Jaka przyszłość dla Kosowa?

Z Adamem Balcerem, Janem Piekło i Wojciechem Stanisławskim rozmawiają Michał Bardel i Marcin Żyła

publikacja 15.12.2007 11:21

14 listopada, na kilka dni przed wyborami w Kosowie, redakcja „Znaku” oraz Instytut Badań nad Cywilizacjami Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie zorganizowały dyskusję o przyszłości tej prowincji i całych Bałkanów. Poniżej prezentujemy obszerne fragmenty rozmowy. Znak, 12/2007

Jaka przyszłość dla Kosowa?




Zacznijmy od przypomnienia kilku faktów. W świadomości wielu Serbów Kosowo jest historycznym ośrodkiem ich średniowiecznego królestwa, swoistą kolebką serbskiej państwowości. Tam lokowano średniowieczne klasztory prawosławne, tam też w 1389 roku rozegrała się bitwa na Kosowym Polu, która zadecydowała o kilkusetletnich rządach Turcji na Bałkanach. W następnych stuleciach stopniowo przybywało w Kosowie ludności muzułmańskiej – w XIX w. osiągnęła ona liczebną przewagę nad Serbami. Socjalistyczna Jugosławia w 1945 r. przyznała prowincji autonomię. Cofnął ją Slobodan Milošević, którego wojsko i policja pod hasłem obrony praw Serbów prześladowały w latach 90. albańską większość. W reakcji na politykę Miloševicia, w 1999 roku NATO przeprowadziło trwające kilka miesięcy bombardowania Jugosławii. Rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1244 wyłączyła Kosowo spod administracji Belgradu, powierzając zarządzanie prowincją wspólnocie międzynarodowej. Choć nasza rozmowa dotyczyć ma obecnej sytuacji w Kosowie, nie sposób pominąć aspektu historycznego i mitów z nim związanych…

ADAM BALCER: W debacie na temat Kosowa obie strony manipulują historią, w rezultacie czego niektóre mity są potem rozpowszechniane przez światowe media. Uściślijmy: miejscem, gdzie w XII w. powstało państwo serbskie, był region Raszka w Sandżaku – krainie między Bośnią a Kosowem – i to tam znajdują się najstarsze serbskie klasztory. Kosowo stało się ważne w historii Serbii dużo później, w okresie jej największej świetności, czyli w wieku XIV. Serbia „przesunęła się” w tym czasie na południe, czego dowodem było przeniesienie siedziby patriarchatu do miejscowości Peć w Kosowie pod koniec XII w.

W serbskiej mitologii narodowej funkcjonuje mit bitwy na Kosowym Polu. Jednak poważni naukowcy, jak Olga Zirojević czy Miodrag Popović pokazują, że większe znaczenie dla losów Serbii miały bitwy pod Maricą i Nikopolis – natomiast Kosowo Pole stało się istotnym motywem w epice ludowej, który potem, w okresie postawania nowoczesnego nacjonalizmu serbskiego, został po prostu skodyfikowany.
Kolejna kwestia to rola Kosowa w mitologii albańskiej – stąd dzisiejsze napięcie i problem ze znalezieniem kompromisu. Albańczycy uważają się za potomków Ilirów, indoeuropejskiego ludu mieszkającego na Bałkanach przed przybyciem Słowian. Mit ciągłości – wiara, że współczesny Albańczyk jest potomkiem starożytnego Ilira i przez cztery tysiące lat nie doszło w tym względzie do żadnych poważnych zmian – ma, oczywiście, ogromną wagę, bo oznacza, że to Albańczycy byli pierwsi: pojawili się w Europie przed Serbami. Istnieją jednak naukowcy, którzy uważają, że język i etnos albański wywodzi się od Traków, ludu, który sąsiadował z Ilirami. Kosowska wersja tezy iliryjskiej zakłada, że w Kosowie Ilirowie przekształcili się w Albańczyków. Były prezydent Ibrahim Rugova chciał, żeby po uzyskaniu niepodległości kosowskie państwo nazywało się Dyrdania – to nazwa starego królestwa Ilirów.

Kosowscy Albańczycy postrzegają także Kosowo jako kolebkę albańskiego nacjonalizmu. W rzeczywistości, na przełomie XIX i XX w. prowincja ta odegrała bardzo ważną rolę w jego rozwoju w wymiarze ruchu politycznego – tam powstała Liga Prizreńska. Natomiast pod względem intelektualnym, koncepcyjnym, ważniejszą rolę odegrały inne regiony.





Tak zwany „plan Ahtisaariego”, który zarekomendował niepodległość Kosowa, został w lipcu odrzucony przez Serbię i popierającą ją Rosję. Ostatnią dyplomatyczną deską ratunku miały być negocjacje tak zwanej „trojki” – przedstawicieli Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych i Rosji – z władzami w Belgradzie i Prisztinie. Negocjacje mają zakończyć się 10 grudnia. Przez wielu analityków dzień ten uważany jest za niemal pewną datę ogłoszenia przez Kosowo niepodległości. Czy rzeczywiście nie ma już odwrotu od niepodległości prowincji?

ADAM BALCER: Stanowiska są następujące: kosowscy Albańczycy uważają, że Kosowo powinno być niepodległe – ten pogląd popierają Stany Zjednoczone. Belgrad opowiada się za reintegracją Kosowa z Serbią i przyznaniem mu bardzo szerokiej autonomii. Wśród członków Unii Europejskiej istnieją pewne różnice. Rumunia, Hiszpania, a szczególnie Grecja, Cypr i Słowacja, są sceptycznie nastawione wobec niepodległości Kosowa. Wielka Brytania, Niemcy, Włochy, Francja i Polska uważają, że „mniejszym złem” jest niepodległość Kosowa, natomiast, w odróżnieniu od Amerykanów, państwa te podchodzą nieco bardziej koncyliacyjnie do stanowiska Rosji. Stanowisko Rosji można określić (parafrazując Jurka Owsiaka) słowami: „negocjacje powinny trwać do końca świata i jeden dzień dłużej” – do momentu, w którym zostanie osiągnięty jakiś kompromis. Zdaniem Moskwy tylko rozwiązanie zaakceptowane przez obydwie strony powinno zyskać poparcie Rady Bezpieczeństwa ONZ. Jest to założenie nierealne. Zachód słusznie uznał, że najmniejszym złem, a zarazem najbardziej realnym rozwiązaniem – choć nie idealnym – jest nadzorowana międzynarodowo niepodległość Kosowa. Byłaby to też najmniejsza zmiana status quo w porównaniu z obecną sytuacją. Od roku 1999 i wprowadzenia administracji ONZ minęło przecież już ponad osiem lat. Przez ten czas Zachód nie podjął żadnych działań na rzecz reintegracji Kosowa z Serbią. Kosowo stało się de facto państwem. Kiedy rozmawia się z serbskimi intelektualistami i politykami, wielu z nich przyznaje – off the record, rzecz jasna – że Kosowo jest „stracone”.

Moim zdaniem, niepodległość Kosowa jest najmniejszym złem z tego powodu, że ewentualna reintegracja prowincji z Serbią mogłaby być przeprowadzona wyłącznie w jeden sposób: zbrojnie. Zrobiłyby to siły serbskie albo NATO. Po czystkach etnicznych w 1999 roku Albańczycy nigdy nie zaakceptują powrotu pod kontrolę Belgradu. Taka reintegracja, patrząc pod kątem bezpieczeństwa regionu, byłaby bardzo niebezpieczną operacją, dużo bardziej niebezpieczną niż skutki niepodległości Kosowa.

A jak to wygląda z punktu widzenia Belgradu?

WOJCIECH STANISŁAWSKI: Zgadzam się z Adamem w kwestii tego, że faktyczna suwerenność Kosowa w stosunku do Belgradu jest czymś, co „staje się” na naszych oczach. Zagrożenie zbrojną interwencją serbską ma charakter wyłącznie „medialny”. Tego ryzyka nie ma. Adam odwołał się do przeszłości, do tego, jak powstawały mity. Ja odwołałbym się do przyszłości, chcąc określić, czego rzeczywiście możemy się obawiać. Psychologia społeczna zna wiele przypadków, kiedy to, co „subiektywne”, pod wpływem odpowiednio wytrwałej perswazji staje się „obiektywne”. Niezależnie od tego, jak fikcyjne byłyby mity Dardanii czy kosowskiej ofiary księcia Lazara, kiedy już staną się elementem świadomości – zaczynają istnieć i działać.





Za kilka tygodni również w Serbii odbędą się wybory prezydenckie. Partia nacjonalistyczna jest w pojedynkę za słaba, żeby osiągnąć przewagę, ale wciąż jeszcze niepokojąco silna, o wiele silniejsza niż w innych krajach regionu – w znacznej mierze za sprawą siły mitu Kosowa i bardzo subiektywnego, serbskiego poczucia straty, które dotyczy również Czarnogóry i serbskiej części Bośni. Czy oderwanie się Kosowa, czyli z punktu widzenia Serbii kolejna „prestiżowa” utrata terytorium, nie przechyli szali na stronę sił, które określa się popularnie mianem „nacjonalistów”? Kim są ci politycy? Z jednej strony, mamy w Serbii żywioły skrajnie nacjonalistyczne: ich przedstawiciel, Vojislav Sešelj, jest od kilku dni sądzony w Hadze. Z drugiej strony mamy tam ludzi, do których bardziej pasuje miano „tradycjonalistów” – patriotów, którzy w tej chwili czują się przyparci do muru i reagują alergicznie na to, co postrzegają jako dokonujące się wydziedziczenie.

Do kategorii medialnych „straszaków” zaliczyłbym bałkańską „teorię domina”. Kolejnych secesji raczej nie będzie. Ani w przypadku Wojwodiny, ani nawet Sandżaku, regionu o skomplikowanej tożsamości, niczego takiego nie musimy się obawiać. Natomiast problemy z serbską mniejszością w Czarnogórze oraz w Bośni, która w obawie przed marginalizacją jest na najlepszej drodze do rozpoczęcia paraliżu skomplikowanych instytucji parlamentarnych tego kraju, pokazują, że precedens kosowski może mieć swoje echa.
Dziennikarze używają czasem terminu „Serbia weimarska”. Serbia nie będzie, oczywiście, Niemcami weimarskimi, natomiast pojawia się pytanie, jakie miejsce nieobecne Kosowo zajmie w serbskiej świadomości? Jak być Serbem bez Kosowa? Z drugiej strony, jakie Zachód ma prawo do tego, żeby „urządzać” innym tożsamość zbiorową, mówiąc: „teraz musicie się jakoś przyzwyczaić do funkcjonowania bez Kosowa”. To nie jest łatwa propozycja i cieszę się, że nie muszę być tym, który ją formułuje (nie jestem zresztą pewien, czy ktokolwiek powinien).

W bardzo współczesnym, obecnym jako następstwo globalizacji lęku przed tym, żeby nie okazać się „znikąd”, ludzie bardzo chcą być „skądś”. Na zachodnich Bałkanach potrzeba ta przybiera czasem groteskowe formy. W Bośni od półtora roku praktycznie nie funkcjonują godła dwóch składowych części kraju – Republiki Serbskiej w Bośni oraz Federacji Bośni i Hercegowiny – ponieważ okazało się, że w niewystarczającym stopniu oddają one prawa i tradycje wszystkich trzech bośniackich narodów konstytucyjnych. Od półtora roku odbywają się ćwiczenia z czegoś, co nazwałbym patchworkiem heraldycznym. Proponuje się kolejne godła i eksperci uznają znowu: nie, to jeszcze w wystarczającym stopniu nie reprezentuje wszystkich. Jeśli takie kłopoty są w Bośni, to jak wyglądać będzie godło przyszłego Kosowa?

Wypada wreszcie podzielić się uwagami o nowej formule ładu międzynarodowego. Co bowiem tłumaczy, szlachetne skądinąd, zainteresowanie Chin i Pakistanu oraz innych, starych i nowych potęg tego świata problemami Kosowa? Od połowy XVII w., czyli od podpisania pokoju westfalskiego, kościec ładu międzynarodowego stanowiła suwerenność państw, którą naruszano tylko w bardzo nielicznych przypadkach.

Dziś ta sytuacja się zmienia: coraz częściej odwołujemy się do demokratycznej formuły "samostanowienia”, łamanie praw człowieka bywa zaś dodatkowym argumentem.





Oczywiście, w Kosowie doszło do przypadków dramatycznych naruszeń praw człowieka. Nie kwestionuję zasadności interwencji NATO w 1999 roku – byłem tam w kilka miesięcy później i widziałem blizny po serbskich czasach. Warto sobie natomiast uświadomić, że stwierdzając: „skoro w Kosowie działo się źle, a 90 procent jego mieszkańców to Albańczycy, dajmy im niepodległość”, otwieramy zupełnie nowy rozdział dziejów. Nie jestem do końca pewien, czy wypływa to tylko z poszanowania praw człowieka, w tym prawa do afirmacji własnej tożsamości, czy u podłoża tej decyzji nie leży również swoista utrata wrażliwości na samo pojęcie suwerenności. Niektórym politykom Unii Europejskiej może ona przychodzić łatwo. Obawiałbym się jednak tej ewolucji.

Ogłoszenie niepodległości Kosowa, jakąkolwiek formę by przybrało, dokonać się musi wbrew stanowisku Belgradu i Moskwy oraz – powiedzmy to jasno – z pogwałceniem prawa międzynarodowego. I to wszystko za jawnym przyzwoleniem niemal całego zachodniego świata. Być może Serbia rzeczywiście nie jest dziś, po latach wojen, gotowa do otwartej konfrontacji militarnej, ale czy rzeczywiście perspektywa kolejnej wojny w tym regionie jest całkiem wykluczona?

JAN PIEKŁO: Spędziłem parę lat, relacjonując konflikt na Bałkanach – od wybuchu wojny aż do momentu, kiedy powstała oenzetowska administracja w Kosowie. Potem również odwiedzałem regularnie Bałkany. Spędziłem tam także ostatnie wakacje i muszę powiedzieć, że jestem nieco przerażony tym, co widziałem w Bośni. Nie jestem politykiem, strategiem ani dyplomatą – byłem wyłącznie dziennikarzem, a teraz jestem szefem organizacji, która zajmuje się przede wszystkim Ukrainą. Parę dni temu wróciłem z Osetii Południowej, gdzie widziałem tlący się konflikt do złudzenia przypominający to, co znam z Kosowa i Bośni.
Nie obawiałbym się reakcji Serbii, ponieważ Serbia ma rzeczywiście bardzo ograniczone możliwości. Może po prostu się nie zgadzać i protestować, nie jest natomiast w stanie zbrojnie podbić Kosowa. Była tutaj mowa o legendzie bitwy na Kosowym Polu. Zwróćmy uwagę na to, że jest to etos przegranych. W Polsce mamy etos bitwy pod Wiedniem, która zakończyła się zwycięstwem polskiego oręża – tam etosem narodowym jest etos klęski. Jest to etos samospełniający się: Slobodan Milošević i nacjonalistyczni przywódcy serbscy obiecywali „Wielką Serbię”. Zamiast niej mamy Serbię coraz mniejszą, coraz bardziej okrajaną…

Precedens z niepodległym Kosowem, który właściwie podważa istniejące prawa międzynarodowe, jest w stanie wywołać wspomniany tu „efekt domina”. Przeczytałem dziś w „Financial Times”, że w Abchazji i Osetii Południowej następują jakieś dziwne przegrupowania wojsk, odbywa się tam wzmacnianie kontyngentu rosyjskiego. Rosjanie to dementują. Ale czy przypadkiem nie będziemy tam mieli do czynienia z pewnym faktem dokonanym, który znamy z niedawnej historii Bałkanów? Przypomnijmy sobie bombardowanie Jugosławii przez NATO. Był rok 1999, sojusz znajdował się o krok od decyzji o wprowadzeniu swoich wojsk, gdy tymczasem lotnisko w Prisztinie zdobyli... rosyjscy komandosi. Świat przez moment stanął na skraju nowego konfliktu mocarstw, ponieważ generał Wesley Clark wydał rozkaz doprowadzenia do militarnej konfrontacji z Rosjanami. Generała błyskawicznie odsunięto, rozkaz anulowano, choć do tej pory nie wiadomo do końca, jak to się stało. Zarazem jednak okazało się, jak bardzo Rosjanie są zainteresowani swoją sferą wpływów i jak bardzo są zaniepokojeni tym, że NATO pierwszy raz dokonało czegoś, czego oni się nie spodziewali: interweniowało zbrojnie. To wzbudziło przerażenie i próbę odzyskania statusu światowego mocarstwa – obserwujemy to nadal w putinowskiej Rosji.





Spójrzmy na to, jak teraz wygląda świat. Tureckie samoloty bombardują Kurdystan: Kurdowie również chcieliby być niepodległym państwem. W Mołdawii goreje konflikt w Naddniestrzu. Na Krymie pojawiają się dążenia, by odłączyć półwysep od Ukrainy i przyłączyć go do Rosji. Świadkujemy secesji Osetii Południowej, zaś ostatnie wydarzenia w Gruzji pokazały, że pozycja prezydenta Saakaszwilego jest co najmniej „nadwerężona”. Dzieją się rzeczy, które mogą być dla Rosji bardzo wygodne, mogą jej pomóc w redukowaniu wpływu Zachodu na to, co się dzieje w tej części świata. Istnieje uzasadniona obawa, że precedens z przyznaniem Kosowarom niepodległości może zaowocować tym, że na przykład Rosjanie będą chcieli uznać niepodległość Osetii Południowej, Abchazji czy Naddniestrza. Przyznanie niepodległości Kosowu może wywołać efekt spirali dość niebezpieczny dla porządku świata, postawić świat na krawędzi konfliktu zbrojnego o nieobliczalnych konsekwencjach.

Nie chcę być złym prorokiem. Zgadzam się, że niepodległość Kosowa nie jest może najlepszym wyjściem, ale w tej sytuacji nie ma innego. Jeżeli Kosowarzy nie uzyskają tej niepodległości, będziemy prawdopodobnie świadkami rewolty Albańczyków z udziałem samej Albanii. W konflikt, w imię zwycięstwa nad niewiernymi, zaangażują się wówczas fundamentalni islamiści. Myślę, że nie są to perspektywy, które specjalnie by nas cieszyły. Świat powinien się dobrze zastanowić, jak zareagować na to, co może się wydarzyć w wyniku uznania niepodległości Kosowa. Zarówno politycy Unii Europejskiej, jak i kończący powoli swoją kadencję prezydent Bush nie bardzo chyba wiedzą, co z tym fantem zrobić.

Niestety, historia Bałkanów pokazuje, że tego typu konflikty ulegają uspokojeniu – przynajmniej na pewien czas – dopiero za sprawą wojny. Natomiast znaleźć kompromis bez uciekania się do walki zbrojnej jest szalenie trudno. Przykładem niech będzie spór Zachodu z Rosją w sprawie Kosowa…

ADAM BALCER: Zachód zaproponował Rosji przygotowanie wspólnej rezolucji, w której będzie zawarte stwierdzenie, że Kosowo jest przypadkiem wyjątkowym, że nie może stanowić precedensu. Moim zdaniem taki właśnie jest status Kosowa: jest ono protektoratem międzynarodowym, a rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1244 nie wyklucza żadnego rozwiązania, także niepodległości. Moskwa odrzuciła tę propozycję.

Wyobraźmy sobie, że Rosja zaczyna uznawać terytoria, które ogłosiły już niepodległość, jednak nie zyskały uznania międzynarodowego, jak Osetia Południowa czy Abchazja. Gdyby Moskwa zdecydowałaby się na coś takiego, to popadłaby na przykład w spór z Chinami, dla których integralność ma olbrzymie znaczenie. W sporze o Kosowo Chińczycy są bardziej zdystansowani od Rosjan. To Rosja przyjmuje na siebie konfrontację z Zachodem, jest protektorem Serbii i najczęściej zabiera głos w jej sprawie. Grając tą kartą, Rosja konfrontuje się też z groźbą secesji – to jest jak broń atomowa, której można użyć tylko raz. Słyszałem głosy Gruzinów, że jeśli Rosja uzna Abchazję i Osetię Południową, to Tbilisi uzna Czeczenię jako niepodległe państwo. Tylko, kto pójdzie za Gruzją, kto uzna Osetię Południową? Natomiast w przypadku Kosowa błogosławieństwo Amerykanów wywoła „efekt domina” – kolejne kraje będą uznawać jego niepodległość.





WOJCIECH STANISŁAWSKI: Zgoda. Z punktu widzenia strategicznego Rosji to się po prostu nie opłaca. Jednak dynamika zaangażowania politycznego w wielu górzystych krajach świata bardziej przypomina reakcję kibiców piłkarskich niż dyplomatów… Hasło „Kosowo otrzymało niepodległość” znacznie bardziej przemówi do innych „górali” z mniej szczęśliwych krajów świata niż na przykład teoretyczne zastrzeżenia, że była to sytuacja wyjątkowa ze względu na szczególny status prawny okręgu autonomicznego Kosowo w Jugosławii Tity… Hasło niepodległości może zacząć wędrować po świecie.

ADAM BALCER: Każdy ruch separatystyczny musi sobie zdawać sprawę, że wywołując konflikt, może powtórzyć sukces Kosowa tylko pod warunkiem uzyskania wsparcia potężnego protektora, takiego jak Stany Zjednocznone czy Rosja.

Proszę sobie wyobrazić, że nie ma problemu Kosowa – czy to by zlikwidowało ruchy separatystyczne na świecie? Przecież od wieków w wyniku wojen wewnętrznych toczących się w poszczególnych państwach i odłączania się poszczególnych ich części, dokonują się zmiany granic. Uważam, że ta kwestia w wypadku Kosowa jest wyolbrzymiona, zmitologizowana.

WOJCIECH STANISŁAWSKI: Tu się różnimy. Myślę, że od Tygrysów Tamilskich po Erytrejczyków wszyscy powiedzą: „O, im się udało! Teraz czas na nas!”.

JAN PIEKŁO: Ja również nie rozumiem, dlaczego dla Kurdów, Osetyjczyków czy Abchazów akurat Kosowo miałoby być przypadkiem, który nie może się powtórzyć? Kosowo może uruchomić proces, nad którym świat przestanie panować – ponieważ to jest złamanie, obejście prawa międzynarodowego, coś, co otwiera drogę do mnożących się konfliktów, które są w stanie podważyć istniejący porządek świata oraz rolę – i tak osłabionej – ONZ.

Wracając do sprawy Rosji i jej przewidywalności: nie wiem, czy jej politykę można określić mianem racjonalnej, czy jest to raczej coś, co wykracza poza myślenie w tych kategoriach. Rosja do prowadzenia swojej polityki zagranicznej używa kilku rodzajów broni. Między innymi steruje i w odpowiedniej dla siebie chwili uruchamia tzw. frozen conflicts, czyli „zamrożone konflikty”. Tak się dzieje w tej chwili w Osetii Południowej i Abchazji. Inna broń to szantaż energetyczny, który Moskwa stosuje wyjątkowo skutecznie, a także praktyka kupowania przez koncerny związane ze służbami specjalnymi firm o znaczeniu strategicznym w Europie. Wyraźnie chodzi o zrównoważenie wpływów Stanów Zjednoczonych i NATO. Uznanie niepodległości Kosowa może ten proces pokierować w bardzo niebezpiecznym kierunku. Obawiam się, że świat zachodnich demokracji nie jest na taki kryzys przygotowany…

ADAM BALCER: Rosja stała się bardzo asertywna. Ale czy jeśli Zachód będzie bardziej koncyliacyjny, wpłynie to na stanowisko Moskwy? Raczej wywoła efekt odwrotny! Wtedy to my będziemy mieć problem z Albańczykami. Sukces Rosji w sprawie Kosowa jeszcze bardziej wzmocni tam tendencje neoimperialne.
Zgadzam się, że mamy do czynienia z naruszeniem prawa międzynarodowego. Jak jednak pogodzić prawo do samostanowienia – które w pewnych sytuacjach jest legalne, bo to, co Serbia zrobiła w Kosowie w latach 1998–1999, daje podstawę Albańczykom do skorzystania z tego prawa – z prawem do integralności terytorialnej? To nie jest tak, że „obchodzimy” prawo międzynarodowe bez żadnych podstaw…





Pomiędzy pełną niepodległością a pełnoprawnym powrotem Kosowa do Serbii mamy jeszcze kilka innych możliwości – wśród nich coraz głośniej mówi się ostatnio o możliwym podziale Kosowa.

WOJCIECH STANISŁAWSKI: W takim przypadku mielibyśmy kolejny raz do czynienia z pewnym typem dwuwładzy. Na Bałkanach w ciągu ostatnich lat kilka razy zdarzyło się tak, że dwie strony jakiegoś sporu sprzecznie interpretowały ten sam przepis – i wszystko jakoś działało, przynajmniej do pewnego momentu. Przykładem jest Bośnia, w której przez jedenaście lat odmiennie interpretowano postanowienia pokoju z Dayton. Kiedy bośniaccy Muzułmanie i Serbowie mówili, że chcą Bośni „z Dayton” – myśleli o czymś zupełnie innym. Od połowy października mamy do czynienia z bardzo niebezpieczną sytuacją: rozbieżność obu interpretacji została nagłośniona i grozi paraliżem państwa.

W północnym Kosowie, które stanowi ok. 2/5 terytorium całej prowincji, mamy de facto do czynienia dwuwładzą i milczącą zgodą Prisztiny na utrzymywanie finansowanych przez Belgrad serbskich szkół i jednostek administracji lokalnej. Jeżeli Albańczykom zależy na uniknięciu konfrontacji, to w ich własnym interesie jest zaproponowanie Serbom autonomii w północnym Kosowie i zgoda na obecność Belgradu na poziomie socjalno-administracyjnym. Gdyby jednak Serbia wprowadziła tam z powrotem swoje jednostki policji, byłby to doskonały pretekst do rozpoczęcia konfliktu.

JAN PIEKŁO: Mówię to z głębokim smutkiem: utraciłem wiarę, prawdopodobnie bezpowrotnie, w wieloetniczne Kosowo. W enklawie Lipjan widziałem niedawno serbskie dzieci jadące autobusem do szkoły przez albańską część miasta. Na chodnikach przy trasie przejazdu stały małe dzieci albańskie i wykonywały gesty rozpoznawalne na całym świecie jako podrzynanie gardła. Serbskie dzieci pokazywały z autobusu dokładnie to samo. Tak wygląda w tej chwili „wieloetniczne” Kosowo. Niestety taka sama sytuacja jest w Bośni – wieloetniczna Bośnia, może poza fragmentami Sarajewa, nie istnieje. Musimy się z tym liczyć.
Nie jest wykluczone, że „najmniejszym złem” jest w tej sytuacji próba podziału wzdłuż granic etnicznych, czyli oddanie Serbii terenów na północ od rzeki Ibar. Jest to rozwiązanie straszne, niedobre, bardzo będę nad nim bolał – ale chyba nie ma lepszego wyjścia.

Taka sytuacja oznaczałaby też ostateczny podział serbsko-albańskiej Mitrowicy…

ADAM BALCER: W północnych dzielnicach Mitrowicy są jeszcze małe skupiska Albańczyków, miejsca, z których ich nie wypędzono. W południowych nie ma już niemal ani jednego Serba. Kiedy Kosowo ogłosi niepodległość, będzie to najbardziej niebezpieczne miejsce. Jeśli Serbowie z północnej Mitrowicy zaczną wypędzać Albańczyków z ich małych enklaw, prawie pewny jest albański odwet wobec serbskich enklaw w całym Kosowie – i zamieszki podobne do tych w 2004 roku. Serbowie z północnego Kosowa i Belgrad muszą sobie zdawać sprawę z tego, że zakładnikami tej sytuacji – oraz stroną, która może wtedy najbardziej ucierpieć – są ich rodacy żyjący w enklawach po stronie albańskiej.

Kosowscy Albańczycy byliby może nawet skłonni zaakceptować oficjalny podział prowincji, ale byłoby to dla nich trudne psychologicznie ze względu na to, że Mitrowica urosła do rangi najważniejszego symbolu ich nacjonalizmu. Z kolei Serbia nie zgodzi się na wymianę terytoriów: północne Kosowo w zamian za Preševo i Bujanovac, dwie gminy na południu Serbii – po pierwsze ze względu na strategiczną trasę komunikacyjną nad Morze Egejskie, która tamtędy biegnie, po drugie dlatego, że zdaniem Belgradu powrót do Serbii północnego Kosowa powinien być rekompensatą za utratę reszty prowincji, a nie zwykłą wymianą terytoriów.





Za Albańczykami stoją Stany Zjednoczone, które uważają, że Kosowo w obecnych granicach jest rozwiązaniem optymalnym. W północnym Kosowie znajduje się baza KFOR „Nothing Hill”, w której w grudniu będą stacjonować Amerykanie – między innymi z tego powodu ani żadna interwencja zbrojna Serbii, ani przywracanie komisariatów policji nie wchodzą tam w grę.


Pytania z sali:


TOMASZ RYŚ: Spędziłem w Kosowie kilka lat, służąc w oddziałach KFOR. Pierwszy raz pojechałem tam w 2000 roku, wcześniej stacjonowałem również w Albanii. Chciałbym zauważyć, że serbskie represje przeciwko Albańczykom w 1999 roku – bezpośredni powód interwencji NATO – były efektem wcześniejszych akcji prowadzonych przez Armię Wyzwolenia Kosowa (UÇK) przeciwko policji i władzom Serbii. Takie akcje, gdyby zdarzyły się w Kurdystanie, Osetii Południowej czy Kraju Basków nazwalibyśmy po prostu terrorystycznymi.

Obecne elity albańskie wywodzą się właśnie z UÇK. Ich celem jest „Wielka Albania”, a niepodległość Kosowa to pewien krok w kierunku jej stworzenia. Wspominano tu o walkach uzbrojonych grup albańskich w Macedonii, które miały miejsce kilka dni temu. Jest to działanie typowe: ilekroć kosowskim Albańczykom uda się cokolwiek osiągnąć, natychmiast zaczynają się ruchy separatystów albańskich w Macedonii, Bułgarii i Grecji. Czy społeczność międzynarodowa wie, jak zabezpieczyć się przed przyłączeniem niepodległego Kosowa do Albanii?

WOJCIECH STANISŁAWSKI: Dyżurny kontrargument do opinii o UÇK, która rzeczywiście poczynała sobie bardzo brutalnie w drugiej połowie lat 90., jest taki, że była to obrona przed wcześniejszymi represjami milicji serbskiej z początku lat 80. Serbowie odpowiadają na to zwykle, że były to działania powodowane obroną przed zdominowaniem ich społeczności przez Albańczyków, i tak koło się zamyka.

Z perspektywy belgradzkiej widać dość jasno, że istnieją politycy albańscy, którzy używają terminu „Wielka Albania” w swoich ulotkach lub, nazwijmy to, w marzeniach politycznych. Nie kwestionuję istnienia takich zjawisk, ale nie wydaje mi się, aby należały one do mainstreamu albańskiej polityki – zarówno w samej Albanii, jak i na terytoriach poza nią, gdzie mieszkają Albańczycy.

ADAM BALCER: Według badań przeprowadzanych w Kosowie i Albanii, tylko kilka procent Albańczyków popiera „Wielką Albanię”. To jest marzenie. Większość zdaje sobie sprawę, że taki projekt jest niemożliwy do zrealizowania bez poparcia Stanów Zjednoczonych
– a te nie są zainteresowane „Wielką Albanią”.

TOMASZ RYŚ: Jan Piekło wspominał o dzieciach, które są wożone do szkoły pod eskortą. W południowej części Kosowa żaden Serb nie może opuścić swojej ulicy bez eskorty – nie może odwiedzić krewnych, pojechać na zakupy. W 2001 roku autobus wiozący Serbów pod eskortą został wysadzony w powietrze – zginęło kilkadziesiąt osób. Czy Zachód ma plan, jak pomóc Serbom na południu, na przykład w enklawie Štrpce?





WOJCIECH STANISŁAWSKI: Sytuacja Serbów w enklawach w południowym Kosowie jest fatalna. Jednak autobusy nie wylatują w powietrze codziennie – nie jest to więc sytuacja permanentnego zagrożenia życia, ale głębokiego dyskomfortu i izolacji.

ADAM BALCER: Według międzynarodowych organizacji praw człowieka, które krytykowały UÇK za popełnianie zbrodni w okresie 1998– 1999, zdecydowana większość ofiar działań tej organizacji to policjanci i żołnierze serbscy. Oczywiście, dochodziło też do działań terrorystycznych, ale moim zdaniem nie można mówić o organizacji.

Od 1989 do 1998 roku w Kosowie funkcjonowało państwo policyjne. Tysiące Albańczyków było torturowanych, wyjechało za granicę, dziesiątki straciło życie w demonstracjach i na komisariatach. Tak wyglądała rzeczywistość Kosowa w latach 90. Jeszcze przed wybuchem walk w Kosowie w 1997 roku, kiedy przeprowadzano badania opinii publicznej, okazało się, że Albańczycy są bardziej skłonni do kompromisu niż strona serbska. Ponad połowa Albańczyków byłaby gotowa zaakceptować powrót do sytuacji sprzed roku 1989, czyli szeroką autonomię. Tak było wtedy – po wydarzeniach lat 1998–1999 nie ma powrotu do przeszłości.

Od czerwca 2006 roku z ręki Albańczyka nie zginął w Kosowie żaden Serb. Liczba incydentów zmniejszyła się zdecydowanie dlatego, że po raz pierwszy dla Albańczyków poważną perspektywą stała się niepodległość – i to jest właśnie „bicz” na albański nacjonalizm. Po uzyskaniu niepodległości Kosowo będzie uzależnione od kredytów, od wsparcia międzynarodowego. To wszystko spowoduje, że Albańczycy będą musieli zachowywać się racjonalnie.

PAWEŁ DĄBROWSKI: Nie powinniśmy chyba w tej dyskusji rozmawiać wyłącznie o politykach. Zastanawiam się, w jakim stopniu ich „walenie pięścią w stół” jest do zaakceptowania przez tysiące byłych Jugosłowian pracujących w różnych krajach Europy? Czy nie wydaje się im to anachroniczne? Wśród emigrantów w Australii, oprócz chorwackich i serbskich organizacji nacjonalistycznych, działa też organizacja „Vojvodina”, jednocząca tych wszystkich, którzy nie chcą być nacjonalistami, chcą być po prostu Słowianami; tych, którzy mają po drugiej stronie żony, mężów i przyjaciół… Czy wizja jednoczącej się Europy działa na mieszkańców Bałkanów?

JAN PIEKŁO: Jestem wielkim fanem wizji zjednoczonej Europy i bardzo się cieszę, że Polska jest częścią Unii Europejskiej i być może będzie mogła w przyszłości uzyskać ze strony Brukseli jakieś ustępstwa na rzecz członkostwa Ukrainy. Ale musimy sobie zdawać sprawę z tego, że postępująca integracja wywołuje również odwrotny efekt – umacnianie się ekstremizmu i nacjonalizmu, czego przykładem jest przecież sama Belgia.

Co do idei „Wielkiej Albanii” i „Wielkiej Serbii”… Istnieją sfrustrowane narody, które mają kłopoty z własną historią, których gospodarka jest w fatalnym stanie – one przynajmniej chcą mieć marzenia. „Wielka Serbia” i „Wielka Albania” są właśnie takimi marzeniami. Mit „Wielkiej Albanii”, o którym mówi pan Ryś, widziałbym bardziej w wymiarach mafijnych. Osiemdziesiąt procent przemytu heroiny, twardych narkotyków płynie właśnie przez Kosowo i Albanię. Marzenia o „Wielkiej Albanii”, jakkolwiek gorzko by to brzmiało, to po prostu marzenia o „Wielkiej Kasie”.





***

ADAM BALCER, ur. 1976, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich. Specjalizuje się w zagadnieniach związanych z Turcją oraz obszarami albańskojęzycznymi na Bałkanach.

JAN PIEKŁO, ur. 1952, dziennikarz, publicysta, przez wiele lat związany z Fundacją Kultury Chrześcijańskiej „Znak”. W latach 90. relacjonował na łamach „Tygodnika Powszechnego” wojnę w Bośni i Hercegowinie. Wydał m.in. Epitafium dla Jugosławii (1994). Obecnie jest dyrektorem Fundacji Współpracy Polsko-Ukraińskiej PAUCI.

WOJCIECH STANISŁAWSKI, ur. 1968, historyk, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich, współpracownik „Rzeczpospolitej”. Zajmuje się dziejami Rosji oraz analizą obszaru serbskojęzycznego na Bałkanach.

PAWEŁ DĄBROWSKI, dr, adiunkt w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Opublikował m.in.: Praktyczna teoria negocjacji (1991).

TOMASZ RYŚ, ur. 1970, student Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Starszy chorąży 21. Brygady Strzelców Podhalańskich. W ramach misji stabilizacyjnych KFOR służył w Albanii (1999) i Kosowie (2000–2001, 2003–2004).