Czego oko nie widziało...

Rozmowa z o. prof. Jackiem Salijem OP o sprawach ostatecznych

publikacja 04.01.2007 14:08

Ewangelia jest jedną wielką obietnicą zbawienia i wezwaniem do tego, żeby się na nie otworzyć. Po to zaś Jezus tak często mówił o potępieniu wiecznym, żeby możliwie nikt się do piekła nie dostał, żeby nikt tego wyroku nie usłyszał. Znak, 1/2007

Czego oko nie widziało...





Michał Bardel: Ojcze Profesorze, czy przystoi chrześcijaninowi dopytywać się o sprawy ostateczne? Może raczej powinien zaufać Panu Bogu i zająć się przygotowaniem do śmierci? Bardzo jesteśmy ciekawi, czy Ojciec wejdzie dziś w rolę poskramiającego naszą ciekawość duszpasterza czy raczej dociekliwego teologa...

Jacek Salij OP: Wiele tu porządkuje zaproponowane przez Gabriela Marcela rozróżnienie prawdy jako problemu i prawdy jako tajemnicy; prawdy, którą można posiąść, i prawdy, która nas bierze w posiadanie. Problem staramy się rozwiązać, tajemnicę należy zgłębiać, gdyż dotyczy ona prawdy, która nas przekracza, która nas tworzy. To dlatego poszukiwanie prawdy, która mnie przekracza, dokonuje się nie tylko za pomocą głowy, ale także poprzez całą moją postawę życiową. Rzecz jasna, poszukiwać prawdy można i trzeba wspólnie, nieraz w starciu wzajemnym, w dyskusji, ale bez „poklepywania prawdy po ramieniu”. W trakcie poszukiwania należy też przypatrywać się temu, jak tę tajemnicę widzieli różni ludzie – przecież nikt z nas nie jest Bogiem, który miałby wgląd nieomylny i pełny w prawdę absolutną.

Jeśli zaś idzie o ciekawość w sprawach wiary, powinna to być ciekawość prawdy naszej sytuacji wobec Boga, a nie ciekawość tego, „jak to fajnie w raju było”, ani ciekawość tego, jaki jest los ostateczny Adolfa Hitlera. Pytanie o raj, czyli o to, na czym polegał stan sprawiedliwości pierwotnej naszych prarodziców, jest w gruncie rzeczy pytaniem o naszą obecną sytuację duchową. Bóg nie zrezygnował przecież ze swojego przedwiecznego zamysłu, żebyśmy byli – jako Jego przyjaciele – bezgrzeszni i niepokalani, i chociaż do końca naszych dni będziemy jakoś tam naznaczeni grzechem, to przecież Boże powołanie do ostatecznej bezgrzeszności nosimy w sobie – i częściowo realizujemy – już teraz.

Również z naszą przyszłością ostateczną jest trochę podobnie jak z przyszłością doczesną: naszą przyszłość, dobrą lub złą, w znacznym stopniu kształtujemy dzisiaj, ona w dużym stopniu zależy od naszych dzisiejszych wyborów i zachowań. Tego, kto dzisiaj doświadcza, jak „dobrze być blisko Boga, w Panu znaleźć sobie schronienie” (Ps 73, 28), kto dzisiaj wie, jak Bóg potrafi być zaskakujący, cudownie „nieprzewidywalny” – nie trzeba przekonywać o prawdzie słów apostoła Pawła, że „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor 2, 9).

Podobnie w sprawie zmartwychwstania ciał, niewiele sensu mają pytania, jak to będzie. Chodzi o to, żebyśmy dzisiaj doświadczali mocy Bożej, uzdrawiającej duchowo również nasze ciała, uzdalniającej je do czynienia dobra i współpracy z łaską, czyniącej je świątyniami Ducha Świętego! Dopiero z tej perspektywy nabierają sensu pytania, co się stanie z naszymi ciałami po zmartwychwstaniu.




Adam Workowski: Ale to nie jest przecież jedyna perspektywa: zadaniem teologów jest też spojrzenie na świat również z perspektywy Pana Boga. Na tym polega drapieżność teologii i filozofii, że o sprawach ostatecznych mówią z obu tych punktów widzenia. Stąd biorą się różne teorie, modele eschatologiczne, rozwijane nierzadko przez ludzi niezwiązanych z Kościołem, czasem nawet ateistów. Możemy się zatem w tych kwestiach uczyć także od pogan...

Jednak o nasze przeznaczenie ostateczne – to znaczy: moje, twoje i całej ludzkości – jako chrześcijanie pytamy, zawierzając temu objawieniu, jakie się dokonało w Chrystusie i zostało zapisane w natchnionym przez Ducha Świętego Piśmie, i które jest rozpoznawane przez kolejne pokolenia Kościoła. Nie wierzę poszukiwaniom prowadzonym pod hasłem: „tak mi się wydaje” czy nawet: „tak podpowiadają mi moje doświadczenia duchowe”.

Po drugie: niezależnie od tego, w co ludzie wierzą czy nie wierzą, jedno jest pewne: Pan Bóg stworzył wszystkich ludzi. A jeśli stworzył, to kocha – kocha również niewierzących, a nawet tych, którzy Go nienawidzą. Jest w nas wszystkich coś takiego, co tradycja chrześcijańska nazywała capacitas Dei, otwarcie na Boga, pragnienie Boga. Chodzi o prawdę zawartą w nas, w samym naszym istnieniu, że nie zrealizujemy siebie inaczej jak tylko w Bogu. Ponieważ Bóg jest miłością, wobec tego – jak to przypomniał ostatni sobór – „człowiek nie zrealizuje się inaczej niż przez bezinteresowny dar z samego siebie” (KDK 24).

A co do poszukiwań nie rozświetlonych światłem Bożego objawienia, owszem, niekiedy są one oparte o intuicje, autentycznie zawarte w ludzkiej naturze, ale bywa i tak, że prowadzą one raczej na manowce. Na przykład Grecy po prostu się mylili, sądząc, że ciało jest więzieniem duszy, a w najlepszym razie jej rusztowaniem, i tylko dla duszy spodziewając się nieśmiertelności. Albo jeśli ktoś, powiedzmy, wierzy w reinkarnację, to jakkolwiek może mu ona pasować do jego wyobrażeń na temat świata, jest to perspektywa, od której ja, jako chrześcijanin, muszę się zdystansować. Bo wierzę, że jestem stworzeniem Bożym – cały, wraz z tym, co we mnie duchowe, i z tym, co cielesne – i wierzę, że Bóg chce mieć mnie całego, również w moim ciele, na wieczność.

MB: Ojcze, spróbujmy zmierzyć się z najbardziej podstawowymi kwestiami chrześcijańskiej eschatologii. Wielu wiernych, nawet dobrze wykształconych, ma kłopot z dość skomplikowaną „procedurą” pośmiertną. Zadają sobie na przykład pytanie, dlaczego Pan Bóg przewidział dla nas aż dwa sądy: szczegółowy, zaraz po śmierci, i ostateczny, wraz z końcem świata.

Pismo Święte ani razu nie mówi jednocześnie o obu tych sądach, natomiast niektóre zawarte tam stwierdzenia podpowiedziały Kościołowi, że na sądzie Bożym staniemy zaraz po śmierci. Na przykład czytamy w Liście do Hebrajczyków: „Postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd” (9, 27); również apostoł Paweł spodziewał się życia wiecznego bezpośrednio po śmierci (por. Flp 1, 21–24; 2 Kor 5, 6–8). Z kolei kiedy indziej Pismo Święte mówi o sądzie Bożym nad całą ludzkością, który będzie podsumowaniem całej naszej ludzkiej historii: „Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy aniołowie z Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych [ludzi] od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów” (Mt 25, 31n).




Co wobec tego z zasadą bis de eadem re ne sit actio – że nie powinno się drugi raz sądzić w tej samej sprawie? Sąd Boży to nie będzie coś jednoznacznie podobnego do sądów ludzkich – to będzie raczej potężne, pełne miłości wejście Boga miłosiernego i sprawiedliwego w ludzkie sprawy. Boski Sędzia przywróci wtedy dobru należne mu prawa i położy kres złu, odbierze złu jego dotychczasowe możliwości panoszenia się. Boimy się Sądu Ostatecznego, bo jesteśmy grzesznikami. I bardzo słusznie: ten grzesznik, który jest we mnie, niech się boi i niechże będzie z nim koniec – ja chcę być cały, bez reszty i nieodwracalnie, Boży. Z tego grzesznika, który jest we mnie, słusznie ironizował św. Augustyn: „Cóż to za miłość ku Chrystusowi, lękać się, że przyjdzie? Miłujemy Go i boimy się, że przyjdzie? Czy naprawdę miłujemy? Czy może bardziej miłujemy nasze grzechy? Miejmy w nienawiści grzechy, a miłujmy Tego, który przyjdzie, aby ukarać grzechy!”.

Sąd Boży będzie wyzwoleniem tego wszystkiego we mnie, co zaczęło się w chwili chrztu. Dlatego „człowiek wewnętrzny” (Rz 7, 22) tęskni we mnie za tym Sądem. Ufam, że dzięki łasce idę przez życie w świetle Ewangelii i dojrzewam do życia wiecznego, a zatem ów sąd będzie ostatecznym zwycięstwem we mnie tego, co Boże. Po co wobec tego aż dwa sądy? W dniu mojej śmierci zamknie się moje życie doczesne, zakończy się czas czynienia przeze mnie dobra i zła. Ale dzieje dobra i zła, jakie po sobie pozostawię, nie skończą się w chwili mojej śmierci. Ufam, że różni dobrzy ludzie będą starali się usuwać zło, które po mnie zostanie, i pielęgnować pozostawione przeze mnie dobro. Ostateczny zaś sens życia każdego człowieka odsłoni się w dniu zakończenia ludzkiej historii. A zatem: sąd szczegółowy podsumuje moje czyny, a Sąd Ostateczny będzie ogłoszeniem ostatecznego zwycięstwa Chrystusa w ludzkich dziejach, wtedy ujawni się też ostateczny sens życia każdego z nas.

MB: To, co Ojciec mówi, wyjaśnia, dlaczego potrzebny jest Sąd Ostateczny obok sądu szczegółowego, ale dalej nie jest dla mnie jasne, po co w ogóle sąd szczegółowy. Do czego potrzebna jest taka wstępna segregacja? Bo coś trzeba zrobić z takim, który umarł?

Pan tak pyta, jakby za tym sądem specjalnie nie tęsknił… „Drogocenna w oczach Pana jest śmierć Jego czcicieli” (Ps 116, 15). Po śmierci znajdę się zapewne w czyśćcu, ale tak bardzo bym chciał, żebym w momencie śmierci mógł rzucić się całym sobą w ramiona Pana Jezusa! Stanie się to jednak pod tym warunkiem, że wtedy nie będzie już we mnie grzechu. Jeżeli jednak jakaś grzeszność we mnie pozostanie, będę ją mógł zrzucić z siebie w czyśćcu…




MB: Czyściec byłby więc takim oczyszczającym łącznikiem pomiędzy dwoma sądami?

AW: Mam wrażenie, że czyściec i oba sądy są z innego planu niż Boskie wyroki.


Ja bym tutaj bał się używać słowa „wyrok”...

AW: A jak lepiej? Rozstrzygnięcie, decyzja?

Ciągle wisi nad nami obraz sądów ludzkich, z ich wyrokami, rozstrzygnięciami, decyzjami. A sądy Boskie są związane z mocą pełną miłości – to jest zupełnie inna perspektywa.

AW: Jednak podstawowym motywem, który kryje się za obrazami piekła, nieba i czyśćca, jest przywrócenie sprawiedliwości. Mimo że Bóg sądzi z nieskończoną miłością, to rdzeń sprawiedliwości musi być zachowany.

Nauka Kościoła na ten temat została ostatecznie sformułowana w roku 1336 przez papieża Benedykta XII w konstytucji Benedictus Deus, w której przypomniał on wiarę Kościoła, iż bezpośrednio po opuszczeniu tego świata człowiek dostępuje oglądania Boga twarzą w twarz albo spotyka go kara odrzucenia wiecznego, ci natomiast, którzy odeszli z tego świata w stanie łaski, ale nie do końca umarli dla grzechu, mogą jeszcze w czyśćcu przygotować się na ostateczne spotkanie z Bogiem.

Nieraz ludzie chcieliby, żeby im pokazać, co Pismo Święte mówi o czyśćcu. Oczywiście, mogę pokazać klasyczne teksty, na które w Kościele zwykliśmy się powoływać (2 Mch 12, 43–46; Mt 5, 25n; 12, 32; 18, 34n; 1 Kor 3, 10–15). Najbardziej jednak lubię przywołać wtedy początek szóstego rozdziału Listu do Rzymian. Apostoł Paweł mówi tam, że przez chrzest zaczęło się w nas umieranie dla grzechu i wkraczanie w nowe życie. Rzecz jasna, idealnie by było, żeby śmierć zastała mnie w momencie, kiedy już cały umrę dla grzechu i bez reszty cały będę oddany Bogu. Co jednak się stanie, jeżeli umrę w łasce uświęcającej, ale jeszcze nie do końca oczyszczony z mojej grzeszności? Otóż Pan Bóg w swoim miłosierdziu pozwoli mi, żebym dokończył swoje umieranie dla grzechu nawet po odejściu z tego świata. I to właśnie jest czyściec. Dopiero jako najdosłowniej czysty i święty będę mógł dostąpić oglądania Boga twarzą w twarz. Wtedy czekać będę już tylko na wskrzeszenie mojego ciała i Sąd Ostateczny.




MB: I tak znaleźliśmy się przy kolejnej wielkiej kwestii: zmartwychwstaniu ciał.

W czasach Pana Jezusa saduceusze próbowali prawdę o zmartwychwstaniu ciał interpretować symbolicznie. Przyszli oni kiedyś do Niego z wymyśloną przez siebie historią kobiety, która pogrzebała kolejno siedmiu mężów, sądząc, że gruntownie ośmieszyli w ten sposób naukę o rzeczywistym zmartwychwstaniu. Wtedy „Jezus im odpowiedział: Jesteście w błędzie, bo nie znacie Pisma ani mocy Bożej” (Mt 22, 29). Zauważmy dwa argumenty zawarte w tej odpowiedzi. Po pierwsze, „nie znacie Pisma”, które przecież wyraźnie uczy o zmartwychwstaniu – słowem, sam Bóg to obiecał, a On jest prawdomówny. Po wtóre, „ani mocy Bożej” – a ta jest przecież nieskończona i nic nie jest w stanie jej ograniczyć. Jeśli zatem wszechmocny i prawdomówny Bóg obiecuje, że zmartwychwstaniemy, to Bogu wypada wierzyć.

Wiara w zmartwychwstanie ciał była dla ludzi wychowanych w kulturze greckiej nie do przyjęcia. Czy chcecie, żeby Pan Bóg babrał się w zgniliźnie, jaka po nas zostanie?! – pytał chrześcijan około roku 177 ciężko zgorszony tą ich wiarą wielki antychrześcijański polemista Celsus z Aleksandrii. Ale również ci, którzy uwierzyli w Chrystusa, próbowali prawdę o przyszłym zmartwychwstaniu interpretować symbolicznie. Nowy Testament stanowczo przeciwstawia się takim próbom (por. 1 Kor 15, 12–19; 2 Tm 2, 17n). Po prostu nie da się być naprawdę chrześcijaninem, nie wierząc dosłownie w przyszłe zmartwychwstanie ciał.

A że nasz zdrowy rozsądek nie tylko tego nie ogarnia, ale się temu sprzeciwia, to zupełnie inna sprawa. Bierze się to zapewne stąd, że w naszym życiu codziennym niezbyt starannie obchodzimy się z naszymi ciałami. Zapewne zbyt mało jesteśmy otwarci na moc Bożą, ażeby czyniła ona nasze ciała naprawdę narzędziami dobra, ażeby te różne dynamizmy, jakie Bóg umieścił w naszych ciałach, uporządkować tak, by nie działały one wzajemnie przeciwko sobie...

MB: Myślę, że w tej historyjce o siedmiu mężach jest jednak coś więcej niż tylko próba złapania Jezusa na nieścisłości logicznej. Tam się kryje pytanie w gruncie rzeczy bardzo aktualne: jeśli Pan Bóg dał nam w życiu doczesnym coś tak pięknego jak miłość, to chyba jej po zmartwychwstaniu nie odbierze? A Chrystus odpowiada: „Nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić”. Dla wielu ludzi wizja wiecznej szczęśliwości, w której mieliby być oddzieleni od bliskich, jest trudna do przyjęcia.

To pytanie jest oparte na błędnej przesłance: na wyobrażaniu sobie Pana Boga jako bytu, co prawda najdoskonalszego, niepojęcie doskonałego, ale tylko szczegółowego. Natomiast (jednak wystrzegajmy się tu interpretacji panteistycznej) On jest bytem powszechnym, realnie istniejącym,„w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28). Bóg w każdym z nas, a nawet w każdej biedronce i w każdym bławatku, jest bliżej niż dany byt – bławatek, biedronka czy ja – samemu sobie. Z tego wynika, że to wszystko, co jest naprawdę z Boga, w nas przetrwa; mało powiedzieć: „przetrwa” – to osiągnie całą swą niepojętą piękność. Dopiero w niebie rozpoznają się wzajemnie w całej swej wspaniałości mąż i żona, rodzice i dzieci itd., właśnie dlatego, że to wszystko będzie w Bogu, że to wszystko będzie niewyobrażalnie prawdziwe.




Natomiast – jak to wyjaśniał św. Tomasz z Akwinu – nie przetrwa po śmierci miłość nieprawdziwa, nawet jeśli była ona szalenie zaangażowana, pełna emocji, ale egocentryczna. Natomiast egocentryzmy, jakimi naznaczona jest miłość prawdziwa, w czyśćcu opadną z niej jak rdza z żelaza. Proszę zauważyć, że ta nauka zawiera w sobie program na nasze dzisiaj. Bo jeżeli żyjesz w grzechu, to założywszy nawet, że się ogromnie dla swoich dzieci poświęcasz, można zapytać: Czy ty naprawdę kochasz swoje dzieci, jeżeli nie umiesz kochać samego siebie? Co warta jest twoja miłość, jeżeli wypływa z serca skłóconego z Bogiem?

AW: Chyba za szybko uporaliśmy się z sądem szczegółowym. A rodzą się tu poważne kłopoty. Przede wszystkim, czy – jak pisał Herbert – nie będziemy sądzeni zbyt indywidualnie? Sądzi się tu przecież oddzieloną jednostkę, której historia kończy się wraz z cielesną śmiercią. Jeśli jednak jestem powiązany z życiem innych ludzi, a konsekwencje moich działań sięgają daleko poza moją śmierć – to dopiero Sąd Ostateczny osądzi mnie w pełni i w całości.

Po drugie, po co Bóg sądzi mnie dwukrotnie, skoro w chwili mojej śmierci zna już najdalsze konsekwencje moich czynów i związki mojego życia z życiem innych ludzi?

Po trzecie, jednym z ogromnych kosztów rozdzielenia tych dwóch sądów jest pojawienie się konstrukcji duszy nieśmiertelnej, która będzie oczekiwać na zmartwychwstanie ciała. Wiadomo, jak wielkie problemy sprawiało św. Tomaszowi uzasadnienie rozdzielenia duszy i ciała.

I wreszcie kolejna, ostatnia trudność: czy Sąd Ostateczny będzie dotyczył również tych, którzy są już w niebie lub w piekle?


Razi mnie ten zwrot: „konstrukcja duszy nieśmiertelnej”. Przecież sam apostoł Paweł mówił o „odejściu z ciała i byciu z Chrystusem” (Flp 1, 23) i że „chciałby raczej opuścić ciało i stanąć w obliczu Pana” (2 Kor 5, 8). Na temat naszego istnienia między śmiercią a zmartwychwstaniem stanowczo wypowiedziała się Kongregacja Nauki Wiary w dokumencie z 17 maja 1979 roku: „Kościół przyjmuje istnienie i życie, po śmierci, elementu duchowego, obdarzonego świadomością i wolą w taki sposób, że »ja ludzkie« istnieje nadal, chociaż w tym czasie brakuje dopełnienia jego ciała. Na oznaczenie tego elementu Kościół posługuje się pojęciem »duszy«, którego używa Pismo Święte i Tradycja. Chociaż pojęcie to ma w Biblii różne znaczenia, Kościół stwierdza jednak, że nie ma poważnej racji, by je odrzucić, a co więcej, uważa, że jest bezwzględnie konieczny jakiś aparat pojęciowy dla podtrzymywania wiary chrześcijan”.

A co do Sądu Ostatecznego, tak właśnie uczył Pan Jezus – że wtedy ujawni się również ostateczny sens lub bezsens życia każdego z nas. Jak wynika z mowy Jezusa o Sądzie Ostatecznym, ani zbawieni, ani potępieni nie będą ogarniali do końca znaczenia swoich czynów.




AW: I to właśnie wywołuje niesamowite pytania: jeżeli po sądzie szczegółowym znajdę się w niebie, a Sąd Ostateczny pokaże, że konsekwencje moich działań były przerażające, to czy mogę zostać z nieba wyrzucony? Jeszcze bardziej dręczące byłoby pytanie o ułaskawienie z mąk piekielnych…

Ostatecznie liczy się miłość lub jej przekreślenie. Dobry łotr uczynił wiele zła, wiele dalszego zła wynikło zapewne z jego czynów jeszcze po jego śmierci. Jednak w godzinę śmierci pozwolił Bogu, żeby ogarnęła go Jego miłość – i to było czymś najważniejszym. To dlatego usłyszał obietnicę, że jeszcze tego samego dnia znajdzie się w raju. Natomiast myśl, że ktoś mógłby być wyrzucony z nieba, jest tak absurdalna, że nawet nie będę jej komentował. Pytanie o piekło, sądzę, jeszcze mi Panowie postawią.

Ale podrążmy jeszcze problem, czy przypadkiem nie jest tak, że nie ma żadnego stanu pośredniego między dwoma sądami. Innymi słowy: a może zmartwychwstajemy zaraz po śmierci lub w chwili śmierci? Niemal przed chwilą cytowałem apostoła Pawła, który chciałby opuścić ciało i stanąć w obliczu Pana. Ponadto, wspomniany przed chwilą dokument Kongregacji Nauki Wiary zwraca uwagę na to, że w takim razie niedorzeczne byłyby modlitwy za zmarłych, aby Bóg raczył ich wskrzesić w chwale, a zarazem nie byłoby nic nadzwyczajnego w prawdzie o wniebowzięciu Matki Najświętszej.

Owszem, sytuacji pośmiertnej nie da się mierzyć za pomocą ruchu gwiazd i słońca, będzie to zapewne sytuacja transcendentna wobec naszego czasu doczesnego. Zarazem będzie w niej jednak jakieś „przedtem” i „potem”. „Kościół – że odwołam się jeszcze raz do owego dokumentu Kongregacji z 17 maja 1979 roku – oczekuje, zgodnie z Pismem Świętym, chwalebnego przyjścia naszego Pana Jezusa Chrystusa, które uważa za odrębne i późniejsze w stosunku do sytuacji ludzi zaraz po śmierci”.

AW: W tym czasie przejściowym między sądami moje czyny mogą być oceniane lepiej lub gorzej w zależności od tego, jakie przyniosły owoce. Ale te oceny nie zmienią przecież nic w podstawowym odniesieniu do Boga: czy ja w swojej absolutnej wolności odwracałem się od Boga, czy się do Niego przybliżałem. W związku z tym słuszne byłoby przekonanie, że ludzie, którzy zostali skazani na piekło lub niebo zaraz po śmierci, nie mają już czego oczekiwać na Sądzie Ostatecznym.

Ależ oczywiście, że mają, i to nawet jeszcze przed tym Sądem… To w ogóle pasjonujący temat, który stosunkowo rzadko się pojawia nie tylko w opracowaniach teologicznych, ale i w świadomości kościelnej, mianowicie: radość i smutek świętych w niebie z powodu tego, co się dzieje na ziemi, tudzież złagodzenie męki potępionych z powodu dobra, jakie się dzieje na ziemi. Święci, poza Matką Boską, też byli grzesznikami. Nawet wielcy teologowie wypowiadali tezy, których konsekwencje nie do końca muszą być chwalebne. Dobre owoce ich czynów rodzą akcydentalnie radość w niebie, a złe owoce wywołują smutek… Nie wyobrażam sobie, żeby św. Jadwiga Śląska nie smuciła się w niebie, kiedy widziała, co wyprawia jej wnuk, Bolesław Rogatka…




AW: To rzeczywiście pasjonujące, bo już św. Tomasz powiadał, że w piekle może być coś w rodzaju różnych poziomów intensywności cierpienia. A z tego, co Ojciec mówi, wynika, że w niebie jest identycznie, to znaczy wymiar czasowy (wieczność) pozostaje niezmienny, natomiast intensywność przeżywania szczęścia będzie różna. Czy mogłaby się zmieniać zależnie od tego, co się dzieje na ziemi? To niesamowite...

Pan porusza temat jeszcze inny. Najprościej sformułował go Sobór Florencki w roku 1439: dusze zbawionych „oglądają jasno samego Boga w Trójcy Jedynego – takiego, jakim jest – w zależności od różnych zasług, jedni doskonalej od drugich”. Apostoł Paweł ujął to metaforycznie: „Jedna gwiazda różni się jasnością od drugiej” (1Kor 15, 41).

Chciałbym jednak powtórzyć: kiedy myślimy i mówimy o tym, co będzie po śmierci, bardzo trzeba się pilnować, żeby to nie była ucieczka od naszego „teraz”. Kiedy podkreślamy, że inna będzie intensywność przeżywania szczęścia wiecznego, powinno to być nasycone pragnieniem, aby już teraz kochać Boga jak najwięcej i coraz więcej. „Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia!” (2 Kor 6, 2). To samo dotyczy naszych pytań na temat odrzucenia wiecznego. Przestudiowałem kiedyś opisy św. Tomasza na ten temat. W pewnym momencie postawiłem sobie pytanie, czy ten Tomasz był w piekle, że tak dokładnie wie, jak tam będzie. Szybko się zorientowałem, że jestem przemądrzały: kolejne tezy św. Tomasza na temat piekła oparte są na całkiem empirycznej wiedzy, jak nieludzki staje się nasz świat, kiedy wyrzucimy ze swojego życia Pana Boga. Okazuje się, że to nie było tak, iż Tomasz włożył palec do buzi i wypisywał, co mu się wydawało.

AW: Na przykład, że łysi odzyskają włosy, a starcy ciało trzydziestolatków...

Tu zarzuciłbym Tomaszowi ciekawość. Że też mu się chciało takimi głupstwami zajmować…

AW: A mnie irytuje, kiedy lekceważy się opisy św. Tomasza. Wygląda to na pozór zabawnie, gdy w Sumie Teologicznej podejmuje problem, czy nasze uwielbione ciała zachowają organy płciowe. Jednak Akwinata omawia sprawę z całą powagą: mimo że wydaje się oczywiste, iż w niebie, gdzie nie ma potrzeb seksualnych, organy płciowe są nieużyteczne, to jednak teolog odrzuca ten argument ze względu na fakt, że w niebie zasada stosowności jest ważniejsza od zasady użyteczności. Możemy się uśmiechać, ale myślę, że odwaga św. Tomasza zasługuje na szacunek. Przecież wizja nieba jest czymś w rodzaju wzorca dla tego, w jaki sposób powinniśmy ustanawiać reguły życia na ziemi, a wizja piekła pokazuje, czego powinniśmy bać się najbardziej. W dawnych wiekach obrazy nieba i piekła stanowiły integralną część opisu rzeczywistości. Czy dzisiejsze, pełne wyższości odrzucanie prób bardziej szczegółowego opisu piekła i nieba nie sprawia, że gorzej rozumiemy sens i wagę życia doczesnego?

Muszę to jeszcze przemyśleć, ale wydaje mi się, że tym razem to Pan ma rację, a nie ja.





MB: W tej perspektywie oglądania spraw ostatecznych przez to, co nam służy w życiu doczesnym, pojawia się pytanie o to, czy nasza modlitwa za dusze, które być może już od chwili śmierci cierpią w piekle, może im pomóc? Czy taka modlitwa może zdziałać tyle, ile w przypadku dusz w czyśćcu cierpiących? Bo może istotnie w ten sposób rodzi się w nas nadzieja, że męki piekielne nie będą wiekuiste...

Jest zastanawiające, że sam Pan Jezus mówił bardzo wiele na temat potępienia wiecznego. Mówił o tym zwłaszcza za pomocą trzech metafor: metafory ciemności, więzienia, wyrzucenia na zewnątrz (Mt 8, 12; 22, 13; 25, 30), metafory męki i ognia (Mt 18, 8; 25, 41; Mk 9, 47n), i wreszcie, metafory śmierci i zatracenia (Mt 7, 13; Łk 13, 3-5). Mówił Pan Jezus o potępieniu wiecznym również bez metafor. Fałszywi uczniowie, którzy wyznają Go ustami, ale nie sercem, usłyszą z Jego ust straszne słowa: „Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości” (Mt 7, 23).

Każde zdanie Ewangelii jest słowem miłości. Również kiedy Pan Jezus mówi nam o potępieniu wiecznym, jest to słowo Jego miłości do nas. „Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło” (Łk 19, 10). Ewangelia jest jedną wielką obietnicą zbawienia i wezwaniem do tego, żeby się na nie otworzyć. Po to zaś Jezus tak często mówił o potępieniu wiecznym, żeby możliwie nikt się do piekła nie dostał, żeby nikt tego wyroku nie usłyszał.

Jedno wiem na pewno: że ja mogę nieodwracalnie zmarnować samego siebie i zasłużyć sobie na odrzucenie wieczne. „Z bojaźnią i drżeniem zabiegajcie o swoje zbawienie” (Flp 2, 12). Nie powinno się w taki sposób mówić o miłosierdziu Bożym, że w gruncie rzeczy podpowiada się ludziom: „nie bój nic, piekła nie ma”. Pan Bóg niewątpliwie nas kocha, ale właśnie dlatego, że kocha, traktuje nas poważnie i nie bagatelizuje naszych grzechów. Chce też być przez nas kochany i traktowany poważnie. Nie poklepujmy Go po ramieniu ani nie zapominajmy o tym, że „bojaźń Boża jest początkiem mądrości” (Syr 1, 14).

AW: Mówi się czasem, że wszyscy będziemy zbawieni, no bo... jak inaczej?! Jesteśmy przecież jedną rodziną, a skoro Bóg jest miłosierny, to musi zbawić wszystkich. I to miłosierdzie wydaje się dziś oczywiste, a zupełnie nieoczywisty stał się obraz Boga, który patrzy na mnie i widzi mnie w prawdzie. I ta w pewnym sensie „bezlitosna miłość”...

Tu raczej chodzi o tajemnicę zatwardziałości – że stworzenie może dobrowolnie i na zawsze zamknąć się na miłość swojego Stwórcy. Przypomnę, jak Adam Mickiewicz wyjaśniał, dlaczego szatan jest niezdolny do nawrócenia: „Bóg dotąd miłosiernie patrzy na szatana. Lecz on się odwraca, by nie widzieć Pana”. Podobnie może się stać z człowiekiem.

Mówiłem, że w każdym razie ja – a zatem każdy człowiek – mogę znaleźć się w piekle. Tu jednak potrzebny jest kontrapunkt. Bo zarazem o potępieniu wiecznym należy myśleć jako o czymś, co absolutnie nie powinno stać się ani ze mną, ani z kimkolwiek. Miłość podpowiada nawet, że gdyby w ogóle kogoś miało spotkać potępienie, to już lepiej mnie niż kogokolwiek innego.




W ten sposób rozumieli tę prawdę wielcy mistycy. „Lepiej będzie dla mnie – modliła się święta Katarzyna ze Sieny – jeśli wszyscy będą zbawieni, a ja sama będę znosić męki piekielne, bylebyś tylko mi zostawił miłość do Ciebie... Jeśli Twoja prawda i sprawiedliwość zgodzą się na to, chciałabym zupełnego zniszczenia piekła albo przynajmniej, żeby żadna dusza tam się więcej nie dostała. A najbardziej bym się cieszyła, gdybyś położył mnie na paszczę piekła, żeby ją zamknąć
i żeby nikt więcej tam się nie dostał. Bo w ten sposób wszyscy moi bliźni byliby zbawieni”.

Niestety, przygasła w Kościele – dawniej bardzo intensywna – świadomość, że zbawienie wieczne, i moje, i kogoś innego, może być zagrożone. Jakby mniej nam dziś zależy na tym, żeby nasz bliski przed śmiercią się wyspowiadał. Jakby mniej się boimy tego, że śmierć, moja lub tego drugiego, odbierze nam możliwość pojednania i utrwali nieprzyjaźń.

AW: Czy cena za przyjmowanie tezy wiecznym potępieniu nie jest zbyt duża? Trudno zaprzeczyć, że idea piekła wyrządziła szkody w dziejach. Czy wychowawczej roli piekła nie mógł przejąć czyściec, który jest równie bolesny, ale pozostawia nadzieję na zbawienie? W myśleniu o sprawach ostatecznych chyba najtrudniej zachować równowagę między miłosierdziem a sprawiedliwością Boga, a z drugiej strony – między ludzką nadzieją na zbawienie a groźbą potępienia. Z książek Ojca najmocniej zapamiętałem fragment o miłości małżeńskiej, który przeczytałem tuż przed ślubem: jesteśmy pewni, że miłość przetrwa do końca życia, ale zarazem nie możemy jej traktować jak trwałej własności, bo kto nie dba o miłość, może ją przegrać. Dla mnie ta recepta Ojca pasuje do małżeństwa i chyba sprawdza się również w myśleniu o sprawach ostatecznych, które musi jakoś zrównoważyć pozorną niewspółmierność miłosierdzia i sprawiedliwości Boga wobec grzesznych i słabych ludzi.

MB: Pójdźmy zatem tropem tej niewspółmierności: nasze grzechy w naszym skończonym świecie są grzechami skończonymi, dlaczego więc karą za nie ma być nieskończone cierpienie? Ufając w Boże miłosierdzie, spodziewalibyśmy się raczej kary mniejszej niż wina. A nawet gdyby została nam już tylko sprawiedliwość, ona i tak nakazywałaby ich zrównanie.


Przepraszam, ale powiem ostro: przy wierze nie wolno majsterkować, a teologia nie jest takim układaniem puzzli, ażeby wszystko ładnie się dopasowało. Oczywiście, że gdybyśmy piekło zastąpili czyśćcem, to byłoby bardziej logicznie. Rzecz w tym, że Pan Jezus, ostrzegając nas przed odrzuceniem wiecznym, mówił radykalnie. Wydaje mi się zresztą, że właśnie dlatego tak radykalnie nas ostrzegał, bo z całą jasnością nauczał o nieskończonym Bożym miłosierdziu i o wezwaniu nas do życia wiecznego. Przecież o potępieniu wiecznym mówił nie po to, żeby nas o nim poinformować, ale żeby nas przed nim obronić.

MB: To może inaczej: jeśli matka ma syna, który jest skończonym grzesznikiem, który odwraca się od niej i od Boga, i jeśli ona jest wciąż zdolna go kochać i mu wybaczać, i nigdy by jej nie przyszło do głowy karać go wiecznym potępieniem, to trudno sobie wyobrazić, by Bóg mógł mieć wobec niego taki zamiar.

Doprowadźmy tę intuicję do końca: Czy ta matka mogłaby być szczęśliwa w niebie, gdyby jej syn był odrzucony na wieki? Otóż jednego bądźmy pewni: że Bogu o wiele bardziej niż tej matce zależy na tym, ażeby jej syn dostąpił zbawienia. Zatem jeżeli jednak on nie będzie zbawiony, to dlatego, że naprawdę nie chciał zbawienia przyjąć.




MB: To prowadzi do bardzo interesującej wizji, że oto dla ludzi, którzy się odwrócą od Boga i będą trwali w tej swojej zatwardziałości, piekło będzie po prostu przedłużeniem stanu, który sami sobie wybrali. Tylko czy oni będą rzeczywiście cierpieć? Czy to, że odrzucony przez nich Bóg okaże się istniejącym naprawdę, czyli stwierdzenie własnego błędu, będzie dla nich tak dotkliwe? Czy może to tylko ci, którzy dostąpią wiecznej szczęśliwości, będą ich mieli za cierpiących?

To są już jednak nasze „odloty” w taką eschatologię, z której chyba niewiele wynika dla naszego „dzisiaj”. Choć, z drugiej strony, sam papież Leon Wielki pisał: Quod erit iucunditas mentibus nitidis, hoc erit poena maculosis – „To, co dla dusz jasnych będzie szczęściem, dla zbrukanych stanowić będzie karę”. Słowem, domyślał się ten święty doktor Kościoła, że ogień piekielny to jest Boska wszechobecna miłość, a potępienie polegałoby na tym, że Bóg nie może nie być wszechobecny i nie może nie być miłością. Jeżeli więc ktoś zdecydowanie nie życzy sobie, żeby był Bóg i żeby On był miłością …

AW: Ta wszechobecność jeszcze bardziej boli.

...ale ten ból bierze się z buntu, z dobrowolnego i całoosobowego zamknięcia się na Bożą miłość.

MB: Uciekło nam gdzieś pytanie o to, czy modlitwa może mieć moc wyzwalania z piekła.

Kiedyś św. Faustyna modliła się za pewną zmarłą zakonnicę, a ta pokazała się jej cała w płomieniach i powiada, że te modlitwy nic jej nie pomagają. Faustyna zareagowała na sposób świętej – zaczęła się modlić jeszcze intensywniej! Po jakimś czasie ta zakonnica znów do niej przychodzi, cała radosna: „Dzięki, siostro, z czyśćca już zaraz wychodzę”. Normalny człowiek zrozumiałby, że skoro pokazuje się cała w ogniu i modlitwy jej nie pomagają, to chyba znalazła się w piekle. A była w czyśćcu, ale tylko bardzo potężne modlitwy mogły jej pomóc.

AW: Klasycy średniowieczni mówią, że męki w czyśćcu nie ustępują piekielnym. Jedyna różnica polega na tym, że z czyśćca się wychodzi, a piekło trwa wiecznie....

Święta Katarzyna z Genui opisywała czyściec jako sytuację dialektyczną. Dusze w czyśćcu są szczęśliwe tak niewyobrażalnie, że tylko zbawieni w niebie są od nich szczęśliwsi, a zarazem tak niewyobrażalnie są nieszczęśliwe, że tylko potępieni w piekle cierpią więcej. Te intuicje wydają się niezwykle trafne.




MB: Czy nie byłby to wyraz najwyższej i bezwarunkowej miłości Bożej, gdyby Pan Bóg stworzył świat od razu jako królestwo Boże, a ludzi od razu wiekuiście szczęśliwych? Jeśli taki raj, w którym człowiek, obdarzony wolnością, nie może popełnić grzechu, jest niemożliwy, to niemożliwa jest tym samym rzeczywistość zbawienia. A jeśli jest on możliwy, dlaczego Bóg od razu takim rajem świata nie uczynił?

Stoimy tu wobec problemu trochę językowego, trochę logicznego. Polega on na tym, że wszechmoc Boga tym się między innymi wyraża, iż pewnych rzeczy On nie może. Nie dlatego, że nie jest wszechmocny, ale dlatego, że my pewnych aspektów wszechmocy Boga nie umiemy opisać inaczej niż za pomocą paradoksu, że On czegoś nie może. I tak na przykład Bóg nie może przestać istnieć, nie może nikogo skrzywdzić, nie może kłamać, nie może też stworzyć osoby jako już kochającej. Bo taka jest natura miłości, że nie da się jej w nikogo wprogramować; ona musi płynąć z osoby, musi być przez nią dobrowolnie wybrana. Bo Bóg, stwarzając człowieka, posunął się do granicy absurdu: miłość jest przecież czymś boskim, tymczasem Bóg postanowił, żeby miłość była również w niektórych Jego stworzeniach. To naprawdę coś niezwykłego, że On na nas spogląda z miłością. Panowie zapewne pamiętają wyznanie Sartre’a, jak został ateistą – moim zdaniem, on proroczo przewidział straszliwość świata stworzonego przez komputery. Sartre’a przeraziło to, że Bóg wszystko obserwuje, że nic się przed Nim nie ukryje. A przecież Bóg wszechobecny i wszechwidzący patrzy na nas z miłością. Z miłością prawdziwą – ani jako „zakochany w naszych grzechach”, ani jako sędzia wydający wyroki, ale jako naprawdę kochający człowieka, cieszący się wszystkim, co w nas dobre, smucący się naszymi grzechami, gniewający się z ich powodu…

AW: Bardzo niewielu teologom udaje się zachować tę równowagę między miłosierdziem i sprawiedliwością. Kiedyś teorie piekła i nieba łączyły świadectwa wiary z myśleniem ludzi wierzących i niewierzących. Brakuje mi dziś takiego myślenia o sprawach ostatecznych, które dąży do zbudowania syntezy – wykorzystując nie tylko genialne intuicje świętych i myślicieli, ale również najbardziej fantastyczne teorie, które plączą się dzisiaj po ludzkich głowach. Wydaje mi się, że nawet w pustej ludzkiej ciekawości „innego świata” kryje się rodzaj ekscytacji i niepokoju, który otwiera oczy na sprawy ostateczne, a może być nawet niejasnym wychyleniem w kierunku Boga. Współczesne spory polskich teologów prowadzą raczej do polaryzacji stanowisk i „sporów partyjnych” niż do budowania współczesnej syntezy naszego myślenia o sprawach ostatecznych.

Myślę, że ma Pan trochę racji, a trochę jej nie ma, ale nie będziemy przecież rozpoczynać nowej rozmowy. A jeśli idzie o teologię, czym jest i czym powinna być, osobiście podpisuję się obiema rękami pod tym, co napisał na jej temat niejaki Balaj, syryjski ksiądz z V wieku:

Gdy za Nim wypatrujesz – jest cały w niebie;
gdy pobożnie szukasz – jest cały na ziemi.
Gdy będziesz żywił pychę – będzie ci za wysoki;
gdy Go będziesz kochał – zbliży się do ciebie.
Gdy pragniesz badać – oto jest On w niebie;
ale gdy wierzysz – oto jest w Kościele.



Rozmawiali Adam Workowski i Michał Bardel

***

Jacek Salij OP - ur. 1942, teolog, prof. dr hab., wykładowca teologii dogmatycznej w UKSW, członek Komitetu Nauk Teologicznych PAN, publicysta, tłumacz, popularny duszpasterz, laureat Nagrody Stowarzyszenia Wydawców Katolickich „Feniks” (2004). Ostatnio wydał: Listy szóste (2004), Patriotyzm dzisiaj (2005).