Dlaczego czytam Coetzee’ego?

Małgorzata Szczurek

publikacja 15.12.2007 11:30

Coetzee bezustannie przekracza granicę dopuszczalnej szczerości i mówi to, o czym zwykliśmy milczeć. Mówi, a raczej: daje nam do zrozumienia. Jego powieści w rzadki sposób łączą wymiar symboliczny ze zmysłowością. Język, choć nieraz ostry jak skalpel, często zamienia się w stetoskop. Znak, 12/2007

Dlaczego czytam Coetzee’ego?




Coetzee bezustannie przekracza granicę dopuszczalnej szczerości i mówi to, o czym zwykliśmy milczeć. Mówi, a raczej: daje nam do zrozumienia. Jego powieści w rzadki sposób łączą wymiar symboliczny ze zmysłowością. Język, choć nieraz ostry jak skalpel, często zamienia się w stetoskop. Opukuje organizm, nasłuchuje dochodzących z głębi szmerów. Bada życie wewnętrzne.

Pytanie postawione w tytule równie dobrze mogłoby brzmieć: dlaczego oddycham, jem i śpię? Coetzee jest mi do życia koniecznie potrzebny. Niewielu znam pisarzy, których proza ma taką siłę rażenia: wywołuje dreszcze, przenika do krwi, uzależnia. Chwyta za gardło, paraliżuje, pozostawia na zawsze jakiś niewidzialny osad. Pisząc o Coetzee’em, nieprzypadkowo używam określeń raczej fizjologicznych niż filologicznych. Wszak, jak powiadał Cioran, każde doświadczenie metafizyczne wyraża się w terminach fizjologii. Lektura Coetzee’ego to dojmujące przeżycie, które sprawia, że stajemy się innymi ludźmi. Skażeni Coetzee’em wyraźniej dostrzegamy skazę – w świecie i w nas samych.

Skaza, hańba, wina – pojęcia te powracają w kontekście każdej jego powieści. Podobnie jak: pokuta, odkupienie, zadośćuczynienie. Jest swoistym paradoksem – i to nie jedynym, o jakim będzie tu mowa – że pojęcia, na których zasadzała się nasza kultura, ale które współcześnie znalazły się na jej obrzeżach (tak jak znalazła się na nich religia), są jej przywracane przez postmodernistę i agnostyka. W powieściach Coetzee’ego na nowo nabierają powagi i gatunkowego ciężaru, znów mają sens. Myślę, że jeśli coś u Coetzee’ego poraża, szokuje albo irytuje, to wbrew pozorom nie okrucieństwo lub bezwzględny ton jego prozy, a raczej te właśnie pojęcia, które wyrzuciliśmy z naszego słownika, których wolelibyśmy nie pamiętać. Jak on ma czelność tak do nas mówić! Jak śmie używać takich słów! Oburzeni, jak zwykle sięgamy do zestawu wygodnych etykietek i nieomylnie wybieramy tę z napisem: moralista. Ostatni Mohikanin świata prawdziwych wartości.

Ha! I tu Coetzee chwyta nas w pułapkę. Bo choć w bezkompromisowy sposób stawia problem dobra i zła, winy i odkupienia, nie kwapi się, aby wskazać możliwe rozwiązania. Mimo że świat jego powieści naznaczony jest ostrymi pojęciami, próżno szukać tam jednoznacznych wartości, klarownego podziału na to, co dobre, i to, co złe. Wszystkie kolory są złamane, linie proste wygięte w łuki, jedne uczucia podszyte innymi. Każdy jest jednocześnie dobry i zły, czysty i zbrukany. Każdy nosi w sobie skazę, a racje stoją po wielu stronach. Wszyscy są zranieni i wszyscy ranią. Nie ma od tego ucieczki. Powieści Coetzee’ego wyprowadzają nas z egzystencjalnej równowagi i każą przejść przez piekło odrzucenia, upokorzenia, utraty. Nie przez czyściec, lecz piekło, bo choć mają one siłę antycznych tragedii, ich lektura nie przynosi oczyszczenia. Litość – tak, trwoga – tak, katharsis – nie. Nie ma rozwiązania problemu dobra i zła, nie ma ucieczki przed bólem, hańbą, rozpaczą. Jest bez-nadziejne poszukiwanie bliskości i zrozumienia. Jedyne, co pozostaje, to podjęcie wysiłku współczucia, współodczuwania.





Motyw współuczestnictwa i empatii często powraca na kartach najbardziej autotematycznej z książek Coetzee’ego, Elizabeth Costello. „Powieść powinna być jak siekiera, która rozbija zamarznięte morze w naszej piersi”– pisał Kafka, jeden z patronów tej i wszystkich innych powieści autora Hańby. Coetzee wystawia nas na cierpienie, ból i upokorzenie swoich bohaterów, ponieważ wierzy w sprawczą moc literatury, wierzy, że może nas swoją literaturą odmienić. Odświeżyć naszą wrażliwość, uczulić na zło. Jest w tym dążeniu bezwzględny i zarazem subtelny. Subtelny – jak tylko subtelny może być świat idei, a bezwzględny – jak bezwzględna jest prawda o rozkładzie ciała, zapachu jego wydzielin, konsystencji krwi. Choć bohaterami książek czyni niemal zawsze ludzi starych, osamotnionych, nieszczęśliwych, do których pasuje inna modna etykietka: „wykluczeni”, udaje mu się wykroczyć poza prosty podział na in- i outsiderów. Kiedy mocniejszy snop światła pada na którąś z drugoplanowych postaci, natychmiast okazuje się, że i ona nosi w sobie rysę, że jest naznaczona wewnętrzną sprzecznością, która uniemożliwia jej bezbolesną egzystencję w obrębie jakiegoś społecznego systemu. Coetzee uniwersalizuje swoich bohaterów do tego stopnia, że każdy z nas odnajduje w nich ślady swojego ja. I ty jesteś konsulem, i ty jesteś Fiodorem Michajłowiczem, i ty będziesz żebrał o miłość, i ty możesz stać się kiedyś pustą lalką, wewnątrz której będzie siedział krab i „oślepiony strumieniem światła (...) oblizywał wargi” (Wiek żelaza) – zdaje się mówić Coetzee. Samoświadomość tych postaci, ich dystans wobec samych siebie, wprawiają nas w zakłopotanie, ale jednocześnie stanowią ścieżkę dostępu do ich wewnętrznego życia. To poszerza zakres naszego współuczestnictwa w ich dramacie.

Coetzee pisze o tym, co pomiędzy. O tym, co niewypowiadalne pomiędzy jednym a drugim człowiekiem, pomiędzy tym, czego pragniemy, a tym, co jest dla nas dostępne, pomiędzy tym, kim jesteśmy, a tym, kim chcielibyśmy być. Ten rozziew, ta niedoskonałość wpisane w ludzką egzystencję są powodem wstydu, cierpienia, upokorzenia. Coetzee bezustannie przekracza granicę dopuszczalnej szczerości i mówi to, o czym zwykliśmy milczeć. Mówi, a raczej: daje nam do zrozumienia. Jego powieści w rzadki sposób łączą wymiar symboliczny ze zmysłowością. Język, choć nieraz ostry jak skalpel, często zamienia się w stetoskop. Opukuje organizm, nasłuchuje dochodzących z głębi szmerów. Bada życie wewnętrzne. Sporo mówi się o precyzji stylu Coetzee’ego, rzadziej zauważa się gęstą tkankę niedopowiedzeń, sugestii, snów, wspomnień, skojarzeń, z której zbudowany jest świat jego powieści: „Mój umysł jest jak sadzawka, w której zanurza się jego palec i miesza w niej. Bez tego palca jest martwota i apatia” (Wiek żelaza). „Znowu poprzez nią on przechodzi w mrok i w głębinę wód, gdzie wśród innych utrapionych unosi się jego syn” (Mistrz z Petersburga). Nie da się wszystkiego wyrazić. To, co dzieje się pomiędzy ludźmi, jest smutną tajemnicą. Brakuje słów, znaczenia rodzą się pomiędzy słowami: „Zawahał się, bo w pierwszej chwili chciał powiedzieć [że jest] nie »pionkiem«, tylko »okrawkiem«. Ścinkiem paznokcia, który ktoś kradnie, zawija w papierową serwetkę i zabiera z sobą dla jakichś własnych celów” (Elizabeth Costello). Nieświadomość przypływa raz mniej, raz bardziej wyraźnymi falami, czasem ujawnia się podskórnie, w samej konstrukcji powieści, jak na przykład w Hańbie, gdzie tytuły rozdziałów – Jeden, Dwa, Trzy... – zamieniają się w odliczanie psów wrzucanych do pieca; dwadzieścia cztery rozdziały i dwudziesty czwarty, ostatni, pies. „Poddajesz go?” „Tak, poddaję” – odpowiada bohater. Niewidzialna siekiera trafia w samo serce.





W swej bezwzględności Coetzee posuwa się jeszcze dalej. Nie dość, że sięga po niedozwolone słowa, odwołuje się do nielubianych pojęć, przełamuje społeczne i – co gorsza – prywatne tabu, nie ukrywa wcale, że koniec końców to tylko fikcja. Gra. Z formą, z konwencją, z zasadą powieści. Sądzę, że to między innymi dzięki temu właśnie tak doskonale przemawia on do wrażliwości współczesnych czytelników, dla których powieść już dawno przestała być tylko dobrze opowiedzianą historią; ów metaliteracki wymiar jego książek sprawia, że odbieramy je jako autentyczne . Wiemy, że Coetzee gra, ale czujemy, że jest to gra śmiertelnie poważna. Czujemy to wyraźnie, kiedy czytamy słowa Fiodora Michajłowicza: „Czytanie jest pełnym oddaniem, a nie trzymaniem się na dystans i szydzeniem”, i odpowiedź na nie: „Mówi pan o czytaniu, jakby to było opętanie przez demona” (Mistrz z Petersburga).

A zatem, raz jeszcze: dlaczego czytam Coetzee’ego? Bo jestem przez niego opętana. Powtórzę znowu za Kafką: „Uważam, że powinniśmy czytać tylko takie książki, które nas ranią i dźgają. Jeżeli książka, którą czytamy, nie obudzi nas uderzeniem w głowę, to po co ją czytać? (...) Potrzebne nam książki, które działają na nas jak katastrofa”. M.p>

***

MAŁGORZATA SZCZUREK, romanistka, zastępca redaktora naczelnego i kierownik redakcji literatury pięknej w Wydawnictwie Znak.