Las i jego cierpiący mieszkańcy

Adam Wajrak

publikacja 21.06.2008 09:30

Nawet najwspanialsze przepisy prawne nie będą działać, jeżeli większość społeczeństwa będzie posiadała nikłą wiedzę na temat zwierząt. Im więcej wiemy o jakimś gatunku – jak żyje, jak się rozmnaża, jak opiekuje potomstwem, jak zdobywa pokarm – tym więcej praw jesteśmy mu gotowi przyznać. Znak, 6/2008

Las i jego cierpiący mieszkańcy



Zwierzęta cierpią na wiele sposobów, zupełnie jak ludzie. I podobnie jak z naszego, tak samo i z ich życia cierpienia nie da się wyeliminować. To część ich świata.

Z cierpieniem zwierząt mam do czynienia bardzo często. Może nie jest to codzienność jak w wypadku lekarzy weterynarii, ale to, że mieszkam w lesie i trafiają do naszego domu zwierzęta młode i porzucone, chore lub kalekie, sprawia, że widok cierpiącego zwierzęcia nie jest dla mnie egzotyką, nie powoduje, że zamieram z przerażenia. Zresztą nie dotyczy to tylko naszych podopiecznych, o których wspomnę za chwilę. Dosłownie parę dni temu jechałem na rowerze po zakupy. Naszą wieś Teremiski dzieli od Białowieży, gdzie można się w miarę dobrze zaopatrzyć, 7 kilometrów. Jadąc na rowerze, widzi się znacznie więcej niż z okna samochodu. Tak zobaczyłem zaskrońca. Te najpospolitsze polskie węże dość często, szczególnie w słoneczne dni, wylegują się na poboczach dróg albo wręcz wychodzą na asfalt, który musi być dla nich czymś ciepłym i przyjemnym. Niestety jest to pułapka. Wiele z nich ginie pod kołami samochodów. Nie są w stanie uciec przed pędzącym autem, a kierowcy, nawet najostrożniejsi, ich nie widzą. Stalowoszare węże po prostu zlewają się z nawierzchnią szosy. Widok zabitych zaskrońców jest więc czymś zupełnie dla mnie powszednim. Widziałem zabite i mniejsze, i większe. I takie, które miały ponad metr, i takie, które grubością i długością da się porównać ze sznurówką. Tego dnia zobaczyłem zaskrońca całkiem sporego. Podobnie jak większość leżał niedaleko skraju drogi. Żył. Był przy tym kwintesencją cierpienia. Kręgosłup zmiażdżony w dwóch miejscach, wnętrzności na wierzchu. Pomimo to chciał odpełznąć z drogi. I choć, tak jak wspominałem, widziałem bardzo wiele – widok tego węża zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Może dlatego, że węże to przecież wyłącznie kręgosłup i nic więcej. Żadnych kończyn. Może gapiłem się na niego, bo jest coś, co ciągle mnie zadziwia: dzikie zwierzęta mają w sobie niezwykłą odporność na ból i niesamowitą wolę walki o życie.



Cierpienie niekoniecznie fizyczne


Coś podobnego widziałem wiele lat temu, gdy do Zakładu Badania Ssaków PAN w Białowieży przywieziono wilka, który złapał się w kłusowniczy wnyk. Większość zwierząt, które wpadają w tego typu pułapki, męczy się okrutnie. Stalowa pętla tym mocniej zaciska się na szyi zwierzęcia, im bardziej się ono szarpie, a im bardziej się zaciska, dusząc i wcinając się w skórę, tym bardziej zwierzę walczy. Pętla zabija długo – kilka godzin, czasami kilka dni. Tym razem jednak było inaczej. Wilk został schwycony przez pętlę, lecz nie za szyję, co zadałoby mu śmierć, ale za brzuch. Pętla go nie dusiła, tylko przecinała powoli na pół. Najpierw przecięła skórę, potem mięśnie, a potem wnętrzności. Kłusownik, który zastawił to urządzenie, co jakiś czas odwiedzał wilka, co widać było po jego śladach na śniegu. Zapewne bał się podejść, by dobić drapieżnika. Patrzył tylko z odległości, czy jeszcze żyje. Nie wiemy dokładnie, ile to trwało. Może tydzień, może więcej. W trzewia wdała się infekcja. Pomimo to wilk, gdy trafił do Zakładu, jeszcze żył.

Próbowaliśmy go ratować. Nie dało się. Skonał na naszych oczach. Musiał potwornie cierpieć, lecz nie tylko z powodu stalowej linki wrzynającej się w ciało. Może nawet silniejszy niż ból był strach. To zwierzę musiało się potwornie bać i przeżywać gigantyczny stres, gdy podchodził do niego kłusownik, albo jeszcze większy, gdy próbowaliśmy go ratować, pompując mu w żyły antybiotyki. Zapewne dla wilka byliśmy tak samo przerażający jak kłusownik, choć nasze intencje wobec niego były zupełnie inne. Piszę o tym nie bez powodu. Zwierzęta cierpią na różne sposoby i z różnych przyczyn.



Oczywiście ta tortura polegająca na cięciu stalową linką najbardziej przemawia do naszej wyobraźni. Ale to powoduje, że zupełnie pomijamy inny rodzaj cierpienia, który niewątpliwie dotyczy zarówno ludzi, jak i zwierząt, a mianowicie cierpienie psychiczne. Biedny wilk nie cierpiał tylko z powodu kłusowniczych sideł, ale również dlatego, że w ostatnich dniach swego życia został otoczony przez istoty, które zawsze wzbudzały w nim paniczny lęk.

Ten rodzaj cierpienia jest bardzo często pomijany, gdy mówimy o zwierzętach. Być może dlatego, że wciąż możliwości, jakimi dysponujemy na polu znęcania się fizycznego są tak wielkie, że coś, co moglibyśmy nazwać cierpieniem psychicznym, wydaje się nikłe. Może dzieje się tak dlatego, że odmawiamy zwierzętom jako istotom „niższym” prawa do takich doznań jak cierpienie inne niż fizyczne.

Jestem zresztą przekonany, że zwierzęce cierpienie psychiczne niekoniecznie musi być związane ze śmiercią, kaleczeniem i uszkadzaniem. Może to być też cierpienie wywołane utratą środowiska lub brakiem kontaktu z przedstawicielami swego gatunku. Tak jest, zwierzęta potrafią cierpieć, bo są na przykład samotne.



Kura szuka kruka


Czasami do lecznic weterynaryjnych trafiają papugi, które się skubią. Pióra zostają im tylko w okolicach głowy, czyli tam, gdzie nie potrafią sięgnąć dziobem. Najczęściej takie skubanie się ma podłoże nerwowe. Ptaki reagują tak na brak partnera lub właściciela w domu. Tak wygląda papuzi protest przeciw samotności. Z mojego doświadczenia z dzikimi zwierzętami wiem, że nawet najlepsze jedzenie, najpiękniejsza klatka i najbardziej doświadczony opiekun nie zapewnią im tego, co dałby im przedstawiciel ich gatunku. Od wielu lat opiekujemy się pewną kruczycą. Trafiła ona do nas jako ptak roczny, wychowany przez ludzi, czyli taki, który jest przekonany, iż jest człowiekiem i utożsamia się z naszym gatunkiem.

Co mogło się wydawać śmieszne i zabawne, ptak potrafił szczekać jak pies, a po pewnym czasie nauczył się gdakać jak kury sąsiadów. Takie umiejętności zwykle wywołują w ludziach wesołość
i radość, bo czy nie jest to przekomiczne: szczekający kruk? Zabawne to jednak wcale nie było. Wiedzieliśmy, że szczekanie i gdakanie to wołanie o pomoc, o kontakt, o towarzystwo, że to protest przeciw samotności. Co z tego, że można się z nią znakomicie bawić? Człowiek to przecież nie kruk. Zresztą, jakie to ma znaczenie, skoro wystarczyło, że w pobliżu pojawiło się stado gawronów, by nasza kruczyca zwana przez to gdakanie Kurą zaczęła krakać jak gawron. Wszystko się zmieniło, gdy trafiła do nas inna dzika kruczyca z połamanym skrzydłem. Jej nie dało się już wypuścić. Złamanie okazało się trwałym kalectwem, a nielotny kruk nie ma szans na przeżycie w naturze. Nagle te wszystkie śmieszne gdakania i szczekania stały się rzadsze, a potem w ogóle zanikły. Nasza kruczyca dziś normalnie dźwięcznie kracze jak na kruka przystało. Po kilku latach biedaczka nareszcie mogła z kimś pogadać.

Dla mnie była to jednak bardzo ważna lekcja pokory. Oczywiście to, co dzieje się w klatce, to tylko substytut tego, co może być na wolności. Nie mam więc wątpliwości, że nasze kruki nigdy nie będą szczęśliwe.



Niestety w wielu wypadkach ludzie trzymający dzikie zwierzęta są przekonani, że człowiek może im zastąpić kontakt z przedstawicielami ich gatunku. Że wystarczą świetnie przygotowane pomieszczenia, pokarm i pieszczoty. To nieprawda. Zresztą po ludziach, którzy starają się zastąpić kontakty międzyludzkie kontaktami ze zwierzętami, widać, że wcale szczęśliwi nie są. To samo dotyczy ich podopiecznych. Dlatego, kiedy tylko możemy, wypychamy naszych wychowanków do życia na wolności. Nawet jeżeli jesteśmy z nimi bardzo związani. Oswojenie dzikiego zwierzęcia zwykle oznacza dla niego cierpienie, bo nic nie jest w stanie zastąpić mu życia w naturze.



Cierpią ukryte


Specjalnie unikam pisania tu o zwierzętach, które są nam najbliższe. Nie chcę pisać o męczonych i głodzonych psach, dręczonych kotach, głodujących koniach. Nie chcę pisać o farmach, które są po prostu fabrykami śmierci, gdzie chęć zaoszczędzenia paru groszy oznacza często ból dla wieluset, a czasem tysięcy zwierząt. Czynię to z bardzo prostego powodu. Na ten temat napisano już bardzo wiele i bardzo wielu ludzi jest zaangażowanych w poprawę ich bytu.

Chciałbym się skupić na zwierzętach dzikich, bo ich cierpienie ukryte w lasach i na łąkach nie jest wcale mniejsze i mniej bolesne. Polega tylko na czym innym. Niszczenie środowiska i zagłada gatunków to nie tylko pojęcia ekologiczne lub przyrodnicze. To także niebywałe cierpienie. Nie gatunków lub populacji, bo to pojęcia abstrakcyjne, ale właśnie pojedynczych osobników. Konkretnych zwierząt.

Wyobraźmy sobie, że nasz świat, taki, jaki znamy, w którym wiemy, jak się poruszać, nagle znika, że zostajemy sami, w środowisku, gdzie nie wiemy, jak zdobyć pożywienie, jak się ukryć, gdzie wszystko jest obce. Dokładnie tak samo czują się zwierzęta, których las wycięto lub spalono, których bagna osuszono, rzeki wyprostowano. Zwykłe wypalanie trawy to na ogół upieczenie żywcem kilkuset zwierząt, i to nie tylko owadów, ale też jaszczurek, żab, ropuch, ptaków lub ich lęgów oraz gryzoni. Czy o kimś, kto wypala trawy, powiemy, że to sadysta? Raczej nie, bo nasze współczucie w dużej mierze jest ograniczone do zwierząt, które znamy. Których cierpienie ktoś nam może pokazać. Kto będzie przejmował się losem jaszczurki lub skowronka? Wymieranie nie będzie się nam kojarzyło z cierpieniem, tylko ze smutnym procesem, bo nikt nie wie, jak będą wyglądały ostatnie chwile ostatniego polskiego głuszca albo żbika. Nie zobaczymy, jak umiera pod jakimś krzakiem, więc nie będziemy mówić o jego cierpieniu. By je dostrzec, potrzeba nie tyle empatii, ile wiedzy o tym, jakie są zwierzęta i jakie jest ich życie. Dość często dyskutuję z właścicielami psów, którzy są oburzeni zakazem wyprowadzania ich do lasów. – Przecież on nigdy niczego nie zaatakował – tłumaczą. Problem w tym, że u wielu dziko żyjących zwierząt nie tylko atak, ale sam zapach czy widok drapieżnika, jakim jest dla nich pies, wywołuje panikę, przerażenie i gigantyczny stres. Zupełnie niewinna z pozoru ludzka aktywność, taka jak spacerowanie z ulubionym czworonogiem w nieodpowiednim miejscu, wywołuje cierpienie innych zwierząt. Podobnie jest z kotami, które wypuszczamy, a przed którymi wiele zwierząt nie ma szans się obronić. Jak byśmy się czuli, gdyby w naszej okolicy pojawił się supermorderca?



Kto ma prawo cierpieć


Wszystko dlatego, że prawo do cierpienia przyznajemy zwierzętom, które znamy, które są nam bliskie. Najlepiej chyba to opisał James Serpell, profesor etyki na wydziale weterynarii Uniwersytetu Pensylwanii w wydanej pod koniec lat 90. książce W towarzystwie zwierząt. To chyba zresztą najlepsza publikacja, jaką czytałem na temat relacji ludzko-zwierzęcych. Wstrząsnął mną przykład myszy. Otóż myszy laboratoryjne to dokładnie ten sam gatunek co zwykłe szare, domowe myszki. Na tych pierwszych testujemy leki, robimy na nich przeróżne doświadczenia. Towarzystwa tych drugich nie lubimy i uznajemy je za szkodniki. Z punktu widzenia zoologicznego nie różnią się one jednak niczym. Żyją mniej więcej tyle samo, mają tyle samo młodych. Nie ma wątpliwości, że ich reakcja na ból i cierpienie jest taka sama. A jednak tym laboratoryjnym gotowi jesteśmy przyznawać specjalne prawa: od regulacji dotyczących cech pomieszczeń, w jakich powinny przebywać, po humanitarne sposoby ich uśmiercania. Te „domowe” pozbawione są natomiast wszelkich praw. Każdy może na nie polować i je uśmiercać za pomocą dowolnych przedmiotów i trucizn, po których zjedzeniu dość często konają w męczarniach. Jedyna różnica polega na tym, że cierpią zwykle z dala od naszych oczu.

Bardziej porusza nas krzywda wyrządzana zwierzęciu, które znamy. Gdy ktoś katuje psa, jesteśmy bardziej poruszeni, niż gdyby dotyczyło to wilka. Gdy ktoś zabija wilka, który w końcu przypomina nam naszego psa, bardziej nas to oburza niż zabicie orła. Zamordowanie orła jest dla nas bardziej dramatyczne niż pozbawienie życia, nawet w sposób okrutny, węża. Dam prosty przykład: nie akceptujemy tego, że w krajach azjatyckich jada się psy, wywołuje to nasz wstręt, natomiast nawet najbardziej okrutne traktowanie innych zwierząt jesteśmy gotowi przyjąć jako po prostu element egzotyki innej kultury.

Jestem przekonany, że gdyby w Tatrach w równie okrutny sposób jak mały niedźwiadek (specjalnie nie piszę „miś”), który przypomina nam pluszowe zabawki z dzieciństwa, został zabity jeleń, oburzenie społeczne nie byłoby aż tak wielkie.

Przez wieki nasza wrażliwość wobec zwierząt wzrastała i zmieniało się ich traktowanie. Społeczeństwa, które uznają się za cywilizowane, narzucają sobie coraz więcej reguł prawnych, ale też i moralnych, które mają zapobiegać cierpieniu zwierząt, a przynajmniej je ograniczać.

Pomimo to prawem do cierpienia obdarzamy tylko część zwierząt. Biorąc pod uwagę liczbę gatunków żyjących na świecie, jest to nawet niewielka ich część. Tymczasem ból i cierpienie oraz czasami okrutna śmierć są udziałem wszystkich zwierząt. Niekoniecznie przyczyną musi tu być człowiek, choć na planecie, na której tak rozpychamy się łokciami, najczęściej tak jest. Cierpienie spowodowane chociażby głodem jest naturalną częścią zwierzęcego świata. Warto je dostrzegać i myślę, że tu bardzo pomaga nam wiedza. Bo tak naprawdę nawet najwspanialsze przepisy prawne nie będą działać, jeżeli większość społeczeństwa będzie posiadała nikłą wiedzę na temat zwierząt. Im więcej wiemy o jakimś gatunku – jak żyje, jak się rozmnaża, jak opiekuje potomstwem, jak zdobywa pokarm – tym więcej praw jesteśmy mu gotowi przyznać.



Dobra śmierć?


Lata spędzone w lesie nauczyły mnie, że takim samym naturalnym elementem życia zwierząt jest śmierć. Zresztą dość często ze względu na moją pracę muszę uczestniczyć w zabijaniu zwierząt. Czasami jest to asystowanie przy usypianiu połamanego bociana, a czasami własnoręcznie muszę pozbawić życia myszy lub jednodniowe kurczęta, które mają być pokarmem dla moich podopiecznych. Muszę to robić, jeżeli chcę uratować życie jakiemuś bocianowi, sowie lub wydrze. Kto dał mi prawo decydować, że życie bociana jest więcej warte niż życie białej myszki? Nie odpowiem na to pytanie, bo tak naprawdę nie wiem. Być może to wychowanie, nasza cywilizacja sprawiły, że uznajemy jedno zwierzę za bardziej warte życia niż inne. Zawsze jednak staram się pamiętać o tym, by zabijanie nie powodowało zbędnego cierpienia i by mnie samemu nie zaczęło sprawiać przyjemności. Nie martwi mnie to, że wielu myśliwych zabija, ale to że zabijanie sprawia im przyjemność i radość. Nie można też dopuścić do tego, by wejść w rutynę, bo rutyna bardzo szybko przysłania cierpienie – to z kolei przypadłość wielu pracowników rzeźni i laboratoriów, którzy traktują zwierzęta jak przedmioty.

Zaskrońca, który konał na drodze, dobiłem. I choć jestem przekonany, że postąpiłem właściwie, to jednak ulgi mi to nie przyniosło, choć na pewno była to dla niego lepsza śmierć niż rozciągnięte na godziny konanie. Być może dlatego, że cały czas nie wiem, czy mam prawo do skracania cierpienia i odbierania życia innym.



***

ADAM WAJRAK, ur. 1972, dziennikarz związany z „Gazetą Wyborczą”, zajmuje się tematyką przyrodniczą. Wydał: (Za)piski Wajraka (1995), Zwierzaki Wajraka (2002, wraz z Nurią Selva Fernandez) oraz Kuna za kaloryferem, czyli nasze przygody ze zwierzętami (2003, wraz z Nurią Selva Fernandez).