Wejście Smoka

Wojciech Lubowiecki

publikacja 11.08.2008 12:09

Rok 2008 wyniósł Chiny na czołówki gazet z różnych powodów. Od krwawego stłumienia zamieszek w Lhasie, poprzez trzęsienie ziemi w Syczuanie, aż po pekińskie igrzyska olimpijskie. Czy stanie się cezurą w procesie tworzenia nowego światowego mocarstwa? Znak, 7-8/2008

Wejście Smoka



Zwykle łatwiej oceniać historyczne znaczenie wydarzeń z perspektywy czasu, dlatego wyraźniejszym przełomem we współczesnej historii Chin jest rok 1978 i przemówienie Deng Xiaopinga na kongresie partii komunistycznej, zwiastujące zmianę kierunku i początki akceptacji gospodarki rynkowej. Trzydzieści lat później pozycja Chin jako kandydata do miana światowego mocarstwa nie opiera się wyłącznie na ich zdolnościach nuklearnych i najliczebniejszej armii. Pod wieloma względami, nie tylko gospodarczymi, Chiny są już światową potęgą. Na tym jednak chiński proces wzrostu się nie kończy. Właściwie dopiero się zaczyna.

Europa i Ameryka stają więc wobec problemu rosnącej konkurencji ze strony rodzącego się supermocarstwa, i to w dziedzinach czy rejonach, które wydawały się – zwłaszcza po upadku Związku Radzieckiego – wyłączną domeną Zachodu. Najlepszym przykładem jest Afryka. Kontynent, zdominowany jeszcze pół wieku temu przez białego kolonizatora, był przez pewien czas areną pobocznej, momentami krwawej konfrontacji zimnowojennej. Dziś Afryka jest miejscem, w którym ścierają się wpływy Zachodu i Chin i w którym Chiny robią zawrotną karierę. Czy jednak oznacza to dla Zachodu, że powstaje jakieś nowe zagrożenie?

Zaledwie dwadzieścia lat temu świat opisywano w kategoriach bipolarnych, z Waszyngtonem i Moskwą stanowiącymi przeciwstawne sobie bieguny. Kilka lat później dominowała teoria porządku unipolarnego, dla którego pierwsza, udana (częściowo) wojna w Iraku stanowiła tylko przygrywkę. Dziś mówi się częściej o cywilizacji postamerykańskiej, o świecie, w którym Stany Zjednoczone odgrywają nadal kluczową, ale już nie wyłączną rolę globalnego mocarstwa. Ostatnie dwie dekady przyniosły stały wzrost pozycji Europy, nie tylko jako sumy jej tradycyjnych potęg politycznych, ale także w postaci Unii Europejskiej, której globalna rola jest często niedoceniana, zagłuszona szumem eurosceptycznej propagandy. Ostatnie lata wprowadziły wreszcie lub przygotowały do wejścia na globalną arenę nowe potęgi, przede wszystkim Chiny i Indie. Stojąc wciąż jeszcze u progu nowego stulecia, słyszymy deklaracje o jego nowym charakterze, odbiegającym wyraźnie od wizerunku XX wieku. Czy jednak ten nowy wiek będzie stuleciem Europy, jak twierdzą niektórzy, czy Chin, jak powiadają inni?

Dla unijnych ambicji prawdziwym ciosem, choć nie śmiertelnym, jest katastrofa traktatowa. Nie dlatego, że na podstawie Nicei nie da się jeszcze jakiś czas skutecznie funkcjonować, ale dlatego, że przegrane referenda w Holandii, Francji i ostatnio w Irlandii pokazują, że Europejczycy nie mają apetytu na kontynentalną mocarstwowość. Unia 27 krajów działa z trudem, ale jakoś działa. Ten polityczny minimalizm to jednak za mało na globalnej scenie. Jak napisał w „Financial Times” Gideon Rachtan, „występowanie w roli supermocarstwa bywa męczącą i brudną robotą”, a stan obecny, pewien mocarstwowy niedorozwój Europy, to rodzaj przyjemnej „nirwany”. Minimalizmu obywateli nie podzielają brukselscy eurokraci, systematycznie wiążący nićmi porozumień gospodarczych i politycznych kraje ościenne z Unią. Ale całą Europę mogą wyrwać z letargu dopiero politycy z wizją, europejscy odpowiednicy Baracka Obamy. Europejskim Obamą nie jest ani Silvio Berlusconi, ani Gordon Brown. Na razie XXI wiek ma większe szanse zostać stuleciem mocarstwa rodzącego się na Wschodzie.



Tak jak wiktoriańska Anglia była motorem światowej gospodarki i tak jak tę rolę pełniły przez dziesięciolecia Stany Zjednoczone, tak dziś serce globalnej manufaktury zaczyna bić nad Jangcy. Nie powinno więc nikogo dziwić, że Chiny, zyskując miano kraju, którego wkład w światowy wzrost jest największy, wysunęły się też przed Stany Zjednoczone w mniej chlubnej kategorii największego truciciela atmosfery. Chiny produkują większość towarów w porażającej liczbie kategorii, od telewizorów, po buty i zabawki. Ale warto pamiętać, że nadal wartość produktów przemysłowych wytwarzanych w Ameryce jest wyższa; więcej produkuje także Japonia. Chiny robią wrażenie monopolisty w światowym handlu, a tymczasem ich import–eksport nie dorównuje jeszcze ani Niemcom, ani Stanom Zjednoczonym. Jeszcze pięć lat temu ważniejszym od Chin partnerem handlowym dla Unii Europejskiej była... Szwajcaria. Mimo tych porównań osłabiających mocarstwowy wizerunek azjatyckiego Smoka żadna z tradycyjnych potęg gospodarczych nawet nie zbliża się do chińskich statystyk wzrostu gospodarczego w ostatnim ćwierćwieczu. Choć, to prawda, dla Chin punktem wyjścia była nędza, a od dna przecież odbić się najłatwiej.

Nie oznacza to jednak, że chiński cud gospodarczy nie zasługuje na podziw. Mimo powiększających się różnic ekonomicznych w chińskim społeczeństwie czterysta milionów ludzi zostało tam wydźwigniętych w ostatnich piętnastu latach ponad oenzetowski pułap biedy. Rozwój gospodarczy owocuje też rozwojem społecznym, zwłaszcza w zdyscyplinowanym narodzie, wychowanym w konfucjańskiej kulturze posłuszeństwa i pracowitości. Dotychczasowy sukces chińskiego przemysłu opierał się na taniej sile roboczej. Zachód pokładał więc nadzieję w tym, że przerzuci do Chin prymitywniejsze elementy procesu produkcji, zachowując dla siebie bardziej zyskowne etapy projektowania czy marketingu. Ta strategia już zaczyna się kruszyć.

Kraj, w którym rewolucja kulturalna niemal zmiotła z powierzchni ziemi szkolnictwo wyższe, jest dziś największym na świecie „producentem” absolwentów uniwersytetów. W 1999 roku zaledwie 10 procent chińskiej młodzieży szło na studia; w 2006 roku odsetek studentów wynosił aż 21 procent, co stanowi fenomenalne osiągnięcie. Jeszcze w 1996 roku pięć tysięcy chińskich studentów uzyskało stopień doktora, co stanowiło połowę liczby absolwentów tychże studiów w Wielkiej Brytanii. Za rok czy dwa doktorskie studia ukończy w Chinach pięćdziesiąt tysięcy osób, bijąc dotychczasowego lidera w tej klasyfikacji, Stany Zjednoczone. Oczywiście w porównaniach trzeba pamiętać o różnicach w ogólnej liczbie populacji w tych krajach, ale znaczenie mają także wartości bezwzględne. Wynika z nich to, że Zachód nie może zakładać utrzymania swojej roli gospodarczej na podstawie stereotypu własnej intelektualnej wyższości i niskich kwalifikacji zawodowych chińskiego społeczeństwa.



Chiny wymykają się i innym stereotypom, ustanawiając własne precedensy. Poczynając od swojego systemu politycznego, który amerykański dziennikarz Nicholas Kristoff określił mianem rynkowego leninizmu. Zachód postrzega chiński paradoks jako jednocześnie zagrożenie i szansę. Rynkowy biegun chińskiego „komukapitalizmu” tworzy niezwykłe możliwości ekspansji gospodarczej, z której korzysta cały świat: od taniej produkcji na gigantyczną skalę, po największy na świecie rynek wewnętrzny, który wbrew narzekaniom i inaczej niż to miało miejsce w Japonii, otwiera się dla zagranicznych inwestorów i importowanych towarów. Cud gospodarczy to jednak także wielkie zagrożenie dla produkcji w innych krajach. Z kolei leninowski aspekt uosabia wszystko, co złe w tym autokratycznym państwie, od brutalnych represji w Tybecie, poprzez wykonywanie kary śmierci na ponad tysiącu skazanych rocznie, tłumienie opozycji i niezależnej myśli po militarne i gospodarcze wspieranie obcych reżymów. Ale i na Zachodzie dostrzega się pozytywy istnienia w Chinach systemu autorytarnego, który gwarantuje stabilność tego ogromnego kraju.

Kilkanaście lat temu Fareed Zakaria, autor nowej książki pod tytułem Świat postamerykański i czołowy autorytet „Newsweeka”, snuł rozważania na temat rosnącej potęgi Chin, mówiąc, że Ameryka nie może zastosować wobec nich ani polityki zaspokajania (appeasement) ani powstrzymywania (containment). Ta pierwsza, którą mocarstwowa Wielka Brytania skutecznie stosowała w XIX wieku wobec powstającego za Oceanem konkurenta, okazała się katastrofalną pomyłką, kiedy premier Neville Chamberlain użył jej jako dyplomatycznego narzędzia obrony przeciwko Trzeciej Rzeszy. Ale – jak sugerował Zakaria – Chiny nie przypominają Trzeciej Rzeszy, raczej Drugą. Jak bismarckowskie Niemcy, Chiny, gospodarczo doganiające czy przeganiające konkurencję, oczekują dla siebie większego uznania w świecie, ale w nowych mocarstwowych szatach czują się niepewnie.

Zakaria zalecał politykę wyczekiwania i przewidywał, że w Chinach dojdzie do wewnętrznego przewrotu w ciągu najdalej dziesięciu lat. Okazał się prorokiem fałszywym, ale bynajmniej nie odosobnionym w sugerowaniu, że ekonomiczne przemiany na chińską skalę muszą wywołać równie głębokie przemiany społeczne, być może manifestujące się w formie gwałtownych niepokojów. Załamanie się autorytaryzmu chińskiego nie leży jednak w interesie Zachodu. Mamy przecież dość dowodów na to, że zachodnie koalicje nie są w stanie okiełznać anarchii w Iraku czy Afganistanie, jak więc miałyby uspokoić zdestabilizowane Chiny? Ameryka i Europa liczą raczej na stopniową modernizację polityczną Chin, skrzętnie rejestrując jaskółki takiego procesu.

Impulsem do przemian w Chinach miała być olimpiada, ale wobec marcowych represji w Tybecie i protestów wokół trasy znicza impuls do demokratyzacji wyraźnie osłabł. Jednak sinolodzy twierdzą, że demokratyzacja postępuje. Powołują się na proces decentralizacji władzy, w ramach którego lokalne ośrodki zdobywają decyzyjną niezależność od Pekinu. Wspomniany wyżej Nicholas Kristoff pisał niedawno w „Der Spiegel”, że dzisiejsze Chiny przypominają mu Tajwan z lat 80., gdzie obserwował, jak władze usiłowały zachowywać dyktatorskie rysy, ale im się to nie udawało, bo nie wyglądały już wystarczająco groźnie. Kristoff uważa, że Chiny znalazły się w kolejnym punkcie zwrotnym w procesie pokojowej ewolucji zapoczątkowanej przemówieniem Denga. Ich droga prowadzi w stronę stopniowego przekształcania się partii komunistycznej w socjaldemokrację i, niechętnego i opornego, ale jednak dopuszczania opozycji politycznej i swobody wypowiedzi prasowej.



Sygnałem do nowego optymizmu stała się reakcja władz na straszliwe trzęsienie ziemi w Syczuanie 12 maja. Po typowym początkowym zakazie podróżowania dla dziennikarzy na tereny dotknięte kataklizmem, wydanym w odruchu znanym choćby z zachowania komunistów po wcześniejszych zamieszkach w Lhasie, nastąpiła zmiana. Po pierwsze, dlatego, że chińskie media zakaz zignorowały i wysłały swoich reporterów na miejsce tragedii. Po drugie zaś, dlatego, że pekińscy dygnitarze, z premierem Wen Jiabao na czele, uznali, że nie mogą pozostać na uboczu. Wen wkroczył do akcji z taką werwą i wyczuciem, jakby był zachodnim politykiem zaprawionym w kampaniach wyborczych. Płakał z rodzinami ofiar i zagrzewał do wytrwałości ekipy ratunkowe. Jego popularność sięgnęła zenitu.

Przy całym krytycyzmie wobec chińskiego reżymu, trzeba przyznać komunistycznym przywódcom, że wykazali się wieloma talentami. Zastrzyk zachodniej gotówki nie stworzył drugiej Japonii ani w gierkowskiej Polsce, ani w wielu innych krajach, dla których otwarto szybkie ścieżki kredytowe. Choć wiele budynków w Czengdu zawaliło się ze względu na typowe dla komunizmu „oszczędności” przy budowie, to jednak autorytarna apoteoza kryminalnej nieuczciwości nie powstrzymała Chin przed dokonaniem w ostatnich latach konstrukcyjnego cudu na miarę Wielkiego Muru. Nie chodzi tu tylko o „wizytówki” w rodzaju finansowego centrum Szanghaju, kolei transtybetańskiej czy projektu Trzech Zapór. Do 2004 roku w Chinach zbudowano 34 tysiące kilometrów dróg ekspresowych i autostrad. Ile takich dróg powstało w wolnej Polsce w ciągu pierwszego piętnastolecia?

Tak jak obecnej chińskiej potęgi nie zbudowano by, gdyby w Zakazanym Mieście rządzili wyłącznie fanatyczni generałowie albo lojalni komunistyczni nieudacznicy, tak samo trudno zakładać, że kierowanie mocarstwową polityką Chin przypadnie w udziale samym niebezpiecznym szaleńcom. Rzeczywistość polityczna sugeruje, że dialog i perswazja pozostawiają wrażenie i że politycy chińscy nadstawiają ucha na to, co słyszą z krajów Zachodu. Chiński reżym pozostał tym samym wynaturzeniem ograniczającym wolność podległych mu obywateli, ale jednocześnie ci sami obywatele mogą posiadać domy, telewizory czy samochody; wolno im podróżować po kraju czy wyjeżdżać za granicę. Także na arenie międzynarodowej, choćby w sprawie problemu Korei Północnej, chińskie władze okazują się – czasami – rozsądnym partnerem.

Parag Khanna, kolejny dziennikarz amerykański z hinduskim rodowodem, argumentuje w swojej książce Drugi Świat. Imperia i wpływy w nowym światowym porządku, że Ameryka, Europa i Chiny to nowa mocarstwowa wielka trójka, która będzie rządzić światem, przypominając hegemonię Oceanii, Eurazji i Wschódazji z Orwellowskiego Roku 1984. Khanna przypomina, że stare teorie geopolityczne sugerowały, że każde mocarstwo musi obejmować różne strefy klimatyczne i w ten sposób tworzyć samowystarczalną bazę, z której może zapuszczać się na tereny konkurenta. Jednak w dobie globalizacji rywalizowanie na terenach „przeciwnika” jest łatwiejsze, może być nawet niewidoczne. Zdaniem Khanny terenem zmagań kolosów XXI wieku będzie to, co nazywa „drugim światem”, czyli kraje o zmiennej lojalności i sympatiach, do których zalicza Rosję, wskazując na jej szybko kurczącą się populację. Według ostatnich danych Rosjan jest już mniej niż mieszkańców Bangladeszu czy Nigerii, a za dwadzieścia lat populacja rosyjska będzie niższa niż populacja Etiopii.



W ramach swojej teorii światowej trójwładzy i rywalizacji Khanna uważa, że Chiny i Europa będą zapuszczać się na amerykańskie podwórko w Ameryce Łacińskiej. Już dziś prezydent Wenezueli Chavez prowadzi irytującą Waszyngton politykę z pozycji siły, jaką dały mu petrodolary ze złóż, uruchomionych przez chińskich inżynierów. Ameryka i Europa nie mają z kolei skrupułów, działając gospodarczo i politycznie w Indochinach, a Chiny i Ameryka zabiegają o afrykańską ropę i minerały w tradycyjnej strefie interesów europejskich. Ale mapa terenów, na których rozgrywa się ta globalna konkurencja ma charakter XX-wieczny. Bo jak umieścić na niej XXI-wieczne zjawisko finansowej zależności amerykańskiego rządu od gotówkowych kredytów udzielanych mu przez rząd chiński?

Wbrew opiniom Zachodu przypisującym Chinom rolę nowego mocarstwa, często z agresywnym podtekstem, sami Chińczycy, wliczając w to elity polityczne, nie widzą się w roli militarnego rywala dla Waszyngtonu, na modłę Związku Radzieckiego. Pomimo testów rakietowych czy kosmicznych, Chiny nie planują rozpoczęcia nowego wyścigu zbrojeń. Rosnący szybko budżet zbrojeniowy nie zmienia faktu, że armia chińska ma do dyspozycji jedną dziesiątą funduszy przyznawanych co roku Pentagonowi. Problem z chińskim wizerunkiem polega na tym, że nie sprzyja mu asocjacja z reżymem birmańskim, czy wybuch antyjapońskich, nacjonalistycznych protestów.

Jak twierdzi autor raportu o polityce zagranicznej Pekinu, Joshua Ramo, Chiny nie dążą do konfrontacji, a w żadnym razie konfrontacji zbrojnej, wliczając w to sprawę Tajwanu. Ramo, były redaktor zagraniczny tygodnika „Time”, który przeprowadził serię długich wywiadów z chińskimi prominentami politycznymi, określa Chiny mianem „mocarstwa asymetrycznego”, którego celem jest łagodzenie politycznych i militarnych działań Ameryki, i tworzenie klimatu dobrych stosunków i pokojowej stabilizacji, która służyłaby rozwojowi handlowemu i gospodarczemu. Ramo nazywa chińską ofertę dla krajów rozwijających się „pekińskim porozumieniem”, przeciwstawiając je „porozumieniu waszyngtońskiemu”, czyli pakietowi liberalnych reform gospodarczych z lat 90., które Stany Zjednoczone, a potem organizacje międzynarodowe, narzucały krajom wychodzącym z kryzysu gospodarczego. Niemniej chińska oferta, która niewątpliwie buduje podwaliny własnych interesów Pekinu, spotkała się z życzliwym przyjęciem wielu krajów, zwłaszcza na kontynencie afrykańskim.

W czasie, gdy przywódcy unijni spędzali lata na sporach w sprawie tego, jak poradzić sobie z problemem łamania praw człowieka w Zimbabwe, czy wojną domową we wschodnich prowincjach Konga, Chiny przeprowadziły gospodarczy odpowiednik dywanowego nalotu na Afrykę. Chińskie inwestycje w wydobycie ropy w Afryce sięgnęły 16 miliardów dolarów i dzisiaj jedna trzecia tego surowca w Chinach, które są największym importerem ropy na świecie, pochodzi z kontynentu afrykańskiego. W ciągu pięciu lat Chiny podpisały 40 porozumień o wolnym handlu z krajami afrykańskimi, co jest dyplomatyczno-handlowym rekordem. Dla porównania Unii nie starczyło całej kadencji prezydenckiej Nelsona Mandeli, żeby wynegocjować podobny układ z samą tylko Południową Afryką.



Chiny, z fenomenalną nadwyżką rezerw walutowych w wysokości biliona dolarów, z energią młodego biznesmana gotowego na nowe wyzwania, i z polityką otwartości wobec każdego partnera, a także bez kolonialnego bagażu, są w niezwykle uprzywilejowanej pozycji w Afryce. Pożyczając pieniądze, Pekin nie wymaga od kredytobiorców standardowych zobowiązań antykorupcyjnych. Nie pyta o prawa człowieka, gdy podpisuje kontrakty w Malawi czy w Sudanie. Międzynarodowe koncerny zarzucają mu nieuczciwe załatwianie preferencyjnych warunków dla swoich, państwowych firm paliwowych.

Strona chińska odpiera te oskarżenia i wskazuje, nie bez podstaw, na afrykański wzrost, który zbiegł się w czasie z chińską inwazją gospodarczą. Afrykański rynek, do którego rozwoju Zachód zachęcał, ale który ignorował ze względu na zbyt wysokie ceny swoich towarów, ożywił import tanich produktów z Chin. To zjawisko ma swój negatywny rewers – import z Azji niszczy rodzimą, afrykańską produkcję. Ale nawet krytycy chińskiego importu przyznają, że – globalnie – pojawienie się Chińczyków przyniosło Afryce długo oczekiwane ożywienie. Chińczycy angażują się długoterminowo, wspierają inwestycje w infrastrukturę i drobną przedsiębiorczość, którą zachodnie kontrakty całkowicie omijały.

Chińczycy pojawili się w Afryce jeszcze za przewodniczącego Mao. Ich obecność była wówczas motywowana politycznie. Pekin wspierał ludowe reżymy, ale nigdy na taką skalę, jak radzieccy specjaliści budujący szczęście socjalistycznych przyjaciół. Ale to Chińczycy pozostawili po sobie linię kolejową Tazara, zbudowaną w latach 1970-75, która stworzyła dla Zambii alternatywne połączenie z morzem poprzez Tanzanię, omijając pogrążone w apartheidzie Rodezję i RPA. Azjaci zbudowali wówczas to, co Europejczycy uznali za niemożliwe. Dziś Chińczycy znów są w Zambii, ale tym razem po kobalt. Także po miedź, jeden z tych surowców, którego cenę sami wywindowali czterokrotnie w ciągu tyluż lat. Są przyjmowani entuzjastycznie przez polityków i biznes, mniej przez pracowników fabryk włókienniczych, doprowadzonych do upadku przez azjatycką konkurencję.

Chiński sukces w Afryce nie jest dziełem przypadku. Jak powiedział „Znakowi” Patrick Smith, redaktor naczelny wpływowego dwutygodnika Africa Confidential, czołowego pisma na tematy afrykańskie, kiedy w Afryce pojawili się chińscy biznesmani i politycy, zastali otwarte drzwi. Stało się tak dlatego, że przed półwieczem Chiny wsparły proces dekolonizacji kontynentu i o tym się pamięta. Wiele z afrykańskich ruchów wyzwoleńczych otrzymało od Pekinu fundusze, pomoc i szkolenie; i osobiste kontakty z tamtego okresu dały w ostatnich latach Chińczykom przepustkę do gabinetów ministrów czy prezydentów.

Drugim składnikiem chińskiego sukcesu jest proponowany przez Pekin model gospodarczego rozwoju. Jak przypomina Smith, europejski model jest uznawany za nieadekwatny i przestarzały. Chińczycy proponują Afryce pójście na skróty, tak, by jak oni sami nadrobić zaległości wobec Zachodu w ciągu dwudziestu, trzydziestu lat. Dodatkowo Afrykanów przekonuje do Pekinu jego doświadczenie w wyrywaniu z nędzy setek milionów ludzi. Ale Patrick Smith przyznaje, że pozycję Chin w Afryce osłabia fakt, że ich kontakty handlowe sprowadzają się głównie do importu surowców i eksportu gotowych produktów po cenach dumpingowych, wyniszczających nielicznych lokalnych producentów. „Obserwujemy na nowo wzorzec neokolonialny” – powiedział w wywiadzie dla Africa Confidential prezydent Południowej Afryki, Thabo Mbeki. Jest to głos typowy, mówi „Znakowi” szef londyńskiego pisma: „Coraz częściej słyszymy od afrykańskich przywódców, że taki układ ich nie zadowala, że wartości dodane – czy inaczej offsetowe – są niewielkie, że do kontraktów trzeba dopisać nowe klauzule, promujące rozwój przedsiębiorczości na miejscu. Powoli ta sprawa staje się kluczową kwestią”.



Europa stara się reagować zarówno na chińskie sukcesy, jak i kłopoty, proponując zupełnie odmienne podejście, które ma charakter biurokratyczny. Nie wymagając jak dawniej przyjęcia całościowego modelu gospodarczego, Europa – czyli Unia lub byłe mocarstwa kolonialne indywidualnie – zachęca kraje afrykańskie do zaakceptowania pomocy rozwojowej za cenę ustanowienia standardów gospodarności i walki z korupcją. Patrick Smith uważa, że Europejczycy za bardzo koncentrują się na własnych potrzebach i oczekiwaniach, nie zwracając jakby uwagi na rosnącą aktywność Chin, Indii, a także Rosji.

Smith dodaje, że w historii Zimnej Wojny zbyt rzadko wspomina się o tym, że to właśnie w Afryce ówczesne mocarstwa toczyły pośrednie wojny, w których ginęły tysiące ludzi: w Angoli, Kongu, Liberii, Etiopii, Erytrei, Somalii czy Mozambiku. Jego zdaniem w tej chwili rywalizacja nie jest już dwubiegunowa (tzn. na linii Zachód–Chiny), tylko wielobiegunowa, z osobnymi interesami amerykańskimi i europejskimi, z odrębnymi interesami japońskimi, rosyjskimi, indyjskimi, czy – oczywiście – chińskimi. Smith mówi, że wielu afrykańskich polityków zaciera ręce, licząc na możliwość manipulowania tymi sprzecznymi interesami. W sferze surowców może to chwilowo zwiększyć dochody, zwłaszcza w obliczu bonanzy na światowych rynkach minerałów i ropy, ale nie wpłynie to na kierunek rozwoju całego kontynentu. Afryka jest do pewnego stopnia polem ścierania się światowych potęg, ale nie została zdominowana przez żadną ze stron, a na pewno nie stała się jeszcze trampoliną, od której Chiny odbiją się na mocarstwową orbitę. Jest miejscem konkurencji, a nie konfrontacji. Owszem, Chiny odniosły tam sukces handlowy, ale przecież tego kontynentu nie kontrolują.

Paradoksalnie wzrost pozycji wschodnich potęg na światowej arenie nie jest bynajmniej budowaniem globalnego porządku od nowa. To także powrót do korzeni. W latach dwudziestych XIX wieku Chiny i Indie tworzyły łącznie połowę produktu globalnego. Dziś im do tego daleko. To Ameryka i Unia wypracowują razem połowę światowego budżetu, Indie i Chiny – zaledwie 7 procent. Niemniej tendencje są wyraźne: udział Zachodu będzie malał, udział azjatyckich tygrysów szybko rósł. Bez względu na to, gdzie umieścimy w przyszłości historyczne cezury i czy rok 2008 wyznaczy nowy etap w historii Chin, świat zachodni musi zacząć przygotowywać miejsce dla nowych mocarstw. Na globalnym politycznym panteonie robi się ciaśniej.



***

WOJCIECH LUBOWIECKI, były korespondent RMF FM w Londynie i były wiceszef Polskiej Sekcji BBC, w latach 2003–2005 korespondent BBC w Brukseli.