Przeżyć to jeszcze raz

Rozmowa z Ewą Szumańską, pisarką i podróżniczką

publikacja 02.11.2006 16:52

Okres starości to czas dziesiątków tysięcy małych zakończeń, wszystkiego, z czego składa się życie. To ogołocenie jest bardzo potrzebne. Może to część pokuty, jaka się należy? Część wiedzy o sobie, która jest potrzebna? Powściągnięcie swoich rozbrykań, zawrócenie cuglami z egoistycznych dróżek? Znak, 11/2006

Przeżyć to jeszcze raz





Anna Głąb: Czy zagubiła się Pani kiedyś w podróży? Czy zagubiła się Pani kiedyś w życiu tak, że poczuła Pani ból życia, nie wiedząc, co dalej?

Ewa Szumańska: W podróży nie zgubiłam się nigdy. Gubi się człowiek, który uważa, że bezpiecznie jest tylko w stadzie, w grupie - gubi się w momencie, gdy się od tej grupy odłącza. Ale ja byłam panią swojej podróży…

Natomiast w życiu miałam takie momenty, gdy czułam się zagubiona i nie wiedziałam, co dalej. Pierwszy wtedy, kiedy wychodziłam z powstania, to był 6 października 1944 roku, cztery dni po kapitulacji. Wychodziliśmy w tzw. oddziałach osłonowych, Warszawa się paliła, była zupełnie pusta, broń zdawało się w specjalnych punktach. Doszliśmy niedużą grupą do Ożarowa i tam czekaliśmy na pociąg do Niemiec, bo jechaliśmy jako jeńcy wojenni do obozu. Byłam wtedy w strasznym stanie, miałam zapalenie stawów w nadgarstkach, jakiś odłamek w nodze, wysoką gorączkę. Ale najistotniejsza była straszliwa świadomość przegranej, zawalenia się wszystkiego, co dla mnie najważniejsze… Ta śmierć miasta, które było wtedy czymś więcej niż miastem – Warszawę traktowaliśmy jak symbol, mit. Nie chodziło mi wtedy tylko o to, że miejsce mojego zamieszkania się spaliło, że zawaliła się kamienica… Chodziło o coś dużo ważniejszego. Miałam poczucie wdeptania w ziemię, absolutnej klęski, co jednak bardzo szybko mi przeszło.

Jak się Pani z tego podniosła?

Zaczęło mnie interesować to, co się działo dalej. Przez cztery doby jechaliśmy do obozu, który był umiejscowiony gdzieś w okolicach Drezna. Znajdowali się w nim jeńcy wojenni z Francji, Anglii, Polacy z Września. Nic się tam strasznego nie działo, bo Niemcy przestrzegali konwencji genewskiej. Ten obóz był trochę zwariowany i tak ciekawy, że całkowicie zapomniałam o klęsce.

Drugi okres zagubienia przyszedł bardzo niedługo – zaraz po powrocie do kraju. Otóż obóz „wyzwoliła” Armia Czerwona w kwietniu. Cztery kilometry od nas stacjonowali Amerykanie. Żadnych obostrzeń, można było iść, gdzie się chciało, nawet tzw. strefa radziecka nie została określona. Można było iść w świat. Miałam taką pokusę: para Australijczyków za wszelką cenę chciała mnie zabrać do siebie. Nie pojechałam wtedy z nimi i Australia została dla mnie jedynym kontynentem nieznanym.




Zdecydowałam się na powrót do Polski ze względu na rodziców, głównie mamę. Wiedzieliśmy, że wracamy do kraju pod okupacją sowiecką, ale tak do końca nie zdawaliśmy sobie z sprawy, co to znaczy. Mówiliśmy, że za trzy–cztery miesiące wybuchnie nowa wojna, więc ten stan jest tylko chwilowy. Szliśmy zatem do Polski, mieliśmy na sobie resztki mundurów, biało–czerwone opaski, niektórzy nieśli nawet broń, a dowództwo jechało bryczuszką. Szliśmy tak buńczucznie, nie wiedząc właściwie, gdzie idziemy i co zastaniemy. W miasteczku na granicy powitał nas burmistrz z grupą ludzi, jakiś facet grał na trąbie. Burmistrz mówił, jak jest dumny z nas, powstańców Warszawy. Wkraczaliśmy do Polski jako zwycięzcy. Ale jeszcze w tym samym miasteczku, kiedy wsiedliśmy do pociągu towarowego, natychmiast nas zaaresztowano i za chwilę przekonaliśmy się na własnej skórze, jak zaczyna być. Wtedy ze zdwojoną siłą powróciła moja depresja, przerwana pobytem w obozie, poczucie klęski, zamknięcia jak w jakimś pudle i straszliwego nieszczęścia. Trwało to parę miesięcy, mimo odnalezienia rodziców, mimo że postanowiłam nie ujawniać swojej konspiracyjnej działalności. Zaczęłam po wariacku, zupełnie bez sensu, jeździć po całej Polsce, wynajdując sobie różne preteksty – że tu czy tam może znajdę kogoś z powstania. Byłam w Gdańsku, Bydgoszczy, Poznaniu, Krakowie i Zakopanem. Przeważnie jeździło się ciężarówkami, płaciło od łebka. Zmieniałam te ciężarówki, coś mnie gdzieś gnało... Zdałam sobie sprawę z tego, że weszłam w jakąś straszną rzeczywistość, której nie zaakceptuję, w której nie będę potrafiła w ogóle żyć… Kto mi pomógł? Moja mama.

Trzeci taki moment zdarzył się 13 grudnia 1981 roku. Tym razem była to utrata „Solidarności”.

Czym dla Pani była „Solidarność”?

Jedyną – oprócz AK – organizacją, do której należałam. Zawsze byłam „singlem” i nie znosiłam jakiejkolwiek przynależności. „Solidarność” dała mi poczucie wspólnoty – bycia na swoim miejscu. Miałam też wielkie wyrzuty sumienia, że wcześniej nie doceniałam tego społeczeństwa, że mój stosunek do niego był trochę drwiący, a tu się okazało, jakie jest wspaniałe. Czułam, że nie doceniłam jego poświęcenia, odwagi, prostolinijności.

A jaka była Pani reakcja na wprowadzenie stanu wojennego?

Liczyłam się z tym, że to się stanie, stopień rozgorączkowania był tak wielki, że coś się musiało wydarzyć. To był dla mnie straszny okres. Trwał jakieś jedenaście dni, bo w wigilię Bożego Narodzenia zaczął powoli mijać. Wtedy zniesiono godzinę milicyjną, żeby umożliwić pójście na pasterkę. Na zewnątrz było tak zimno, ciemno, pusto, zastanawialiśmy się, czy ktoś w ogóle się wybierze do kościoła. Patrzymy, a tu ciekną strużki ludzi ze wszystkich stron. Wchodzimy do kościoła – był wypełniony, ale ciemny. Za chwilę wszystko się rozświeciło, buchnęła kolęda, wyczuwało się nieprawdopodobne uniesienie i radość, ludzie płakali, rzucali się sobie na szyję… Niesłychany był ten wieczór – bardzo mnie wzmocnił.




Wkrótce udało nam się stworzyć komitet dla represjonowanych nazwany w skrócie AKCh – Arcybiskupi Komitet Charytatywny – w którym zgromadziła się ogromna liczba młodych i starszych osób z rozmaitych środowisk. Arcybiskup Henryk Gulbinowicz przydzielił nam lokum. I rzeczywiście, komitet stał się przede wszystkim miejscem pomocy dla internowanych, skazanych i dla ich rodzin, ale również miejscem spotkań całej podziemnej „Solidarności” i kolportażu zakazanych tekstów. Był to taki tętniący „prawidłowym” życiem ośrodek, rozpolitykowany, cieszący się dużym autorytetem w mieście, przyjaźnią mnóstwa ludzi. Wtedy zaczęłam się podnosić z załamania. A już całkowicie mi ono minęło, gdy wraz z małą grupą członków tego komitetu pojechaliśmy na początku stycznia na dni skupienia do Jagniątkowa. Odbywały się one w silentium sacrum, przeciwko czemu początkowo się buntowałam.

To był dla mnie moment nie tylko wyjścia z depresji, ale i nawrócenia.

Ale przecież Pani nie była nigdy zbuntowaną antyklerykałką...

Zawsze byłam wierząca i chodziłam do kościoła. Ale w czasach PRL-u traktowałam to bardziej jako akt sprzeciwu wobec reżimu i ostentację niż wewnętrzną potrzebę. Wtedy w Jagniątkowie wróciłam mocno do wiary i tak już zostało. Jak w moich pierwszych depresjach była ze mną mama, tak wtedy był już ze mną ktoś najbliższy: mój bardzo kochany mąż…

Wracając jeszcze do tego, co dała mi „Solidarność”, muszę dodać, że skłoniła mnie do bardzo intensywnego uczestnictwa we wspólnocie. „Solidarność” była jedyną taką wspólnotą w moim życiu – AK nie stanowiła przecież wspólnoty, wszyscy się ukrywaliśmy, ze względu na konspirację działalności miało się kontakt tylko z kilkoma osobami. „Solidarność” stała się dla mnie podróżą w nowe obszary, jakie otwierało działanie wspólne. Potem się to oczywiście skończyło.

Czy sposób, w jaki ta przygoda się zakończyła, nie zachwiał Pani optymizmem, wiarą w człowieka?

To pytanie zakłada, że jestem optymistką. A ja wcale nie jestem optymistką.

Kiedy czytałam Pani książki, uderzał mnie zawsze właśnie ten optymizm i pogoda ducha, budowane na przekonaniu, że wszystko może się zdarzyć, że wszystko jest możliwe!

Co nazywamy optymizmem? Optymista uważa, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, a świat zmierza w dobrym kierunku. Otóż ja tak nie uważam. Są sytuacje, z których wyjścia nie ma – niejednokrotnie w historii ludzkości się o tym przekonywaliśmy. Podobnie, nie mam przekonania, że świat zmierza w dobrym kierunku. Ludzie potrafią zepsuć wszystko, za co się zabiorą: idee, przyrodę. Całe dzieje świata pokazują nam, że gdy coś idzie ku dobremu, jest powstrzymywane i przeradza się w swoje przeciwieństwo.




Tak samo podchodzę do wiary w człowieka. Mam zaufanie do człowieka, ale to zupełnie co innego niż wiara. To jest zaufanie a priori, którego się nie boję i nie obawiam się też, że ktoś mnie nieprzyjemnie zaskoczy. Chociaż zaskakuje... Owszem, spotykałam wspaniałych ludzi i w nich wiarę rzeczywiście miałam i mam. Ale to byli pojedynczy, konkretni ludzie.

Oddzielmy więc optymizm od radości życia. Skąd Pani czerpała i nadal czerpie radość?

Przez całe życie czułam w sobie radość, która wcale nie wypływa z optymizmu, ale raczej z tego, że swoich nadziei nie lokuję tu, na ziemi, i mam zawsze świadomość przemijania. Jestem przekonana, że wszystko ma sens, tylko my niejednokrotnie nie jesteśmy w stanie tego sensu zrozumieć. Wierzę w to, że kiedy przejdziemy na drugą stronę, wyjaśnią się wszystkie rzeczy, których tu nie możemy pojąć.

Jan Józef Szczepański napisał o Pani, że z każdej sytuacji potrafiła Pani wydobyć radość. Czym jest dla Pani humor?

Humor odgrywał rolę kluczową i w moim życiu zawodowym – bo przecież moja twórczość radiowa była głównie satyrą polityczną – i w życiu prywatnym. Stanowił sposób patrzenia na świat i na samą siebie. Zawsze z pewną kpiną.

Jakim sposobem Młoda Lekarka w PRL-u, kiedy ludzie tak rzadko się śmiali, tryskała humorem?

W PRL-u ludzie śmiali się bez porównania więcej niż teraz! Śmiech był niejednokrotnie jedyną obroną przed tym wszystkim, co się działo, a poza tym tak kwitowało się absurd rzeczywistości. Oczywiście, nie śmialiśmy się w 1968 roku ani w czasie wypadków poznańskich albo na Wybrzeżu. Ale absurd, który generował ten ustrój, pogłębiał się i to było coraz mniej straszne, a coraz bardziej śmieszne! Przywódcy byli komiczni! Gomułka, Kliszko… Jeszcze Bierut był ponury, bo i znalazł się u władzy w strasznym okresie stalinizmu, i nie wiedzieliśmy, co się z tego wykluje. Ale wykluwało się coś coraz śmieszniejszego. Codziennie rodziło się po kilkanaście nowych kawałów, puszczanych zaraz w obieg, inne docierały do nas z różnych miast. O milicjantach, aparatczykach, sekretarzach KC, wiadomości z Radia Erewan.

Od początku pracowałam w redakcji „Studia 202”. Nadawaliśmy wówczas audycję, która powstawała w wyniku dzikiej – ale na wesoło – walki z cenzurą. Nikt z naszej redakcji nawet nie otarł się o partię. Wszyscy wiedzieli, że jest to redakcja antyreżimowa, ale jakoś nas trzymano, bo ludzie nas wtedy dosyć kochali.




Z cenzurą staczaliśmy potyczki przy okazji każdej audycji, bo do każdej pakowaliśmy kilkanaście numerów niemożliwych do puszczenia, wychodząc z założenia, że zawsze coś zostawią. Więc im więcej, tym lepiej. I rzeczywiście pewne „niecenzuralne” teksty zostawały. Mieliśmy cudowne porozumienie ze słuchaczami, którzy przyjeżdżali do nas, by pooddychać powietrzem „Studia”, rozumieli nas idealnie, telefonowali, nie bojąc się podsłuchów, mówiąc: „O, tuście świetnie przywalili, tuśmy się zrozumieli...”.

Tak, wyłączając te momenty, gdy było rzeczywiście tragicznie, bawiliśmy się świetnie.

Dlaczego dzisiaj Polacy już się tak nie śmieją?

Mamy dziś bez porównania mniej czasu niż kiedyś. Przecież wtedy ludzie mieli oceany czasu. Tak jak udawano, że się płaci za pracę, bo płacono grosze, tak też wszyscy udawali, że coś robią. Kwitło życie towarzyskie, organizowało się wyprawy, spływy, ubawy. W tej chwili ludzie są zagonieni, zmuszeni do ciągłego zarabiania, szaleją, żeby kupować, gromadzić rzeczy. Dziś brak czasu na śmiech. A dawniej nawet jeśli ktoś więcej zarobił, to co miał zrobić z tymi pieniędzmi, skoro nic nie było do kupienia?

Ale przyczyną tego, że dziś mniej się śmiejemy, jest jeszcze coś innego. Wtedy – w czasie okupacji czy w PRL-u – śmialiśmy się z nich, bo to byli „oni”.

Czyli istniał jednoznaczny podział na „nas” i na „nich”…

Tak, wiadomo było, że „my” to zupełnie kto inny niż „oni”. Natomiast po 1989 roku jesteśmy już tylko „my”. Sami nadajemy kształt naszemu państwu, a śmiech – jeśli się pojawia – jest bez porównania bardziej gorzki, bo inaczej człowiek się śmieje z „onych”, a inaczej z siebie. Kiedyś, śmiejąc się z Kliszki, nie mieliśmy poczucia, że obśmiewamy swoich. Dziś jakoś głupio się czujemy, żartując z prezydenta...

Epoka peerelowska była więc o wiele bardziej śmiechorodna. Nie bez kozery nazywano nas najweselszym barakiem w sowieckim obozie. A jeszcze sami z siebie żartowaliśmy. Byłam jedyną kobietą w redakcji i bardzo lubiłam, jak koledzy robili mi kawały. Poza tym moje rozmaite gafy znano w całym Wrocławiu…




Jaką największą gafę Pani strzeliła?

To był 1961 rok, wybierałam się w pierwszy rejs do Afryki. Snułam się półprzytomna, bo sen z powiek spędzały mi pytania, czy dadzą paszport, czy nie odwołają rejsu w ostatniej chwili. Pewnego razu wychodziłam wieczorem z klubu dziennikarza. W sionce stało dwoje starszych ludzi. Minęłam ich i ruszyłam przez ulicę. Nagle pomyślałam sobie: „A to świnia ze mnie! Stała para staruszków po prośbie, a ja przeszłam obok nich i nic”. Tu Afryka na mnie czeka, tymczasem mnie nawet nie przyszło do głowy, że w intencji wyjazdu powinnam się zatrzymać i coś im dać. Więc wróciłam, żeby się w ten sposób ukarać. Oni dalej tam stali, więc ja się koło nich zakręciłam, ale czułam, że sytuacja jest dość głupawa, tylko nie bardzo wiedziałam dlaczego. Żadne z nich nie miało wyciągniętej ręki. Starsza pani odezwała się do mnie: „Czy pani coś może od nas chce?”. Na to ja: „Tak, chciałam coś państwu ofiarować”. A ona pyta: „Ale dlaczego?”. Ja: „A, tak sobie pomyślałam, że chciałabym”. Ona: „Proszę bardzo, skoro pani chce…”. Wsadziłam jej do ręki, no, taką dość wysoką jałmużnę, ale cały czas czułam, że w tym jest coś głupawego… Nawet mężowi o tym nie powiedziałam.

Rano wchodzę do redakcji, a mój przyjaciel Andrzej Waligórski, szef „Studia 202”, mówi do mnie: „Ty wariatko, rada adwokacka w tej chwili przysłała listę swoich członków, żebyś im wypłaciła zapomogi. Dałaś wczoraj jałmużnę rodzicom najbogatszego adwokata we Wrocławiu!”. Wszyscy później ze mnie kpili w całym mieście, przychodzili po prośbie, skomląc: „Daj parę grosików”.

Uważam, że człowiek musi być gotowy na to, aby się z niego śmiano. Zdarzają się tacy, którzy dużo żartują, ale siebie traktują niezwykle poważnie. Widzieć swoje śmieszności może być rzeczą bardzo pożyteczną.

Wspomniała Pani, że była jedyną kobietą w radiowej redakcji. Często też podróżowała Pani sama. Czy uważa Pani, że feministki mają rację, mówiąc, iż kobiety mogą w mniejszym stopniu korzystać z dobrodziejstw życia niż mężczyźni?

Choć współczesne feministki mnie śmieszą, nie zaprzeczam, że w wielu miejscach świata kobiety są dyskryminowane – najbardziej czuje się to w Azji, może z wyjątkiem Indii. Natomiast w czarnej Afryce kobiety nie są aż tak dyskryminowane. A w ogóle bywa, iż kobiety same się do dyskryminacji przyczyniają. Jest w kobietach coś takiego, że ustawiają się w pozycji słabych istot, które potrzebują męskiego ramienia. Dyskryminacji, jaką mogłam zobaczyć na przykład w krajach muzułmańskich, niejednokrotnie towarzyszy zgoda kobiet.





Pamiętam, jak w Medenin, saharyjskiej oazie, zatrzymałam się przez pewien czas we wspólnocie Białych Sióstr. Jedna z nich pracowała w szpitalu i zarabiała na utrzymanie tej misji, a druga prowadziła działalność edukacyjną wśród kobiet. Uczyła je, jak pielęgnować dziecko, jak utrzymywać higienę etc. Ich praca absolutnie nie miała charakteru działalności misyjnej, bo kongregacja Białych Sióstr i Ojców nie ma na celu nawracania, ale dawanie przykładu dobrego życia i opiekę nad kulturą. Widziałam, jak jedna z sióstr próbowała rozmawiać z tymi kobietami na tematy bardziej abstrakcyjne, a nie tylko o gotowaniu czy opiece nad dzieckiem. One natychmiast się wycofywały, mówiąc: „Nie, nie, to nie dla nas, tylko mężczyźni mogą o tym rozmawiać”. Siostra nalegała, tłumaczyła: „Jesteście takimi samymi ludźmi jak mężczyźni”, ale one twierdziły, że czułyby się nie w swojej skórze, rozmawiając na ten temat.

Co chciałaby Pani przekazać młodym ludziom?

Chciałabym wiele przekazać, ale nie bardzo wierzę, że zostanie to wzięte do serca. Gdyby faktycznie można było nauczyć czegoś generacje wstępujące, od wielu pokoleń żylibyśmy w krajach świętych, bo nikt nie popełniałby błędów poprzedników. Zwróciłabym uwagę na dwie rzeczy. Pierwsza to odwaga we wszystkim, wobec niebezpieczeństw, bo większość tych niebezpieczeństw sami sobie wymyślamy. Nie bać się trudnych decyzji w życiu. Demonstrowanie swoich lęków jest czymś upokarzającym, nic tak nie wzbogaca życia i nie nadaje mu barwy i soczystości jak odwaga. Nie bać się ryzyka. Druga rzecz to przyzwoitość. To, co mówi Bartoszewski: warto być przyzwoitym.

Z czym wiązałaby Pani nadzieje, jeśli chodzi o przyszłość świata?

Wiążę ją z takimi strukturami jak Unia Europejska, ponieważ Europa, która była w czasie całej swej historii miejscem najstraszniejszych rzezi i konfliktów, a w której od sześćdziesięciu lat nie ma wojen, jest otwarta i w pewnym sensie solidarna. Dobrze byłoby, gdyby tego typu struktury zaczęły działać w całym świecie. Może dzięki nim udałoby się przezwyciężyć podziały na narodowe państwa z pretensjami do supermocarstwowości, skaczące sobie do oczu…

Z czym wiążę jeszcze nadzieje? Z powstawaniem różnych grup, organizacji pozarządowych, które mają jeden wspólny cel. Sama zetknęłam się z dwiema takimi organizacjami. Jedna z nich to „Lekarze bez Granic”, wspaniali ludzie z wielu krajów, którzy wyjeżdżają nie dlatego, że chcą mieć więcej pieniędzy, ale żeby pomóc innym. Pojawiają się w punktach zapalnych świata, są tak ofiarni... Jakżeż są poważani, jak ludzie im ufają!




Druga to organizacja „Maitri” – Ruch Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata (w Polsce jego siedzibą jest Gdańsk), który oprócz różnych form pomocy prowadzi „adopcję serca” wśród sierot z Rwandy; jak dotąd ponad cztery tysiące sierot zostało zaadoptowanych. Ja też mam taką córeczkę Claudine z Rwandy. Adopcja polega na tym, że płaci się miesięcznie piętnaście dolarów – to jest koszt utrzymania tego dziecka. Pisze się do niego listy, ono pisze listy, w których opisuje marzenia, przysyła swoje świadectwa, tytułuje „Mamo…”. Świadomość tego, że można podarować dzieciństwo za tak niewielką sumę, jest wspaniała.

Nadzieję dla świata upatruję właśnie w tym, że będzie coraz więcej skupionych wokół jednego celu grup, które poprawią jakość życia i przerzucą mosty między ludźmi.

Wydaje się, że widziała Pani już wszystko, że poznała Pani świat od podszewki. Jakie dzisiaj ma Pani marzenia? Gdzie chciałaby Pani dotrzeć?

Jest bez porównania więcej miejsc, których nie widziałam, niż tych, które widziałam. Wśród tych, których mi bardzo zabrakło jest Angkor Wat w Kambodży. Ale może powiedziałabym o innym marzeniu. Chciałabym przeżyć całe moje życie jeszcze raz: od początku do końca. Wszystkie momenty trudne, których nie było wiele, i wszystkie momenty wspaniałe, których było bardzo dużo. Przeżyć je dokładnie jeszcze raz, ale nie mając świadomości, że przeżywam to po raz drugi.

To znaczy, że to życie było bardzo szczęśliwe... Jaką ma Pani receptę na szczęście? Na czym polega prawdziwa mądrość życia?

Gdybym wiedziała, to pewnie byłabym prawdziwie mądra, ale nie jestem. Myślę, że wiele rzeczy człowiek przynosi na świat zupełnie nieświadomie – może w genach? Jednak jedną z recept na szczęście jest to, by nie brać siebie samego zbyt poważnie, zbyt serio. Unikać poczucia, że jest się ważnym. Znać swoje miejsce w życiu. A to miejsce to miejsce takiego pyłka niemającego większego znaczenia, odrobinki w tym ogromnym niepojętym świecie. Umieć się śmiać, patrzeć na siebie z przymrużeniem oka. To powoduje, że nie ma się poczucia jakichś urojonych krzywd czy kompleksów. Wtedy poznaje się siebie – również swoje śmieszności. Kundera napisał książkę pod tytułem Nieznośna lekkość bytu – ja natomiast poznałam wspaniałą lekkość bytu, w której tkwi piękno. Życiu potrzebna jest jakaś piankowość, lekkość…

A w życiu wspólnotowym, społecznym?

Leczyć się z kompleksów niższości i jednocześnie z poczucia wyższości. To bardzo pomaga również we współżyciu między narodami. Przywiązanie do mitu wyjątkowej ofiary Historii jest, moim zdaniem, megalomanią narodową. Jeśli prześledzimy dzieje innych narodów zrozumiemy, że los Polski jest normalny!



Celem dziennikarza jest przekazać informacje na temat tego, co się dzieje w różnych częściach świata. Jednak często te informacje giną wśród innych, wypychane jedne przez drugie. Czy nie miała Pani nigdy pokusy, aby rzucić pisanie i przyłączyć się do tych misjonarzy w Burundi, całkowicie zaangażować się na rzecz Afryki?

Byłoby bardzo efektownie powiedzieć: tak, miewałam takie momenty. Muszę jednak odpowiedzieć, że nie miałam takich momentów. Może to świadczy może o mojej małości.

Może raczej o realizmie?

Nigdy nie chciałam nigdzie zostać na zawsze. Owszem, w tych miejscach, o których mówiłam, chciałabym być bardzo długo, ale w samo pojęcie podróży jest wpisany powrót. Musi być takie miejsce, gdzie się to wszystko przetrawia, wspomina. Dopiero wtedy odkrywa się ich właściwe znaczenie. Nie miałam nigdy jakichkolwiek ciągot, powołań, przede wszystkim do takich rzeczy, co do których trzeba składać przysięgi na zawsze. Prawdopodobnie za mało miałam w sobie dobroci, żeby całkowicie się oddać innym, przekreślić samą siebie. Dużą wagę przywiązuję do konsekwencji i do dotrzymania słowa. Dlatego rzadko kiedy daję słowo, bo znam swoje słabości. Wolę nie przyrzec niż złamać słowo. Znając siebie, nie uwierzyłabym, że potrafię się zakopać w jednym miejscu.

Czy nie razi Pani współczesna rzeczywistość?

Nie tylko mnie razi, ale również wywołuje mój sprzeciw. Spłaszczenie kultury masowej, wszechwładza mediów i kreowanie przez nie rzeczywistości, prymat sukcesu i zarabiania pieniędzy, apoteoza zakupów i promocji, pogoń za sensacją – to wszystko mnie przeraża. Wszystko staje się coraz krótsze, rozedrgane, szarpiące nerwy.

Przeżywaliśmy ten tragiczny, ale przecież wspaniały czas umierania papieża Jana Pawła II. Był to jakiś wiatr, który przeciągnął nie tylko przez Polskę… Widzieliśmy tę śmierć – obnażoną, piękną przez swoją dzielność, heroizm, zawierzenie cudowne i głębokie… Wtedy człowiek tak sobie myślał, że przecież nie może ten świat, który zareagował w taki sposób na tę śmierć, wrócić do stanu poprzedniego. Tymczasem ten świat tak szybko „odwinął się” i powrócił do swojej poprzedniej formy. Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby trwale coś się zmieniło. Ja mam nadzieję – ale przeniesioną poza ten ziemski próg – że dopiero tam wszystko w sposób właściwy się wyjaśni.



Wiara jest więc dla Pani nadzieją…

O tak, główną nadzieją. Mój świat już odszedł. Podróże, ciągłe wtapianie się w coś nowego to już przeszłość... Skończyło się już czytanie książek, bo tracę w galopującym tempie wzrok. Co mi daje nadzieję? Przede wszystkim obecność kogoś najbliższego, czyli mojego męża, który jest cudownym człowiekiem, z którym i jeździć, i chodzić, i żyć, i patrzeć na siebie, i czytać książki, i myśleć razem było czymś najlepszym, co przytrafiło mi się w życiu. Poza tym wiara… Źle bym się czuła, gdybym jej nie miała – w mojej sytuacji odchodzącego już z tego życia człowieka. Jestem teraz w takim momencie, kiedy zamykają się różne furtki, okienka, urywają się nitki, coraz mniej widać, coraz mniej sił, coraz trudniej się oddycha…

Ostatnio bardzo mnie pocieszyło to, co znalazłam u księdza Hryniewicza i Halíka – zrozumienie dla wątpliwości, które są czasami rękojmią trwałości. Bardzo odpowiada mi termin: „ogołocenie”, kenoza. Okres starości to czas dziesiątków tysięcy małych zakończeń, wszystkiego, z czego składa się życie. Myślę, że to ogołocenie jest bardzo potrzebne. A czymże było zakończenie misji Chrystusa na ziemi? Było ogołoceniem, bo to było nie tylko cierpienie, ale również ludzkie rozgoryczenie z powodu odrzucenia, bezsilności, niemocy. To ogołocenie jest do czegoś potrzebne, jest zapisane w tych najwyższych planach. Może to część pokuty, jaka się należy? Część wiedzy o sobie, która jest potrzebna? Powściągnięcie swoich rozbrykań, zawrócenie cuglami z egoistycznych dróżek? Stopniowe ogołacanie człowieka ma ogromny sens.

Pamiętam taki moment z dzieciństwa, miałam wtedy cztery lata, kiedy byliśmy z rodzicami całą zimę na Riwierze we Francji. W mieszkaniu był taki piecyk, który rozgrzewał się do czerwoności. Babcia chciała coś gdzieś postawić, a ja mówię do niej: Babciu, tu połóż, i łapą na ten rozżarzony piecyk. Wrzasnęłam z bólu. Babcia zaczęła mnie uspokajać – to minie… A ja na to: Cóż mnie to obchodzi, że minie, jeżeli mnie w tej chwili boli! Człowiek miewa czasem takie bunty, że co z tego, że to się wszystko kiedyś wyjaśni, skoro teraz boli. Myślę, że to ogołacanie jest po to, aby w tych momentach człowiek sam się za cugle pociągnął.

Ale w sumie – pięknie było…

Jest…

Tak, jest. Właśnie dlatego, że było – jest.

Rozmawiała: Anna Głąb

***


Ewa Szumańska - ur. 1921, pisarka, podróżniczka, autorka utworów dramatycznych, reportaży i słuchowisk radiowych. Wydała m.in.: Ślady na oceanie (1963), Przygoda w Lagos (1964), Tunes, Tunes, (1979), Obecność (1992), Skrwawione wzgórza Afryki (1996).