawsze znajdowano go w pobliżu jego własnego domu w Alsefla. Brat jego mamy w 1948 roku, kiedy miał 18 lat, został ranny przy bramie Damasceńskiej w Jerozolimie i dostał się do szpitala francuskiego, ale Izraelczycy, którzy tam weszli, zabili wszystkich pacjentów. Jego matka do dzisiaj szuka ciała brata i próbuje dowiedzieć się, gdzie został pochowany.

Przyjaciel Mohammada Mazin, który razem z doktorem oprowadza nas po obozie, pochodzi z arystokratycznej rodziny, która w 1948 roku posiadała w Beit Jebreen 22 tysiące arów ziemi. Zna tę ziemię bardzo dobrze z opowiadań dziadków i rodziców – do dzisiaj jest to temat częstych rozmów rodzinnych: co uprawiano, jakie były plony, ile bydła i na jakich pastwiskach się ono pasło. Teraz na ziemi należącej do jego rodziny jest kibuc. Pytam go, jak widzi przyszłość, czy wierzy, że powrót na ziemię rodziców jest możliwy. Mazin mówi, że chciałby sprawiedliwego rozwiązania, ale nie potrafi powiedzieć, co to oznacza. Dla niego i jego rodziny ludzie zajmujący ich ziemię to obcy, którzy przyjechali z zagranicy i odebrali im ich własność. Gdzie mieliby się podziać ludzie, którzy mieszkają w kibucu, nie wie. Ale to nie jego sprawa, tylko tych, którzy ich sprowadzili. Najważniejsze dla niego jest teraz wykształcenie dzieci – jedynie w tym widzi lepszą przyszłość dla nich. Ale i to nie jest łatwe. Jego syn Haitama studiuje finanse na palestyńskim uniwersytecie Al Quds w jerozolimskiej dzielnicy Abu Dis. Mazin ciężko pracuje, żeby moc opłacić te studia. Jest inżynierem elektrykiem – prowadzi sklep z częściami elektrycznymi i wykonuje instalacje. Przyjmuje każde zamówienie. Studia są drogie, za godzinę wykładu trzeba płacić 25 USD. Tymczasem Haitama nie zawsze może dotrzeć na zajęcia, bo codziennie musi przejść przez dwa check-pointy, gdzie prawie za każdym razem jest przeszukiwany. Haitama ze wstydem opowiada o tym, że czasami musi się nawet całkowicie rozebrać, co jest bardzo upokarzające, ale konieczne, jeżeli chce dotrzeć na zajęcia. Po prostu trzeba wykonywać wszystkie polecenia żołnierzy. Boi się, że z powodu najmniejszego oporu może znowu trafić do więzienia, tak jak w 2004, kiedy miał 18 lat i przez półtora roku siedział za rzucanie kamieniami w żołnierzy izraelskich. Bywają dni, gdy nie może przejść wcale: check-point jest zamknięty ze względów bezpieczeństwa i nie przepuszczają nikogo. Żal mu, że ojciec musi płacić za takie „puste” dni, dlatego czasami próbuje przedostać się naokoło przez inny check-point, nadkładając ponad kilometr. Mazin się śmieje i mówi, że łatwiej byłoby mu dostać się do Polski niż do Jerozolimy. Pytam go, gdzie znajdzie pracę po studiach. W izraelskich instytucjach na pewno nie, ponieważ trzeba mieć odsłużone trzy lata wojska, a Palestyńczyków, którzy mają obywatelstwo izraelskie, do wojska nie biorą. Jeżeli więc nie znajdzie pracy w palestyńskiej instytucji, będzie pomagał ojcu albo wyjedzie za granicę.


W domu Mazina na ścianie wisi zdjęcie obozu z 1955 roku. Widać na nim namioty, w których mieszkali do 1959. Mazin w 1948 roku miał pięć lat. Pamięta, jak jego ojciec zaczynał prace przy orce, pamięta, jak biegał za chłopcami, którzy wypasali ich kozy, owce i krowy. Opowiada wnukom, jaki był dom, jakie drzewa stały wokół niego, wierzy, że może kiedyś tam wrócą, więc ważne, by znali swoją ziemię. Przysiada się do nas jego pięcioletni wnuk Adam. Marzin mówi do mnie: „Zapytaj go, skąd jest. Nie powie, że z obozu, ale z Beit Jebreen. Każdy mój wnuk tak mówi”.

Po kilku dniach wizyt w różnych obozach i rozmów z ludźmi uderza mnie podobieństwo ich losów. Tak jak uchodźcy z obozu Dehaishe koło Betlejem, również ci z Amhari Camp koło Ramallah, z Balata Camp koło Nablus i z Beach Camp w Strefie Gazy żyją silną nadzieją na powrót na ziemie ojców, z których usunięto ich w 1948 roku. Dziecko z obozu zapytane, skąd pochodzi, nigdy nie poda nazwy obozu – ono poda zawsze nazwę wioski, z której wysiedlono jego dziadków. W tym miejscu nie sposób nie pomyśleć o naszych polskich losach, o czasie zaborów i o tym, co pozwalało nam zachować wiarę, język i poczucie narodowej tożsamości. Łatwiej wtedy zrozumieć niezwykły upór tych ludzi i przywiązanie do ziemi, z której pochodzą.

Najważniejsze źródła konfliktu między Palestyńczykami i Izraelczykami to walka o dostęp do wody pitnej, zabieranie ziemi pod nowe izraelskie osiedla oraz – od 2000 roku – budowa murów mających odgrodzić Izraelczyków od skutków samobójczych ataków palestyńskich. Pierwszy taki atak nastąpił podczas pierwszej intifady, 6 lipca 1989 roku, kiedy to od eksplozji bomby w miejskim autobusie zginęło szesnastu Izraelczyków. Zamachy przybrały na sile w czasie drugiej intifady, która rozpoczęła się 28 września 2000 roku (po wizycie Ariela Szarona na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie). W październiku 2000 roku w starciach zginęło ogółem 148 Palestyńczyków i 10 Izraelczyków. Radykalne organizacje palestyńskie tym razem postanowiły posłużyć się inną bronią – terrorem. Od tego czasu wybuchają samochody pułapki lub samobójcy wysadzają się w miejscach publicznych: na targowiskach, w autobusach, w centrach handlowych, dyskotekach, restauracjach w centrach miast. Ginie wielu Izraelczyków, wielu jest rannych. W odwecie armia izraelska przeprowadza operacje wojskowe i naloty na terenach Autonomii Palestyńskiej. Po tej stronie też giną ludzie.

W tej atmosferze zrodziła się idea budowy muru, który miał powstrzymać ataki palestyńskich samobójców na społeczeństwo izraelskie. Budowa pierwszego odcinka została rozpoczęta w listopadzie 2000 roku – za rządów premiera Ehuda Baraka. Mur oddzielał północne i centralne terytoria Zachodniego Brzegu, uniemożliwiając ruch pojazdów. W czerwcu 2001 roku premier Ariel Szaron ustanowił komitet, który miał opracować plan ograniczenia możliwości przenikania bojówek palestyńskich na tereny należące do Izraela. Zakładał on budowę systemu murów, większość z nich miała powstać wzdłuż tzw. zielonej linii. W kwietniu 2002 roku, po fali zamachów, w których zginęło 75 Izraelczyków, zapadła decyzja o budowie kolejnych odcinków na trzech obszarach Zachodniego Brzegu. 16 czerwca 2002 roku w rejonie przejścia granicznego Salem, na północy Zachodniego Brzegu, izraelskie spychacze zaczęły niwelować teren pod budowę pierwszego odcinka ogrodzenia, o długości 123 kilometrów, zwanego „barierą bezpieczeństwa”. Poza przewodami elektrycznymi pod napięciem ogrodzenie to jest wyposażone w czujniki wykrywające intruzów. Mur rozciąga się od północnych krańców palestyńskiego miasta Jenin aż na południe do Qalqiliya. Zbudowano również 20-kilometrowy fragment otaczający od północy i południa Jerozolimę. W następnych latach przedstawiane były kolejne plany rozbudowy. W lipcu 2004 roku Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości wydał opinię, że budowa muru na terenach Zachodniego Brzegu stoi w sprzeczności z prawem międzynarodowym, i nakazał jego wyburzenie. Opinię tę w tym samym miesiącu potwierdziło Zgromadzenie Ogólne ONZ. Jednak i izraelski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że budowa muru jest zgodna z prawem międzynarodowym, co pozwala Izraelczykom na kontynuację jego rozbudowy.


Mur powstaje z betonowych bloków lub z podłączonych do prądu siatek. Znajduje się w nim 65 przejść, z których jedynie 27 jest dostępnych dla Palestyńczyków. Docelowa długość ogrodzenia ma wynosić 670 km. Wybudowano już 243 km, 166 jest w trakcie budowy, kolejne odcinki znajdują się w fazie planowania. Po zakończeniu projektu 42 miasta, zamieszkane przez ponad 60 tysięcy Palestyńczyków, zostaną odizolowane na terenach pomiędzy murem a zieloną linią. Dwanaście z tych miast zostanie zamkniętych całkowicie. Dodatkowo około 125 tysięcy Palestyńczyków mieszkających w 28 miejscowościach będzie umieszczonych po wschodniej stronie muru, ale ten mur szczelnie ich otoczy. Obecnie dotyczy to miasta Qalqiliya oraz regionów Biddya i Biddu.

Mur całkowicie odmienił życie Palestyńczyków. Jego budowa na zielonej linii na Zachodnim Brzegu spowodowała utratę ponad 10% ziem uprawnych – ze względów bezpieczeństwa wszystkie domy i pola na tym terenie zniszczono. Mur zajął miejsce uprawy prawie 1,5 miliona drzew oliwnych – stanowiła ona źródło dochodów dla wielu palestyńskich rodzin. Wskutek ograniczeń w dostępie do wody Palestyńczycy mogą dziś uprawiać tylko jedną trzecią swoich ziem. Mur przecina drogi, czyniąc je bezużytecznymi, rozdziela osiedla palestyńskie. Ogranicza również znacząco możliwość docierania do miejsc pracy, do specjalistycznej pomocy zdrowotnej oraz do szkół i uniwersytetów.

Palestyńczycy mieszkający na wschód od muru mają szczególnie utrudniony dostęp do ziemi – z tego powodu farmerzy decydują się często na uprawę zbóż zamiast jarzyn (zboża nie wymagają tak częstych czynności pielęgnacyjnych). Punkty kontrolne, przez które można przejść na drugą stronę muru, są oddalone od pól uprawnych, poza tym farmerzy nie mogą przejechać na drugą stronę traktorem ani samochodem – mogą przejść jedynie piechotą, co utrudnia przeniesienie plonów, dostarczenie nawozów etc. Dodajmy, że na Zachodnim Brzegu obowiązuje nadal prawo otomańskie – ziemia nieuprawiana przez trzy lata jest rekwirowana przez państwo. A Izraelczycy często zajmują ziemie palestyńskie pod tereny wojskowe, co uniemożliwia Palestyńczykom ich uprawę. Po trzech latach ziemia przechodzi więc na własność skarbu państwa i zajmują ją izraelscy osadnicy.

Odcięcie od ziem uprawnych i od miejsc pracy spowodowało znaczną pauperyzację ludności palestyńskiej. 67% rodzin palestyńskich żyje poniżej granicy ubóstwa – dysponuje mniej niż 2,20 USD dziennie na rodzinę (w Izraelu ta granica osiąga 7,3 USD, a problem dotyczy 23% ludności).

Miastem już całkowicie otoczonym murem jest 45-tysięczna Qalqiliya. Można tam wejść przez jedną bramę Jaljoulia, do której klucz posiada dyżurujący żołnierz. Możliwości przekraczania jej są dla Palestyńczyków ograniczone – wyznaczono tu godziny otwarcia (w sumie około 50 minut dziennie). Oprócz tego są jeszcze cztery przejścia wojskowe, całkowicie zamknięte dla mieszkańców. Od każdego Palestyńczyka, który chce przejść przez bramę, wymagane jest specjalne zezwolenie wystawiane przez armię izraelską. Często zdarzają się dni, kiedy brama nie zostaje otwarta lub strażnik pojawia się z opóźnieniem. Mieszkańcy muszą nieraz czekać nawet półtorej godziny, aby dostać się do szkoły lub pracy. Przez przejście nie przepuszcza się żadnych samochodów, ruch może odbywać się tylko pieszo. To dotyczy nawet ambulansów – chorzy i ranni muszą być przenoszeni przez bramę na noszach. Qalqiliya znajduje się blisko Alfei Menashe, jednego z izraelskich miast. Zanim zbudowano mur, Izraelczycy naprawiali swoje samochody w warsztatach w Qalqiliya, robili zakupy w tutejszych sklepach, przychodzili z rodzinami do restauracji. Usługi i produkty były tu tańsze niż w izraelskich miastach. Po zamknięciu muru wielu mieszkańców odciętej miejscowości straciło podstawowe źródło dochodów.


Zazwyczaj osiedla żydowskie powstają na peryferiach lub wokół miast palestyńskich. Hebron to jedyne miasto palestyńskie, w którego centrum mieszkają osadnicy żydowscy. To także miejscowość historyczna, gdzie zawsze mieszkali razem wyznawcy trzech religii. Najważniejszym miejscem w Hebronie jest grobowiec biblijnego Abrahama oraz Rebeki, Izaaka, Jakuba, Sary i Lei, praprzodków czczonych we wszystkich trzech religiach. Stanowi on cel pielgrzymek muzułmanów, chrześcijan i Żydów.

Osadnictwo izraelskie w centrum starego Hebronu rozpoczęło się w 1979 roku od osiedla Avraham Avinu. (Wcześniej, po czerwcu 1967 roku, po „wojnie sześciodniowej”, zaczęło powstawać osiedle Kyriat Arba poza Hebronem). Na początku osadnicy, którzy przybyli tu jako turyści, zamieszkali w hotelu w centrum miasta i mieszkają tam zresztą do dzisiaj. Obecnie w starym Hebronie żyje 600 osadników izraelskich w czterech osiedlach. Ich bezpieczeństwa chroni 1,5 tysięcy żołnierzy, którzy mają pod kontrolą tzw. obszar H2 (stare miasto całkowicie kontrolowane przez siły izraelskie). Wokół mieszka 170 tysięcy Palestyńczyków, z czego ok. 35 tysięcy w starym centrum Hebronu. Żeby zapewnić bezpieczeństwo osadnikom, siły izraelskie odcięły całkowicie dostęp do Old Square i otaczającej go Al Shohada Street, zamknęły dla Palestyńczyków wszystkie ulice i drogi przylegające i prowadzące do ich osiedli. W ten sposób wyizolowano 20% starego miasta. Niedostępność Al Shohada Street dla Palestyńczyków ogranicza między innymi możliwość dotarcia do Meczetu Abrahama. Mohammad Basin, który mieszka blisko tego meczetu, wspomina czasy, kiedy potrzebował dziesięciu minut, żeby dotrzeć tam na modlitwy. Teraz potrzebuje godziny, o ile uda mu się bez problemów przejść przez punkty kontrolne. Dostęp do meczetu zamknięto w 1994 roku, gdy osadnik izraelski otworzył ogień do modlących się w Meczecie Abrahama muzułmanów i zabił 29 osób. Ustawienie w części starego miasta na 27 m2 24 punktów kontrolnych i 77 barier zamykających ulice i przejścia bardzo utrudniło życie Palestyńczyków zamieszkujących ten rejon i jego okolice.

Emad Hamdan, dyrektor Hebron Rehabilitation Committee, oprowadza nas po starym Hebronie. Chodzimy pięknymi, zabytkowymi uliczkami, które są poprzecinane zasiekami i barierami; punkty zbiegu starych, wysklepionych łukowato przecznic zabito zardzewiałą blachą. Przez szpary można dojrzeć zasieki, ruiny walących się domów i puste place pełne śmieci. Emad jest bardzo przywiązany do Hebronu, który stanowi wspólne dziedzictwo trzech kultur. Chciałby, żeby miasto rozkwitało, żeby odnawiano wiekowe, walące się już domy. Żałuje bardzo budynków z okresu Ottomanów i Mameluków zniszczonych przez Izraelczyków podczas budowania dróg (Prayers Rd. i Security Rd.) łączących osiedle Kiryat Arba (znajduje się ono poza Hebronem, liczy ok. 4 tys. mieszkańców) z Meczetem Abrahama i Grotą Patriarchów. W ten sposób Palestyńczycy mają utrudniony dostęp również do swojego ważnego dziedzictwa kulturowego.


Wielu Palestyńczyków mieszkających w obrębie starego miasta, w pobliżu osiedli Izraelczyków, nie jest w stanie znieść presji kontroli na check-pointach, nieustającej agresji izraelskich sąsiadów, chodzenia dookoła z powodu zamkniętych ulic, noszenia zakupów, ponieważ nie ma możliwości poruszania się samochodem, oraz znoszenia upokorzeń w drodze do szkoły i do pracy. Rodziny mieszkające wokół osiedla Tel Rumedia są codziennie atakowane, wieczorem na tej ulicy zjawiają się młodzi Izraelczycy – rozbijają sklepy, utrudniają życie mieszkańcom. Trzeba było założyć metalową siatkę nad odcinkami ulic Old Shalala i Old Square przylegającymi do osiedli Beit Hadassah i Abraham Avinu, skąd osadnicy rzucają śmieci i kamienie, żeby zniechęcić ludzi do handlowania czy wręcz przechodzenia tymi ulicami. Siatki nad naszymi głowami są przepełnione papierami, starymi butami, kawałkami metalu, plastiku, kamieniami, starymi naczyniami, wszystkim, co można znaleźć na śmietniku.W innych częściach miasta potrzebne są eskorty IDF (Israel Defense Forces), jeżeli ktoś chce opuścić swój dom. Nawet w nocy Palestyńczycy nie czują się bezpieczni, bo Izraelczycy przychodzą sprawdzać mieszkania i ludzi, mimo że nie mają do tego prawa. Stale są obserwowani, w mieście widzimy wiele zainstalowanych kamer. Dlatego wielu z nich wyprowadza się do strefy H1 (kontrolowanej przez Palestyńczyków) albo poza Hebron i ich domy stoją puste.

Z powodu utrudnień w poruszaniu się Palestyńczycy zostali też zmuszeni do ograniczenia handlu. Old Square był tradycyjnym i bardzo ważnym miejscem handlowym na Zachodnim Brzegu. Do września 2000 roku na placu funkcjonowało 1610 sklepów. Rozkazem militarnym zamknięto ponad 1000 z nich. Z pozostałych 600 sklepów – według Hebron Rehabilitation Committee – nadal otwartych jest tylko 10%. Kłopoty z dostawami (przez check-pointy towary trzeba przenosić z samochodu do samochodu), trudność przedostawania się przez punkty kontrolne powodują, że mało jest klientów i prowadzenie sklepu przestaje być opłacalne. Marwan Jeade, który od lat handluje oliwkami, serem i jarzynami, narzeka, że aby przewieźć towar z jakiegoś miejsca do Hebronu, nawet jeżeli odległość wynosi kilka kilometrów, trzeba go sześć razy ładować i rozładowywać, używając trzech samochodów, ponieważ na każdym punkcie kontrolnym należy przeładować całą dostawę na inny samochód. Czasami udaje się przewieźć towary na osłach, ale zdarzało się, że osły aresztowano na przejściach. Ostatnim razem osła Marwana zatrzymano na sześć godzin, między 8.00 a 14.00. Ograniczenia w handlu i niemożność dotarcia do pracy powodują zbiednienie ludności palestyńskiej mieszkającej w rejonie H2. Międzynarodowy Czerwony Krzyż w 2002 roku rozpoczął tu comiesięczne rozdawnictwo paczek żywnościowych dla 2,5 tys. rodzin, wśród nich pomocą objęte zostały wszystkie rodziny mieszkające na Old Square.

W częściach miasta znajdujących się w pobliżu osad izraelskich szkoły są coraz bardziej wyludnione. Dotyczy to przed wszystkim trzech szkół położonych blisko osiedli: Al Ibrahimmiyye, Cordoba i Al Fayhaa, gdzie od 2000 roku liczba uczniów spadła o połowę z powodu braku bezpieczeństwa dzieci. Palestyńskie dziewczynki uczące się w szkole Cordoba na Al Shohada Street często są prześladowane w drodze do szkoły przez dzieci osadników. Życie dla nich to ciągły stres. Wpływa to na poziom wykształcenia oraz na zdrowie psychiczne. Marwan Jeade próbuje policzyć dni, kiedy jego córeczka została w domu z powodu ostrzału, ale gubi się w obliczeniach. Bahia nie lubi chodzić sama do szkoły, boi się, że po drodze może ją spotkać coś złego, więc Marwan odprowadza ją i przyprowadza. Rodzice Marwana nie wytrzymali tej presji i wyprowadzili się. Kiedy zbliżają się święta muzułmańskie, Marwan stara się gościć ich u siebie i zwraca się o zezwolenie do IDF, ale jeszcze nigdy takiego zezwolenia nie dostał. Mówi z goryczą: „W szabat i inne ważne święta żydowskie, na przykład Święto Paschy czy Szałasów, dla nas, Palestyńczyków, wprowadzają godzinę policyjną i mamy zakaz wychodzenia z domów. Oni świętują, a my musimy siedzieć w domach”.


Ograniczenia ruchu narzucone w H2 oraz wzdłuż Prayers Road powodują, że ruch karetek jest opóźniany albo wręcz zakazany. Ambulanse nie mogą dojechać do części strefy H2 oraz do wschodniej części Hebronu (Wadi Al Gruz). Według oceny palestyńskiego Czerwonego Krzyża czas dotarcia bezpośrednio do pacjenta z powodu izolacji wydłużył się z 7 do 17 minut. A kiedy potrzebna jest współpraca z IDF (czyli gdy trzeba przejść przez check-point), średni czas dotarcia do chorego sięga 47 minut. Niepewność otrzymania szybkiej pomocy powoduje, że kobiety w ciąży przeprowadzają się przed rozwiązaniem do rodziny lub znajomych w H1. Osoby chore chronicznie także starają się zamieszkać poza terenem objętym restrykcjami. To samo dotyczy służb pożarnictwa. Na wjazd do H2 trzeba czasami czekać 15 minut, a między wrześniem 2000 i styczniem 2004 w 38 przypadkach trzeba było czekać na zgodę na wjazd ponad godzinę.

Idziemy z Emadem w kierunku zamieszkanej części starego Hebronu, przeciskamy wśród straganów z żywnością, ubraniami, naczyniami kuchennymi, przyprawami, starociami i pamiątkami. Niektóre z nich zostały zamknięte przez siły IDF z powodów bezpieczeństwa. Przy straganie z owocami siedzi Nidal Owawi. Zainteresował się gośćmi Emada, częstuje nas dojrzałymi morelami i pyta, skąd jesteśmy. Z Polski? Po co więc przyjechaliśmy do Hebronu? To nie jest miejsce pielgrzymek. Tłumaczymy, że działamy w organizacji humanitarnej. Wokół Nidala gromadzi się kilku mężczyzn, każdy chce opowiedzieć o tym, jak tutaj żyją. Dla Nidala życie skończyło się, kiedy utracił dwójkę dzieci, ponieważ ambulans nie mógł do nich dojechać przez check-point. Dzieci miały wysoką gorączkę, wymiotowały, trudno było je przenieść. Nidal błagał, żeby żołnierze zgodzili się na wjazd karetki. Dzisiaj takie wypadki zdarzają się często i każdy wie, że na ambulans nie ma co liczyć.

Stoimy przed zrujnowanym domem, po resztkach murów widać, jak był kiedyś piękny. Spod gruzów wyłania się śliczna posadzka. Emad znalazł już sponsora remontu, wygrali nawet sprawę w izraelskim sądzie, po tym jak budynek zdecydowano się całkowicie zburzyć. Nie mogą jednak zacząć prac remontowych z powodu zakazu władz wojskowych i względów bezpieczeństwa. Owo magiczne określenie paraliżuje każde działanie. Wszystkim rządzą „względy bezpieczeństwa”, z ich powodu wszystko może być wstrzymane. To na razie jedyny sposób, w jaki Izraelczycy próbują zminimalizować ryzyko zamachów samobójczych. Obie strony płacą za to wysoką cenę.

Nabil Halabi mieszka w jednym z wyremontowanych domów z żoną i dziesięciorgiem dzieci, razem z rodziną jego brata liczba mieszkańców domu sięga 33 osób. Wszyscy utrzymują się z prowadzenia straganu, gdzie sprzedają odzież męską. Wzdłuż uliczki, na której stoi jego sklep, ciągną się stragany sąsiadów Nabila. Po lewej stronie, ponad straganami, mieszkają Izraelczycy. Ulica jest „zadaszona” gęstą siatką. W ten sposób Palestyńczycy chronią się przed śmieciami rzucanymi z okien mieszkań izraelskich. W niektórych miejscach rozwieszono dodatkowo plastikowe płachty, ponieważ Izraelczycy wylewają przez okno brudną wodę czy gorący tłuszcz wprost z patelni, żeby w ten sposób uprzykrzyć życie mieszkańcom na dole. Nabil opowiada, że od kiedy założyli gęstą siatkę, sąsiedzi z góry zrzucają igły na głowy przechodniów, jemu też się wbiła jedna. Nie jest to bolesne, ale przykre. Takie rzeczy zdarzają się codziennie. Pytam, czy coś z tym robią. Owszem, chodzą protestować na posterunek policji, składają pisemne skargi, które są rejestrowane. Nabil złożył ich już setki, ale to nic nie daje. Ostatnio, gdy chciał złożyć skargę na posterunku, trzymali go tam pięć godzin. W końcu nie wytrzymał czekania i poszedł do domu. Natomiast gdy sąsiedzi skarżą się na głośną muzykę i gwar, przychodzi wojsko i każe im natychmiast zamykać sklep. Trudno tak żyć, każdego dnia w niepewności. Jego dwudziestodwuletnia córka straciła oko, kiedy wylano na nią kwas solny, inni członkowie jego rodziny też byli zranieni. Ale urodził się tutaj, stąd pochodzi jego rodzina i rodzina żony, więc nie chce się wyprowadzać, jest przecież u siebie. Jego ojciec podczasmasakry Żydów w 1929 roku ukrywał dwunastoosobową rodzinę żydowską. Dzisiaj ta rodzina nie mieszka już w Hebronie, ale długo utrzymywali ze sobą kontakt.


Nidal zaprasza nas na obiad do siebie, mówi, że takich historii mógłby opowiedzieć więcej. Ale nie korzystamy z zaproszenia, siedzimy przed jego sklepikiem, pijemy soki i rozmawiamy. Jest pewien, że Izraelczycy mieszkający na przykład w Tel Awiwie nie wiedzą o tym, co się dzieje w miastach palestyńskich, nie mają pojęcia, co ich współbracia robią. Myśli, że dobrze byłoby dotrzeć do nich, ale on sam tego nie zrobi, bo nie ma jak. Nie dojedzie przecież do Tel Awiwu, zatrzymają go na pierwszym posterunku. Spoglądam w górę ponad dom Nabila, przez siatkę pełną śmieci rozwieszoną nad ulicą widzę budynek, w którym mieszkają osadnicy. Z okna zwisa izraelska flaga, na balkonie suszą się śpioszki i ubrania dziecięce. Zastanawiam się, kto tam mieszka. Pewnie tacy sami ludzie jak ci na dole. Co oni myślą, jakie są ich odczucia i problemy? Tego nie wiem. Nie mam możliwości przedostania się na drugą stronę, bo nie posiadam odpowiednich zezwoleń.

Hebron Rehabilitation Committee powstał w 1996 roku, jego celem było odremontowanie zniszczonych i opuszczonych domów w starym centrum i sprowadzenie tam z powrotem dawnych mieszkańców. Działający w HRC starają się bronić swego dziedzictwa kulturowego, dlatego gdy Izraelczycy chcą zniszczyć jakiś budynek, podają sprawę do izraelskiego sądu. W ten sposób ocalały 23 budynki. Dla Emada Hamdan, dyrektora HRC, bardzo ważne jest, by uratować to, co jeszcze pozostało. Poza tym chciałby, żeby stary Hebron z powrotem był zamieszkany. Pieniądze na remonty i pomoc rodzinom dają rządy Hiszpanii, Niemiec, Norwegii i Szwecji oraz Saudi Fund i Palestinian Authority. Prawo do zajęcia wyremontowanego mieszkania mają w pierwszym rzędzie dawni mieszkańcy, pierwszeństwo – osoby ewakuowane podczas drugiej intifady (2000–2003 rok). Jeżeli nie mogą się osiedlić na przykład z powodu podeszłego wieku, organizacja wykupuje te mieszkania i daje innym, którzy zgadzają się żyć w tych warunkach i tej rzeczywistości w Hebronie. HRC przyciąga ludzi, oferując bezpłatne mieszkania, regulowanie opłat za media: wodę i prąd, ubezpieczenia zdrowotne, a nawet wyżywienie dla tych, którzy nie mogą znaleźć pracy. Prowadzi też bardzo szeroką działalność kulturalną oraz tworzy miejsca pracy dla osób tam mieszkających (głównie w budownictwie i w renowacji; działający w HRC chcieliby stworzyć centrum szkoleniowe, gdzie uczyliby starych metod budowania i wykańczania budynków oraz produkcji tradycyjnych przedmiotów codziennego użytku). Chcą stworzyć również program uświadamiania, dlaczego tak ważne jest, by ludzie mieszkali w starym mieście, które jest „skarbem”. I dlaczego stara mozaika na podłodze to rzecz bardziej wartościowa niż nowe kafelki, a polakierowanie muru to nie najlepsze rozwiązanie. Należy to uzmysławiać szczególnie dzieciom i pokazywać im, jakie otwierają się możliwości rozwoju – na przykład w turystyce. Emad Hamdan może opowiadać godzinami o domach, które udało im się wyremontować, o pomysłach, których ma wiele. Pytam go o zagrożenia wynikające z całkowitego finansowego uzależnienia tych osób od HRC. Emad ma nadzieję, że im więcej będzie mieszkańców, tym mniejsze staną się z czasem świadczenia. Dla nich bardzo ważne jest, żeby nastąpiło to jak najprędzej, ale z powodu stale zmieniającej się sytuacji i wzrastającego zagrożenia zmniejsza się liczba chętnych do zamieszkania w starej części Hebronu. W 2000 roku ponad 1000 osób starało się o zakwaterowanie w starym Hebronie, ale po drugiej intifadzie to się zmieniło. Z powodu ataków na sklepy, podpaleń domów, zabijania zwierząt, ludzie zaczęli obawiać się życia tutaj. Dlatego właśnie zwiększyło się wsparcie finansowe, ale mimo iż opłacone jest wszystko, zgłasza się mało chętnych. Palestyńczycy boją się o swoje rodziny i oczekują, iż będą wspierani w zamian za to, że tutaj mieszkają i świadomie narażają siebie i swoje dzieci na niebezpieczeństwo.

Od 1996 roku udało się wyremontować 700 mieszkań oraz kilka budynków użyteczności publicznej. Mieszkania mają wysoki standard, są łączone po dwa, czasami po trzy, by były wygodniejsze. Urok uliczek, pięknych domów z tarasami, kremowy piaskowiec murów, wymyślnie ułożone bruki i kwiaty w donicach sprawiają, że ta część miasta przypomina włoskie południowe miasteczka, gdzie osiedlić się jest marzeniem wielu. Ta część miasta pozostaje na razie pusta, czeka na chętnych.

Kolejny punkt zapalny między Palestyńczykami a Izraelczykami stanowi dostęp do wody pitnej oraz wody do nawadniania pól. Podczas 39 lat okupacji Izraelczycy przejęli całkowitą kontrolę nad podziemnymi i naziemnymi źródłami wody. Budując mury, ograniczyli Palestyńczykom zarówno możliwość wykorzystywania istniejących już źródeł wody, jak i poszukiwania nowych. W wyniku wieloletniego konfliktu zniszczonych zostało wiele studni. Poza tym budowany obecnie mur odseparował całkowicie około 50 miejscowości palestyńskich i odciął 56 źródeł wody pitnej, z których korzystało 37 tysięcy Palestyńczyków.

Rzeka Jordan oraz podziemne zasoby wody znajdujące się na okupowanym Zachodnim Brzegu i wzdłuż wybrzeża morskiego są jedynym naturalnym źródłem wody dla Izraela i terytoriów palestyńskich. Rywalizują o nią Izrael, Jordania, Syria i Liban. Obecnie ludność Izraela wynosi 6,3 miliona, w 2025 roku osiągnie 8 milionów. Palestyna będzie miała wtedy porównywalną liczbę mieszkańców, a Jordania przekroczy 10 milionów. Cała populacja będzie musiała czerpać wodę z jednej rzeki. Już dzisiaj wiadomo, że jej zasoby są zbyt małe.

W 1964 roku Izrael wybudował wielką stację wodną i system nawadniający, zasilany przez Jordan. Wody Jordanu są wpompowywane do zbiornika, a następnie dostarczane do miast znajdujących się na wybrzeżu oraz na pustyni Negew. Tym samym zasysane są tony słodkiej wody z rzeki, a Morze Martwe zamienia się w wielki zbiornik solanki. Po wygranej „wojnie sześciodniowej” Izrael rozpoczął okupację syryjskich Wzgórz Golan i w ten sposób przejął kontrolę nad obydwoma brzegami Jordanu. Obszar Zachodniego Brzegu Jordanu, nad samą rzeką, został ogłoszony ścisłą strefą wojskową, a pozwolenie na dostęp do wody otrzymali jedynie Izraelczycy. Utrzymanie kontroli nad brzegami Jordanu Izrael stawia jako warunek wstępny do rozpoczęcia jakichkolwiek rokowań pokojowych.

Sytuacja polityczna sprawiła, że Palestyńczycy zostali w zasadzie pozbawieni dostępu do wody z Jordanu. Izrael zabiera 90% tej wody, reszta trafia do Jordanii. Gdyby jako kryterium podziału przyjmowano liczbę mieszkańców, Palestyńczycy powinni mieć do dyspozycji 45% wspomnianych zasobów. Według raportu Palestinian Hydrology Group (Water, Sanitation and Hygiene Monitoring Program) przeciętny Palestyńczyk zamieszkujący Zachodni Brzeg dysponuje dziennie około 63 litrami wody, Palestyńczyk zamieszkujący Strefę Gazy – 140 litrami. Średni dzienny zasób wody, jakim dysponuje społeczność palestyńska, wynosi 98 litrów na osobę. Według norm wyznaczonych przez Światową Organizację Zdrowia minimalne zaopatrzenie w wodę w małym gospodarstwie rolnym powinno wynosić 100 litrów dziennie na osobę – takimi zasobami dysponuje zaledwie 16% wspólnot palestyńskich. Tymczasem 7% wspólnot palestyńskich dysponuje jedynie 30 litrami wodę na osobę. Również koszt wody jest zróżnicowany. Palestyńczycy płacą 1,4 USD za m3,Izraelczycy 0,5 USD. Przed 1967 rokiem Palestyńczycy używali 100 mln m3 wody z rzeki Jordan, głownie na potrzeby rolnictwa. Teraz w ogóle nie mają do tej wody dostępu. 56 studni, obecnie odciętych przez mur stawiany przez Izraelczyków, miało roczną wydajność 6 mln m3. Ostatni raport UNICEF wykazuje, że w Palestynie 60% uchodźców cierpi z powodu chorób związanych ze spożywaniem zanieczyszczonej wody. Zapewnienie im dostępu do wody pitnej oraz do wody służącej do nawadniania pól uprawnych jest najważniejszym elementem procesu tworzenia podstaw do pokojowej współegzystencji Palestyńczyków i Izraelczyków.


Cel ten można osiągnąć między innymi przez budowę zbiorników na wodę przy obiektach użyteczności publicznej (szkołach, szpitalach) i innych centrach społeczności, w których można by gromadzić wodę deszczową podczas miesięcy zimowych. Na obszarze Palestyny pora deszczowa zaczyna się w listopadzie, a kończy w kwietniu. Konieczne jest także takie planowanie budowania i eksploatowania studni, aby jak najoszczędniej gospodarować zasobami wody. Jedną z najbardziej palących potrzeb stanowi budowa oczyszczalni ścieków umożliwiającej odzyskiwanie wody, którą można by wykorzystać do nawadniania pól. Aby działania te były skuteczne, konieczny jest remont starych i nieszczelnych instalacji wodno-kanalizacyjnych. Uzupełnieniem tych wszystkich przedsięwzięć muszą być działania edukacyjne, uświadamiające Palestyńczykom konieczność szanowania i oszczędzania wody. Izraelczycy mają ogromne doświadczenie i umiejętności w efektywnym nawadnianiu pól, szanowaniu wody i oczyszczaniu jej. Gdyby stworzyć ku temu warunki, Izrael mógłby podzielić się swoim doświadczeniem.

Mamy okazję zobaczyć, jak funkcjonują takie rozwiązania w Bilain położonym w strefie tzw. zielonej linii, 18 km na zachód od Ramallah. Miasteczko liczy 1700 mieszkańców, którzy w regionie mieli 2300 dunum (1 dunum = 1000 m2) uprawnej ziemi, ale stracili prawie wszystko na rzecz osadników izraelskich. Ich własnością pozostała tylko ziemia znajdująca się przy ich domach. Bilain cierpi na niedostatek wody. Miejscowi kupują ją od firmy o nazwie Makarot, kontrolowanej przez Izraelczyków, ale woda jest racjonowana i nie wystarcza na ich potrzeby. Z powodu budowy muru stracili około 10 cystern o pojemności 70-100 m3 każda, w których mogli gromadzić i przechowywać wodę. Główna linia wodociągów dostarcza wodę do ich domów i do osiedli izraelskich w obszarze Modain Elit. Do izraelskiego osiedla woda jest dostarczana rurą o czterokrotnie większym przekroju niż przekrój rury doprowadzającej wodę do ich miasteczka.

Abdul Razzak, który pracuje dla Palestinian Hydrology Group i jest lokalnym koordynatorem, pokazuje nam zbiorniki, jakie wybudowali dla kilkudziesięciu rodzin w Bilain. Odwiedzamy Miriam, mieszkającą z rodzicami i z mężem oraz czteroletnimi bliźniaczkami (Ducha i Saja). Razem z sąsiadami mają wspólny zbiornik o pojemności 70 m3 (dla 17 osób, w tym 11 dzieci). Woda do niego jest zbierana w okresie zimowym z dachu Miriam (120 m2) i dachu sąsiadów (150 m2). Przy zbiorniku znajduje się zestaw filtrów oczyszczających wodę z metali ciężkich. Może być ona używana zarówno w domu, jak i do nawadniania przydomowych ogródków. Matka męża Miriam, Subhaica, jest szczęśliwa, że ma czym podlewać jarzyny i owoce. Stanowią one główne źródło pożywienia dla ich rodziny. Żałuje tylko, że nie wystarcza wody na uprawianie całej ziemi, jaką posiadają. Z prawie 1000 m2 mogą uprawiać tylko 400 m2. Subhaica z dumą przynosi nam do schrupania malutkie cukinie. Siedzimy przy niewielkim stoliku, popijamy gorącą, słodką herbatę z miętą, najlepszą na ugaszenie pragnienia, i rozmawiamy o ich życiu. Ich córeczki siadają nam na kolanach – Saja jest bardzo zainteresowana aparatem fotograficznym, cieszy ją, kiedy może zobaczyć siebie czy swoją siostrę na zdjęciu. Okazuje się, że nieśmiało uśmiechnięta, milcząca Miriam jest z wykształcenia magistrem biologii i marzy o zajęciu się pracą badawczą. Studiowała na Uniwersytecie Jordańskim dzięki stypendium z Ambasady Niemiec i była najlepszą studentką. Na dowód tego pokazuje nam dyplom z wyróżnieniem. Ale Miriam nie ma szansy na znalezienie takiej pracy, będzie szczęśliwa, jeżeli uda jej się znaleźć zatrudnienie w miejscowej szkole. Jej mąż ukończył wzornictwo graficzne i też nie może pracować w swoim zawodzie. Zatrudnił się w firmie, która uczy grafiki komputerowej, zarabia miesięcznie 800 szekli (ok. 120 USD). Jest im ciężko, ale cieszą się z tego, co mają. Chcieliby przede wszystkim żyć w poczuciu bezpieczeństwa.


W lepszej sytuacji jest rodzina Nasera Abu Rahmy, który ma prawdziwy talent gospodarski. Żeby utrzymać piątkę dzieci, uprawia warzywa i owoce, hoduje kury i owce, ma 70 uli. Z nich jest szczególnie dumny, jego miód jest znany w okolicy. Odkrawa grube plastry razem z woskiem pszczelim, żebym mogła ocenić, jak smakuje jego wyrób. Kupuję od niego dwa słoiki miodu. Teraz, gdy piszę te słowa, przypominają mi one jego gościnny dom, w którym musiałam też spróbować serów, jakie wyrabia jego żona. Naser i jego rodzina sprzedają swoje produkty na targu i z tego żyją. Gdyby mieli więcej wody, mogliby uprawiać więcej ziemi. W ich zbiorniku mieści się 100 m3, ale to za mało na potrzeby ogrodu, zwierząt i domu. Kiedy przychodzi okres bezdeszczowy, wody brakuje. Gorzej mają te rodziny, które nie posiadają zbiornika, a takich jest większość. Dzielą się z sąsiadami tym, co mają. Nasza wizyta daje im nadzieję, że może zbudujemy takie zbiorniki i dla innych.

Abdul Razzak dowozi nas do miejsca, gdzie Bilain zostało odgrodzone od drogi, pól uprawnych i innych miejscowości. Zamiast betonowego muru ustawiono podwójną siatkę z wewnętrznym pasem ziemi, na noc brama jest zamykana, a ogrodzenie podłączane do prądu. Przez to przejście można przedostać się tylko pieszo, pomimo że tędy wiedzie droga do pól uprawnych. Ogrodzenie zabrało ludziom gaje oliwne, oglądamy wycięte pnie i walające się wokół gałęzie, pnie zniszczone buldożerami. Koło punktu kontrolnego znajduje się studnia. Izraelczycy chcieli ją zniszczyć podczas budowania ogrodzenia w 2004 roku, ale ludzie z okolicy zebrali się i pilnowali studni, od której zależało ich życie. Podali sprawę do sądu izraelskiego i po ponad roku wygrali ją. Abdul pyta, czy chcę spróbować podjechać do posterunku, by przedostać się do Centrum Pokoju, które jest w sąsiedniej miejscowości. Ma nadzieję, że ze względu na moją niepełnosprawność Izraelczycy pozwolą nam przejechać samochodem. Na posterunku, pod skąpym daszkiem dającym trochę cienia, siedzi dwóch żołnierzy w pełnym rynsztunku. Jeden z nich podchodzi do samochodu, pokazuję mu moje kule i tłumaczę, że trudno mi przejść piechotą (szutrową drogą trzeba iść około 1 km). Żołnierz najpierw odmawia, ale w końcu decyduje się zatelefonować do kogoś wyżej. Niestety, nie ma zgody. Zawracamy jak niepyszni. W Centrum Pokoju DAHAR w każdy piątek zbierają się Palestyńczycy, Izraelczycy, pracownicy organizacji międzynarodowych oraz ludzie różnej narodowości, którzy przyjeżdżają tutaj specjalnie po to, żeby protestować przeciwko murowi. Odbywa się to na różne sposoby, ale najważniejsze jest, że są razem i nie czują się osamotnieni. W zeszły piątek, 23 czerwca, zebrało się 50 osób, oglądali razem mecz z Mistrzostw Świata.

Abdul Razzak jest jednym z 70 pracowników Palestyńskiej Grupy Hydrologów, która powstała w 1987 roku podczas trwania pierwszej intifady. Na początku pracowali jako mała grupa badawcza. Teraz ich głównym zdaniem jest tworzenie nowych źródeł wody pitnej na terytorium Autonomii Palestyńskiej. W tym celu zbierają wodę deszczową z dachów do cystern, reperują zniszczone studnie, dostarczają zbiorniki na wodę, które gospodarze umieszczają na dachach domów. Organizują akcje podnoszące świadomość Palestyńczyków na temat oszczędzania wody i dbania o jej zasoby i o środowisko. Na przykład uczą kobiety, jak zaoszczędzić pieniądze, stosując oczyszczanie wody pozostałej z mycia, prania itp. i używając jej do nawadniania ogrodu. Wspierają rolnictwo kolektywne. Stworzyli koalicję 92 palestyńskich organizacji zajmujących się problemami wody (70 pochodzi z Zachodniego Brzegu, a 22 ze Strefy Gazy) i koordynują działania. Abed Al Rahman Tamimi, szef PHG, mówi, że organizacje pozarządowe w Palestynie są silniejsze niż rząd, który nie dysponuje takimi strukturami i możliwościami. Na przykład organizacje rolnicze, wodne czy medyczne mają o wiele większe doświadczenie oraz wpływy niż odpowiednie ministerstwa czy partie polityczne.


Abed Al Rahman Tamimi mieszka w Nabasalh, 20 km od Ramallah, gdzie od 40 dni (jest koniec czerwca) nie ma wody i ludzie muszą kupować ją z cystern. W jego miejscowości 60% osób to bezrobotni. 40% swych dochodów muszą przeznaczyć na zakup wody. Woda dużo kosztuje, bo to towar deficytowy, zdobywa się ją często na czarnym rynku, a więc po jeszcze wyższej cenie. Miasto zamknięto. Abed miał się z nami spotkać w piątek, ale osadnicy obchodzili święto i przejście, które zwykle jest otwarte od 6.00 do 18.00, było zablokowane. W tym roku jego syn musiał cztery razy zmieniać szkołę (Abed jest muzułmaninem, ale posyła syna do szkoły katolickiej), ponieważ Izraelczycy zamykali kolejne bramy. Jego matka mieszkająca w Ramallah, gdy chciała go odwiedzić, spędziła w podróży trzy dni, czekając na przejściach i okrążając te, które były zamknięte.

Wszystkie miejscowości, które mają wodociągi, kupują wodę od Mekarot (instytucja ustanowiona przez państwo Izrael, w 49% należy do agencji izraelskiej, w 51% do rządu). Jeśli nie mają pieniędzy, nie kupują. Stało się to trudne zwłaszcza teraz, kiedy pracownicy administracji, policji, edukacji i służby zdrowia od pięciu miesięcy nie otrzymują pensji.

Większość osadników izraelskich to rolnicy. Używają bardzo dużo wody z Jordan Valley. Używają jej nawet więcej niż mieszkańcy Tel Awiwu (tam woda jest droższa). Osadnicy mają duże domy, często przy nich znajduje się basen i ogród. Pochodzą z krajów, gdzie przyzwyczaili się do używania dużej ilości wody.

W Gazie sytuacja jest jeszcze trudniejsza, ponieważ mieszkańcy piją wodę, która nie nadaje się nawet dla rolnictwa. Jest bardzo zasolona, zawartość soli dochodzi do 150 ml w litrze (podczas gdy standardy WHO przewidują 15 ml/l. Poza tym wodę chloruje się bardzo mocno. W Gazie można by pozyskiwać wodę pitną poprzez odsalanie, ale to dużo kosztuje. Kraje arabskie, gdzie 10 USD ma o wiele mniejszą wartość niż tutaj, mogą sobie na to pozwolić. Mieszkańcy Gazy nie. Tu nie ma ziemi, nie ma wody, nie ma pracy.

Abed Al Rahman Tamimi uważa, że wojna nie rozwiąże problemu. Jedyne wyjście to negocjacje. Ale negocjacje nie są możliwe, ponieważ Izraelczycy nie traktują Palestyńczyków jak równych sobie, nie traktują ich jak ludzi, którzy mają te same prawa. Według Abeda Izraelczycy najchętniej zachowaliby status quo, czyli chcieliby zarządzać niepodzielnie zasobami wodnymi. Tak jednak nie może być. Musi istnieć chęć budowania porozumienia, i to we wszystkim: w podziale terytorium, poszanowaniu własności ziemi, w dostępie do wody, pracy, edukacji, w możliwościach rozwoju ekonomicznego i wspólnym zarządzaniu.


Myślenie o pokoju w Ziemi Świętej jest nierozerwalnie związane ze współistnieniem. Poznając historię tej ziemi, jej narodów oraz obecną sytuację, jasno widzimy, że nie ma innego rozwiązania. Donald Nicholl w Listach o współistnieniu (przedrukowanych w „Znaku” nr 610, marzec 2006) pisze o reakcjach na swój artykuł Pokój w Ziemi Świętej. Z jednej strony antysemici piszą, że dał się wywieść w pole Żydom, którzy go przekonali do swojej wersji wydarzeń, z drugiej strony oskarżono go o sympatię dla zbrodniczego Arafata i „brudnych Arabów”. Autor cytuje Ronalda Storrsa, byłego gubernatora wojskowego Jerozolimy: „Dwie godziny arabskich narzekań wpędzają mnie do synagogi, ale po intensywnym kursie syjonistycznej propagandy mam ochotę nawrócić się na islam”… Podobnych uczuć doznawałam, wysłuchując napastliwych wypowiedzi Palestyńczyków czy widząc dosadne napisy na murach oraz doznając agresji izraelskich żołnierzy na przejściach albo wreszcie, obserwując ich metody obrony i ochrony, które – obawiam się – zwrócą się kiedyś przeciwko nim. Również teraz, po ogłoszeniu przez PAH deklaracji pomocy obu cywilnym stronom konfliktu libańsko-izraelskiego, spotykam się z podobnymi reakcjami.

Myślę, że nie można zniechęcać się tymi porażkami w budowaniu mostów. My, którzy jesteśmy na zewnątrz, ale i również w pewien sposób wewnątrz tego problemu, powinniśmy interesować się sytuacją po obu stronach i właśnie budować mosty, mosty nadziei i solidarności. Jakakolwiek poprawa sytuacji Palestyńczyków wpłynie również pozytywnie na Izraelczyków.

***


Janina Ochojska-Okońska -, współzałożycielka i prezes Polskiej Akcji Humanitarnej. W 1993 roku Komisja Wspólnot Europejskich przyznała jej tytuł Kobiety Europy. Laureatka Nagrody im. Jana Karskiego Za Odwagę i Serce i Nagrody im. ks. Józefa Tischnera. Rozmowy z nią przeprowadzone przez Wojciecha Bonowicza ukazały się w książce Niebo to inni (2000).


Polska Akcja Humanitarna od lipca 2006 roku pomaga na terenie Autonomii Palestyńskiej. W chwili obecnej realizowane są trzy projekty: poprawa warunków życia kobiet i ich rodzin poprzez zapewnienie im dodatkowego źródła dochodu, poprawa zaopatrzenia w wodę trzech szkół w okolicy Betlejem oraz miejscowości Idhna koło Hebronu.


Szczegółowe informacje na stronie PAH :.



Cele statutowe Fundacji można wspierać, wnosząc dobrowolne wpłaty na konto:

Bank BPH 56 1060 0076 0000 4011 0000 1906

Numer SWIFT: BPHKPLPK