Birma: bunt mnichów, wojskowi i szanse demokracji

Frederic Helston

publikacja 15.11.2007 11:14

Jak interpretować i oceniać to, co stało się w ostatnich tygodniach w Birmie, zważywszy że wiadomości na temat powstania mnichów wciąż są niepełne i fragmentaryczne? Do jakiego stopnia ten protest i jego zdławienie mogą wpłynąć na dalszy rozwój wypadków? Znak, 11/2007

Birma: bunt mnichów, wojskowi i szanse demokracji




Członkowie Generacji ’88 i Narodowej Ligi na rzecz Demokracji są przygotowani na długie trwanie i nieuniknione ofiary.

Na przełomie lata i jesieni tego roku w birmańskim kotle znów zawrzało. Za sprawą dramatycznych scen na ulicach Rangunu, gdzie wojsko brutalnie rozpędzało demonstrujących mnichów buddyjskich, a później z równą brutalnością pacyfikowało ich klasztory, świat przypomniał sobie o tym indochińskim kraju, którego mieszkańcy od ponad 40 lat zmagają się z jarzmem wojskowej dyktatury. Przypomniał sobie na krótko, bo birmańscy generałowie dość szybko i skutecznie ograniczyli obieg informacji o siłowym rozwiązaniu najnowszego kryzysu, w czym, nawiasem mówiąc, mieli wprawę, „przerabiając” już nieraz podobne scenariusze w przeszłości.

Jak więc interpretować i oceniać to, co stało się w ostatnich tygodniach w Birmie, zważywszy że wiadomości na temat „powstania mnichów” wciąż są niepełne i fragmentaryczne? Do jakiego stopnia ten protest i jego zdławienie mogą wpłynąć na dalszy rozwój wypadków? I czy rzeczywiście są w stanie przybliżyć kres rządów generalskiej junty, która jakby szydząc z wygłaszanych przez politologów teorii o nieuniknionych falach demokratyzacji, zazdrośnie strzeże niepodzielności swej władzy od 1962 roku?

Formułowanie definitywnych odpowiedzi na tak postawione pytania, w dodatku z oddali, mogłoby świadczyć o bezgranicznej arogancji każdego, kto podjąłby się tego ryzykownego wyzwania. Jednak próby zmierzenia się z tymi kwestiami są wręcz obowiązkowe dla wszystkich obserwatorów birmańskiej rzeczywistości. Przyjrzyjmy się w takim razie przebiegowi najnowszej fali antyrządowych wystąpień w Birmie, z zastrzeżeniem, że jest to próba diagnozy z góry skazana na pewną cząstkowość i ułomność.

Bezpośrednią przyczyną protestów były ogłoszone w sierpniu drastyczne podwyżki cen paliwa. Wszystko wskazuje na to, że decyzja ta zaktywizowała środowiska opozycyjne wobec reżimu generałów. Pierwsze demonstracje przeciwko podwyżkom poprowadzili wspólnie młodzi członkowie Narodowej Ligi na rzecz Demokracji (NLD ma wprawdzie status legalnie funkcjonującego ugrupowania, ale jest represjonowana i izolowana przez wojskowych) oraz nieformalnej Generacji ’88, która zrzesza dawnych działaczy studenckich, w tym charyzmatycznych liderów średniego pokolenia takich jak Ko Ko Gyi czy Ming Ko Naing. Ten ostatni, obok pani Aung San Suu Kyi, przetrzymywanej w areszcie domowym przywódczyni NLD, a zarazem laureatki pokojowej Nagrody Nobla, należy do najbardziej rozpoznawalnych na świecie postaci birmańskiej opozycji. Za swe poglądy siedział już w więzieniu ponad 16 lat, więcej niż jedną trzecią życia, ale, jak widać, doświadczenia te nie nadwerężyły jego odwagi cywilnej… Tak jak nie powstrzymały obecnych protestów kolejne fale aresztowań, którymi władze zareagowały na powtarzające się dzień po dniu kilkusetosobowe demonstracje i wystąpienia uliczne. Co więcej, pomimo represji, demonstracje zaczęły się rozprzestrzeniać, obejmując nie tylko Rangun, ale też wiele prowincjonalnych ośrodków, takich jak Bago, Myitkina, Sittwe czy dawną stolicę górnej Birmy Mandalay. I to właśnie wtedy rolę awangardy całego ruchu wzięli na siebie birmańscy mnisi, odgrywający w tamtejszym społeczeństwie szczególną rolę.





Praktykowana bowiem przez większość Birmańczyków miejscowa odmiana buddyzmu zwana therawadą obliguje wszystkich mężczyzn do co najmniej dwukrotnego dłuższego pobytu w klasztorze, co sprawia, że w całym kraju liczba ludzi w czerwono-szafranowych togach, którzy w danej chwili oddają się duchowej formacji, sięga kilkuset tysięcy. Jest to znacząca siła, a przy tym stan mnisi cieszy się powszechną estymą, której nie podważali dotąd nawet wojskowi, uznając ją za jeden z filarów narodowo-religijnej tożsamości Birmy. Uroczyste przekazywanie generalskich darów klasztorom było stałym elementem oficjalnych dzienników telewizyjnych, podobnie jak w czasach komunizmu gospodarskie wizyty przywódców państwowych w zakładach pracy. W tym kontekście krwawe starcie uzbrojonych sił bezpieczeństwa z tłumami bezbronnych mnichów stanowiło szokujący dowód rozbratu państwa z promowaną przez nie dotąd ideologią. Teraz doprawdy trudno będzie sobie wyobrazić powrót do dawnej instrumentalizacji buddyzmu przez juntę, która po raz kolejny odwołała się do strachu i siły jako podstawowych sposobów sprawowania władzy.

Owo ograniczenie może mieć wielorakie konsekwencje: od zaangażowania klasztorów w tworzenie podziemnego społeczeństwa obywatelskiego i postępującej alienacji władzy, po rozmaite próby dzielenia buddyjskiej sanghi (czy szerzej: wszystkich Birmańczyków) odwieczną metodą kija i marchewki, czyli przekupywania jednych i represjonowania drugich. Z informacji, jakie dostałem od moich przyjaciół zza „bambusowej kurtyny”, wynika, że te ostatnie działania stały się teraz normą, choć za wcześnie jeszcze, by ocenić ich ewentualną skuteczność. Od lat widać było, że wojskowi starają się patronować swoistej „koncesjonowanej” opozycji, angażując wybranych działaczy i intelektualistów w proces tworzenia nowej konstytucji i tzw. zdyscyplinowanej demokracji. Jednak w opinii, do niedawna milczącej, większości były to działania pozorne i ocierające się o farsę: prawdziwy dialog społeczny nie będzie mógł się rozpocząć bez udziału pani Aung San Suu Kyi czy grona młodszych liderów, którzy zainicjowali najnowsze protesty i uzyskali poparcie mnichów. Taką możliwość stojący na czele birmańskiej junty generał Than Shwe wydaje się jednak na razie odrzucać, co z kolei zwiastuje perspektywę długotrwałego pata w skomplikowanej grze, jaką birmańscy generałowie toczą z własnym narodem.

Nieszczęście sił prodemokratycznych wynika w znacznej mierze z geopolityki i „tradycyjnego” już torpedowania międzynarodowych sankcji przez Chiny, które będąc najbliższym sojusznikiem i partnerem gospodarczym wojskowej junty, rozciągają nad nią parasol poparcia w ONZ i blokują rozmaite inicjatywy w sprawie Birmy podejmowane przez demokracje Zachodu. Wprawdzie w ostatnich tygodniach także Pekin wyrażał zaniepokojenie rozwojem wydarzeń w Rangunie, ale to jeszcze nie oznacza, że władze chińskie, wciąż alergicznie reagujące na przejawy demokracji na własnym podwórku, zaczną wywierać presję na birmańskich generałów, aby ci wkroczyli na drogę reform, politycznego pluralizmu i poszanowania swobód obywatelskich. W interesie Chin leży przede wszystkim stabilizacja i bliska współpraca gospodarcza Birmy z prowincją Yunnan, a to birmańska junta lojalnie stara się zapewnić, nie przejmując się społecznymi kosztami czy drakońskimi metodami stosowanymi do osiągnięcia tych celów. I tu w zasadzie koło się domyka. Taka analiza sytuacji pociąga za sobą bezradność społeczności międzynarodowej w obliczu brutalnych poczynań władz birmańskich – Zachód ma bowiem znikome możliwości politycznego i ekonomicznego nacisku na rząd generałów bez współpracy w tej sprawie z sąsiadami Birmy.





Cóż zatem pozostaje robić w takich okolicznościach przyjaciołom Birmy za granicą czy samym Birmańczykom, którzy od lat próbują „wyszarpać” dla siebie choć odrobinę wolności i normalności, a dziś, jak się wydaje, ponieśli w tych staraniach jeszcze jedną porażkę? Z pewnością nie było to ostateczne starcie. Z rozmów, które stosunkowo niedawno, choć jeszcze przed ostatnimi protestami, przeprowadziłem w Birmie, wynikało, że członkowie Generacji ’88 i Narodowej Ligi na rzecz Demokracji są przygotowani na długie trwanie i nieuniknione ofiary. I choć dziś, gdy dochodzą mnie słuchy o ich zatrzymaniach czy przypadkach torturowania w birmańskich aresztach, trudno się wspomina tamte słowa, to jednak nie pozwalają one na zupełną utratę nadziei i wiary w możliwość zmian. W końcu żaden system nie trwa wiecznie, a władza birmańskiej junty, mimo pozorów siły, jest w pewnej mierze iluzoryczna – w każdym razie nie jest na pewno „rządem dusz”, czego dowodzi masowość ostatnich ulicznych protestów. Trzeba też pamiętać o tym, że tak traumatyczne wydarzenia jak stłumienie „buntu mnichów” pozostawiają ślady w świadomości wojskowych dowódców i nie jest wykluczone, że prędzej czy później zaowocują rozłamem w ich szeregach, choć dziś – co wypada zaznaczyć – mówienie o takiej możliwości jest raczej przejawem myślenia życzeniowego niż wynikiem analizy faktów. Te zaś nie nastrajają optymistycznie.

Kiedy piszę te słowa, przypomina mi się mała akwarelka, którą dostałem w Rangunie od sędziwego malarza U Thet Nyunta. Namalowana w roku 1999, przedstawia urokliwy, ale przepełniony atmosferą bezbrzeżnego smutku pejzaż: samotną palmę, a w oddali stary, chylący się ku upadkowi dom w cieniu egzotycznego drzewa sein bann, o liściach koloru tętniczej krwi. Wiedziałem, w jakich okolicznościach powstał ten obrazek. Było to w trakcie kilkunastoletniej rozłąki jego twórcy z uwięzionym synem – U Thet Nyunt jest bowiem ojcem Min Ko Nainga, wspomnianego wcześniej przywódcy Generacji ’88. Gdy zapytałem U Thet Nyunta o atmosferę czasu, kiedy malował ten pejzaż, powiedział, że najgorsze było poczucie osamotnienia, ale odkąd syn wyszedł na wolność w 2004 roku, wszystko się zmieniło: zmienił się też ton jego prac. Teraz Min Ko Naing ponownie trafił do niesławnego kompleksu więziennego Insein w Rangunie. A mnie coś ściska za gardło, gdy zastanawiam się, co teraz maluje jego ojciec i jak długo może potrwać obecny okres jego twórczości.



***

Frederic Helston, brytyjski dziennikarz, specjalizuje się w problematyce Azji Południowo-Wschodniej; od kilku lat regularnie podróżuje do Birmy.