Czy we Francji nastała era Sarkozy’ego?

Ewa Bieńkowska

publikacja 28.07.2007 10:09

Ogólną sympatię budzi jego pochodzenie – Sarkozy jest synem emigranta z Węgier. Mieszkający we Francji Polacy przypuszczają, że geograficzna bliskość ojczyzny jego przodków i Polski sprawi, iż będzie miał więcej wyczucia dla polskich problemów. Znak, 7-8/2007

Czy we Francji nastała era Sarkozy’ego?




Tegoroczne wybory prezydenckie we Francji odbywały się w dość szczególnej atmosferze. Przede wszystkim doszło tu do wyjątkowego osłabienia partii politycznych tradycyjnie zajmujących miejsce pierwszoplanowe. Partia Socjalistyczna – od dramatycznej daty 2002, kiedy to nie weszła do II tury wyborów wypchnięta przez Front Narodowy (fakt dla Francuzów niebywały i bez precedensu) – jest w rozsypce. Socjaliści cierpią dziś na brak przywództwa, brak obdarzonej jakimś charyzmatem osobowości, która potrafiłaby narzucić swoją wolę partyjnym bonzom. A jest ich wielu i wszyscy łakomi na władzę, w tym kandydatka, której się nie powiodło: Ségolčne Royal.

Oprócz braku szefa godnego tej funkcji, socjaliści nie posiadają także żadnego spójnego projektu, który mogliby zaproponować społeczeństwu. Nie jest jasne ich stanowisko wobec Europy. Są bowiem wśród nich zwolennicy i przeciwnicy Traktatu Konstytucyjnego, zdecydowani zwolennicy wolnego rynku i tacy, którzy nazywają siebie antyliberałami i antyglobalistami. Najgorszym obciążeniem jest jednak wykazana przez lata rządów niezdolność do niezbędnych reform: w dziedzinie emerytur i ubezpieczenia społecznego. Na dodatek socjaliści urządzają publiczności nieustający spektakl konfliktów osobistych i taktyki podchodów – czyli pokaz niemocy odnalezienia wspólnej płaszczyzny i podjęcia konkretnej pracy.

Partia Zielonych od lat brnie w spory o przywództwo, rozszczepia się na nowe podpartie o coraz nowych odcieniach programowych, obficie obrzucające się oskarżeniami i wyzwiskami. Zdecydowany schyłek przeżywa Front Narodowy. Jego lider starzeje się i nie potrafi odnawiać swych, bardzo wątpliwych, metod działania. Ostatnie wybory prezydenckie (a są znaki, że tak będzie i podczas przyszłych wyborów parlamentarnych) odebrały mu dotychczasową rolę krystalizatora pewnych społecznych postaw. Mówi się, że wygrywający kandydat, podejmując pewne wątki programu Frontu Narodowego w umiarkowanej formie, faktycznie sprawił, iż Front przeszedł w stan politycznego niebytu. Sporo „froncistów” mogło się więc pod programem Chiraka podpisać. Komuniści zresztą też ponieśli porażkę – postrzega się ich jako formację całkiem archaiczną.

Skrajne skrzydła zostały więc przycięte. Ale też nie bardzo udało się skonstruować liczące się centrum. Próbował tego François Bayrou, zrywając z tradycją niedużej partii demokratów, która dotąd ustawiała się po stronie prawicy jako sojusznik UMP, partii odchodzącego prezydenta Chiraka – i nadchodzącego, Sarkozy’ego. Bayrou nieoczekiwanie poczuł się niezależny i ogłosił, że prezentuje alternatywę i wobec prawicy, i wobec lewicy. Przez moment w sondażach przedwyborczych prześcignął socjalistkę i zanosiło się, że w II turze stanie do pojedynku z kandydatem prawicy. Nie doszło do tego, ale i tak uzyskał duży procent głosów (18,7), co mogłoby go ustawić jako trzecią siłę – czynnik równowagi. Mogłoby, gdyby nie fakt, że jego partyjni koledzy bez skrupułów odeszli na stanowiska zaproponowane im przez nowego prezydenta.




Francja wyraźnie nie lubi centrum pośredniczącego między krańcami i rozpoznaje się bardziej w konfrontacji przeciwieństw. Podobnie jest z ruchem związkowym, który woli strajki od negocjacji. Czyżby tradycja rewolucji francuskiej?...

Zwycięstwo przedstawiciela klasycznej prawicy, Nicolasa Sarkozy’ego, nie wydawało się więc trudne. Z dużą zręcznością posłużył się podczas kampanii szeregiem chwytów, które – jak się okazało – skutecznie sparaliżowały konkurentów. Wspomniałam już, że odebrał sporo klienteli Frontowi Narodowemu, obezwładnił centrum Bayrou, zakasował Ségolčne Royal propozycjami bardziej sensownymi, ukazując dziwaczność jej pomysłów i gołosłowny humanitaryzm. To prawda, że Sarkozy miał w dużej części po swojej stronie media. Tak się bowiem składa, iż właściciele ważniejszych gazet (wielcy przedsiębiorcy, finansiści) wyraźnie mu sprzyjają i posunęli się do wywierania nacisku na zespoły redakcyjne…

Jednak pełny obraz sytuacji uzyskamy dopiero po czerwcowych wyborach do parlamentu. Stawka jest duża: albo nowy rząd utworzony przez świeżo upieczonego prezydenta zdobędzie większość, albo nie, a wtedy przeprowadzenie reform stanie się niemożliwe. Pojawi się widmo kohabitacji – prezydent i rząd będą z przeciwstawnych obozów. Z kohabitacją mieliśmy do czynienia w ostatnich dziesięcioleciach (za prezydentury Mitterranda i Chiraka) i, co ciekawe, Francuzi jakby się rozsmakowali w tej akrobatycznej i blokującej zmiany konfiguracji. To jeszcze jeden dowód na osławiony już konserwatyzm francuskiego społeczeństwa. Wie ono, że jest niedobrze i że będzie jeszcze gorzej. Ale w decydujących chwilach wyrywa mu się krzyk: nie ruszać niczego, nie zmieniać! Lepiej wyjść na ulice i protestować…

Sondaże raczej przekonują nas o tym, że prezydent będzie miał w parlamencie od czerwca swoją większość. Rozpościera się teraz przed nim ogromny plac budowy: w wielu miejscach zapuszczony, pełen chaotycznych konstrukcji… Lista zadań jest ogromna: obok rzeczy najbardziej naglących – systemu emerytalnego i świadczeń społecznych – podatki, równowaga bilansu płatniczego państwa, pomoc średnim i małym przedsiębiorstwom, szkolnictwo, nakłady na poszukiwania naukowe, imigracja. I przede wszystkim to podstawowe przekleństwo współczesnego rynku pracy: bezrobocie. Prawdziwa broń w zmaganiach między partiami. Zlikwidowanie go to nadzieja około dwu i pół miliona (licząc tylko zarejestrowanych) obywateli. Przedmiot bezustannego przetargu i próżnej pogoni.





Polityków obchodzi przede wszystkim przyszłość najbliższa, okres między wyborami. W rzadkich przypadkach przyszłość nieco dalsza (taka, o której mówią na przykład ekolodzy). Bo są oni w końcu pochłonięci przez żądania doraźnie, przez krąg spraw, w jakim ludzie lokują trudności własne i swoich bliskich. Nieczęsto trafiają się przywódcy pragnący przemycić coś z założeń szerszych, przyszłościowych. Zwykle są oni więźniami elektoratu żyjącego dniem codziennym. A zresztą, brak im i całościowej wizji, i narzędzi do jej realizowania. Być może już w najbliższym dziesięcioleciu zacznie się to zmieniać. Problemy niszczenia środowiska naturalnego staną się bliskie, dławiące, objawią się nam brutalnie skutki naszej działalności dewastacyjnej. Może i to jest sygnałem: jedną z pierwszych decyzji nowo obranego szefa państwa była zapowiedź zwołania czegoś w rodzaju stanów generalnych na temat środowiska.

Spróbujmy przyjrzeć się wybranemu. Pięćdziesiątka, nieduża, drobna postać. Przy długim Chiraku wydawał się malutki – i z pewnym rozbawieniem oglądano, jak stopniowo zaczął wygrywać turnieje ze swoim dotychczasowym szefem, narzucając mu się jako ktoś nie do wyminięcia, mimo dużej niechęci eks-prezydenta i jego najbliższej drużyny. Narzucił się także jako szef prawicy, jako minister spraw wewnętrznych w niebezpiecznym okresie rewolty bezrobotnych przedmieść, podpalania samochodów i budynków publicznych. Nie cierpi go lewica (podejrzewająca go o skłonności autorytarne), ale trafia do serc tzw. milczącej większości jako ten, kto może „zrobić porządek”. Niemałą sztuką było zmuszenie partii prezydenckiej do wysunięcia go jako kandydata prawicy. Chirac długo próbował go podkopywać i ustąpił dopiero przed naciskiem opinii publicznej – nie odważył się, wobec jego popularności, wysunąć swojego faworyta (był nim jego ostatni premier, Villepin).

Ogólną sympatię (może poza Frontem Narodowym) budzi natomiast jego pochodzenie – jest synem emigranta z Węgier. On sam to podkreśla – zawsze w kontekście wdzięczności i miłości do Francji, których wyznanie w jego ustach brzmi dość autentycznie. W kandydackich wystąpieniach mówił o pięknie kraju i wielkości jego kultury geograficzna bliskość ojczyzny jego przodków i Polski sprawi, iż będzie miał więcej wyczucia dla polskich problemów. Jest to również ważne w płaszczyźnie symbolicznej, bo to właśnie imigrant w drugim pokoleniu zaproponował utworzenie ministerstwa do spraw imigracji i tożsamości narodowej, co przez lewicę zostało okrzyknięte jako skandal. Nie wiemy jeszcze, jakie będą zadania i prace tego ministerstwa. Ale Francji został dany znak: nie chcemy rozpływać się w chaotyczną masę, gdzie poszczególne wspólnoty (etniczne, religijne) okopią w swoich cytadelach. Będziemy otwarci dla przybyszów, pod warunkiem, że zgłoszą chęć uczestniczenia w jednej społeczności, której język i historia nie będą dla nich lądem nieznanym (a i niezbyt interesującym). Ten projekt jest w pierwszej kolejności odpowiedzią na problem przedmieść zamieszkanych głównie przez ludność kolorową i bezrobotną, przez młodzież, która brutalnie demonstruje swoje rozczarowanie i resentyment do kraju, w którym żyje. Częściowe bodaj zaradzenie temu problemowi to jeden z punktów, z jakich nowy prezydent będzie za pięć lat surowo rozliczany.





Sarkozy i jego nowy rząd zapragnęli od razu stworzyć obraz ekipy młodej i energicznej – nie licząc się z rytuałami i hierarchiami, tak ważnymi dla Francji, której ustrój nie bez powodu określa się często jako monarchię prezydencką. Premier rządu zajeżdża na posiedzenia rady ministrów (w Pałacu Elizejskim) w szortach po joggingu i przebiera się w ostatniej chwili. Prezydent jeszcze przed oficjalnym objęciem władzy pojechał do najbardziej zagrożonego zwolnieniami przedsiębiorstwa i spędził dzień na rozmowach ze strajkującymi pracownikami. (Bagatela, chodzi o największą chlubę Francji i Europy: European Aeronautic Defense and Space Company, francusko-niemieckie konsorcjum produkujące między innymi airbusy!) Na ogół uważa się, że o ile Sarkozy jest neoliberałem w anglosaskim stylu, o tyle dobrał do swojej ekipy wielu ludzi z wrażliwością społeczną. Czas pokaże, czy będą mu oni tylko służyć za alibi.

Niemniej trzeba przyznać, że pierwszy gest po wyborze był bardzo niezręczny: elekt dał się zaprosić na jacht jednego ze znajomych miliarderów, jakby – świadomie czy nie – pokazując, jakie jest środowisko, w którym chce przebywać. Francuzi byli zniesmaczeni, oczekiwali innego znaku. Ale wydaje się, że Sarkozy potrafi szybko się uczyć. Zorientował się, jakie popełnił faux-pas, i prędko przerwał „nierepublikański” (jak to się mówi we Francji) pobyt u przedstawiciela wielkiej finansjery. Sam oznajmił wcześniej, że dojrzewał podczas kampanii wyborczej i że teraz jest innym człowiekiem.

Może nie jest to zła sytuacja, kiedy prezydent uczy się od obywateli, a obywatele dają mu w zamian pewien (nieduży – jak to w naszych czasach) kredyt zaufania.



***

EWA BIEŃKOWSKA, eseistka, tłumaczka, członek zespołu „Zeszytów Literackich”. Wydała m.in.: Pisarz i los. O twórczości Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (2003) oraz W ogrodzie ziemskim. Książka o Miłoszu (2004).