O naturze azjatyckiej „obietnicy”

Tadeusz Jagodziński

publikacja 16.04.2009 20:49

Potencjał i skala Azji przykuwały uwagę ludzi Zachodu co najmniej od średniowiecza. Jednych napawały lękiem, innych nęciły zapowiedzią bogactw, jeszcze inni postrzegali je przez pryzmat odmienności i egzotyki. Znak, 3/2009

O naturze azjatyckiej „obietnicy”



Jeśli istotnie środek ciężkości świata ma się przesunąć znad Atlantyku nad Pacyfik, to z jakimi konsekwencjami dla innych regionów i kontynentów? I czy warto się przeciwstawiać temu procesowi, podejmując jakieś działania w ariergardzie czy lepiej szukać płaszczyzn współpracy, przyczyniając się do spełnienia azjatyckiej „obietnicy”?

Kłopot z Azją zaczyna się już od samej definicji i, rzecz jasna, od ogromu jej terytorium. Bo jak ogarnąć zarazem Bliski i Daleki Wschód, Azję Południową i Syberię czy Timor i Tadżykistan? W naukach społecznych i politycznych sama geografia niewiele tłumaczy. „Azja to tylko nazwa na mapie”, irytowali się niegdyś oficjele z ministerstwa przemysłu i handlu w Tokio indagowani o tak zwane wartości azjatyckie.

W samej Azji Wschodniej – tłumaczyli – poszczególne społeczeństwa są tak zróżnicowane, że nie mają ze sobą prawie nic wspólnego. Z pewnością w Korei czy Japonii nie trzeba było o tym nikogo specjalnie przekonywać. Ale z europejskiej lub atlantyckiej perspektywy – mimo rozmaitych zastrzeżeń – czujemy, że mówienie o oszałamiającym postępie całego Wschodu albo Azji jako „nowej ziemi obiecanej” jest zasadne. To przecież największy i najludniejszy z kontynentów, który przeszedł w ciągu ostatniego półwiecza niesłychaną wręcz metamorfozę.

Z peryferyjnego zaplecza wielkich mocarstw stał się rozbudzonym olbrzymem; nie tylko dorównał po modernizacyjnym sprincie dotychczasowym potentatom, lecz także w najbliższych dziesięcioleciach najprawdopodobniej ich prześcignie. Dziś mało kto odważyłby się kwestionować znaczenie Azji na światowych rynkach. Zresztą natychmiast zasypano by go dziesiątkami rozmaitych wskaźników gospodarczych bądź prognoz demograficznych podważających taką tezę, i to zarówno w odniesieniu do Chin czy Indii (dwóch niekwestionowanych liderów azjatyckiego jutra), jak i Arabii Saudyjskiej lub Indonezji…

Jednak zanim pogodzimy się z tą heglowską logiką nieubłaganego marszu Azji ku globalnej dominacji, warto przez chwilę zastanowić się nad jego dotychczasowym przebiegiem i przyczynami. Czy tajemnica sukcesu tkwi jedynie w liczbie ludności? A może również w specyfice dziejów i kultury, które zdają się predestynować wschodnie nacje do mrówczej pracy? I jeśli istotnie środek ciężkości świata, jaki znamy, ma się przesunąć znad Atlantyku nad Pacyfik, to z jakimi konsekwencjami dla innych regionów i kontynentów? I czy warto się przeciwstawiać temu procesowi, podejmując jakieś działania w ariergardzie czy lepiej szukać płaszczyzn współpracy, przyczyniając się do spełnienia azjatyckiej „obietnicy”?

Potencjał i skala Azji przykuwały uwagę ludzi Zachodu co najmniej od średniowiecza (by nie sięgać do Aleksandra Macedońskiego czy Ptolemeusza…). Jednych napawały lękiem, innych nęciły zapowiedzią bogactw, jeszcze inni postrzegali je przez pryzmat odmienności i egzotyki. Po koniec XIII wieku, zanim zdążyły wybrzmieć echa najazdów mongolskich, o potędze „Państwa Środka” i przepychu złotych pałaców Orientu obrazowo pisał Marco Polo (zapewne nie wszystko z tego, co przelał na papier, sam zobaczył, ale nie za historyczną ścisłość kochamy autora Opisania świata…), który „odkrywał” w ten sposób dla Europejczyków Daleki Wschód.



Dwieście lat później na marginesie jego książki Krzysztof Kolumb, szukając nowego szlaku morskiego do Indii, dopisał własną ponoć ręką: „Mercacciones innumeras” (nieogarnione możliwości handlu). Azja zawsze kusiła swym bezmiarem i perspektywą szybkich zysków. Na swoje nieszczęście cywilizacje azjatyckie, w przeciwieństwie do dynamicznej i ekspansywnej w czasach nowożytnych Europy, tylko w ograniczonym stopniu interesowały się dawniej światem zewnętrznym. Przegapiły Renesans i Oświecenie, płacąc za to wysoką cenę w postaci kolonialnych interwencji Zachodu.

Świadomość tego dziedzictwa i próby jego przezwyciężania w jakiejś mierze legły jednak u podstaw najnowszych sukcesów, bo zetknięcie z imperialnym Zachodem zaowocowało wolą dogonienia możnych tego świata. Japonia odegrała pod tym względem pionierską rolę, wpierw na przełomie XIX i XX wieku, a później dźwigając się z klęski po II wojnie światowej – przy wydatnej pomocy Stanów Zjednoczonych.

Już w latach 60. amerykańscy patroni rozwoju gospodarczego Kraju Kwitnącej Wiśni z podziwem, ale i nutą niepokoju obserwowali azjatycką kulturę pracy, ambicję i szacunek dla wiedzy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdzieś w zaciszu uniwersyteckich gabinetów, historycy pokroju Marshalla Hodgsona próbowali zmienić globalną optykę dziejów, nadając Azji znacznie bardziej centralną rolę, a politycy i dyplomaci – pod kierunkiem Henry’ego Kissingera – szykowali przełom w stosunkach z Pekinem.

Nie ulega raczej wątpliwości, że Amerykanie – przewodząc Zachodowi w czasie zimnej wojny – stworzyli zasadnicze impulsy dla rozwoju Wschodu; niepodobna dziś mówić o wielkim cywilizacyjnym skoku „azjatyckich tygrysów” (Tajwan, Korea Płd., Hongkong, Singapur) bez uwzględnienia roli Stanów Zjednoczonych i ich polityki rosnącego zaangażowania w basenie Pacyfiku w latach 70. i 80. Tym razem jednak mieszkańcy Wschodu, pomni historycznych doświadczeń (i mądrzejsi o lekcję Japonii…), bacznie przyglądali się Zachodowi, ucząc się nowych technologii i dostosowując nowoczesne metody organizacji gospodarczej do własnych warunków, potrzeb i filozofii.

Jednak transformacja wschodniej Azji osiągnęła swą masę krytyczną dzięki wydarzeniom po drugiej stronie ideologicznej bariery, dzielącej zimnowojenny świat. To agonia komunizmu w drugiej połowie lat 80. umożliwiła pełne wprzęgnięcie Chin (przeszło 20 procent ludności planety) w obieg światowej gospodarki. Sztandarową postacią tego okresu był Deng Xiaoping, świadomy dramatycznej zapaści kraju za rządów Mao Zedonga (choć warto pamiętać, że to Mao rzucił hasło dogonienia Stanów Zjednoczonych do roku 2015!), który postawił na reformę rynkową i prywatną przedsiębiorczość przy jednoczesnym zachowaniu monopolu władzy politycznej Komunistycznej Partii Chin.

Na początku lat 90. wszystko było już w zasadzie jasne: wielki „powrót Azji” przestał być mglistym proroctwem, stając się po prostu aspektem rzeczywistości, co dostrzegano zarówno w Waszyngtonie, Londynie, jak i w Warszawie (patrz pisma Thomasa Friedmana, Samuela Huntingtona, Willa Huttona czy Ryszarda Kapuścińskiego). Co więcej, do głosu doszli również ekonomiści wskazujący naturalność tego procesu: skoro przez osiemnaście z ostatnich dwudziestu wieków historii ludzkości gospodarka Chin była największa na świecie, to odzyskiwanie przez nią tej pozycji nie jest chyba aberracją, lecz przywracaniem równowagi?



Dlatego dzisiejsze doniesienia o uznaniu Chin – w kategoriach realnych – za drugą gospodarkę świata czy o skupieniu przeszło dwóch trzecich globalnych rezerw finansowych w skarbcach banków azjatyckich nie wywołują już specjalnego zdziwienia.

Podobnie jak analiza amerykańskiego noblisty Roberta Fogla, dowodząca, że „do roku 2040 Chiny osiągną poziom 123 bilionów dolarów PKB, prawie trzykrotnie wyższy niż wartość całej światowej produkcji w roku 2000. Ich średni dochód w przeliczeniu na mieszkańca powinien wtedy sięgnąć 85 tysięcy dolarów rocznie, ponad dwa razy więcej od Europejskiej Piętnastki i o wiele więcej od Japonii czy Indii. Innymi słowy przewiduje się, że Chiny, które wciąż były państwem biednych w roku 2000, staną się państwem superbogaczy”…

Potencjalnym skutkom tych przeobrażeń należałoby się przyjrzeć co najmniej w trzech zasadniczych płaszczyznach: przemian społecznych w „nowej ziemi obiecanej”, ewolucji jej struktur i systemów politycznych oraz bezpieczeństwa regionalnego i globalnego. Pewne wnioski narzucają się same: rosnący poziom dobrobytu powinien ograniczać obszary ubóstwa. I zapewne w skali makro tak będzie.

Analitycy banku inwestycyjnego Goldman Sachs zakładają, że w roku 2030 Azjaci będą stanowili zaledwie 10 procent ludności świata żyjącej w ubóstwie (teraz jest to ponad 40 procent według najostrożniejszych szacunków), choć utrzymają się znaczące dysproporcje pomiędzy poszczególnymi państwami. Podniesie się średnia długość życia, poziom oświaty i opieki zdrowotnej, ale pojawi się potrzeba systemowego uregulowania emerytur, które dotąd w większości państw azjatyckich pozostają abstrakcją (z chlubnymi i dość oczywistymi wyjątkami, choćby Japonii i Singapuru), przenosząc ciężar opieki nad osobami starszymi na rodziny czy klany.

Tradycyjne społeczeństwa Azji zachowają z pewnością charakterystyczne dla konfucjanizmu i islamu przekonanie o wyższości dobra wspólnotowego (rodzinnego, plemiennego, narodowego) nad jednostkowym, aczkolwiek pewien wyłom pod tym względem może przynieść spodziewany rozrost warstw średnich. W samych tylko Chinach liczbę osób należących do klasy średniej już w tej chwili szacuje się na ponad trzysta milionów!

Oczywiście zawartość ich portfeli nie jest jeszcze porównywalna z portfelami „middle classes” z New Hampshire bądź angielskiego Kentu, ale sporo mogą zmienić pod tym względem skutki cytowanych wcześniej przewidywań Roberta Fogla, nie wspominając o konsekwencjach obecnego kryzysu finansowego… Fascynującą niewiadomą będzie możliwość „przebudzenia” warstw średnich w świecie islamu, który też się gwałtownie rozwija i przeobraża od Jordanii po Jawę.

Taki scenariusz zapowiada Kishore Mahbubani, myśliciel i wybitny dyplomata singapurski, autor głośnych książek: Can Asians Think? („Czy Azjaci potrafią myśleć?”), oraz The New Asian Hemisphere („Nowa półkula azjatycka”), choć ta akurat teza ma wciąż więcej wspólnego z myśleniem życzeniowym niż chłodnym opisem rzeczywistości.

W podtekście tych spekulacji pozostają fundamentalne pytania o demokratyzację i poszerzenie zakresu swobód obywatelskich. Na Wschodzie w dużo większym stopniu niż w Europie przetrwały mentalne i strukturalne pozostałości feudalizmu – stąd między innymi utrzymująca się tam skłonność do akceptacji władzy autorytarnej, od której oczekuje się przede wszystkim zachowania społecznej harmonii i porządku (ciemną stroną systemów autorytarnych pozostaje korupcja w samych tylko Chinach pochłaniająca około 15 procent PKB…), nawet za cenę znacznego ograniczenia wolności.



Trudno wyrokować, czy przedstawicielom nowej azjatyckiej inteligencji i klasy menedżerskiej wystarczy taka formuła albo promowana w Azji Południowo-Wschodniej koncepcja demokracji kontrolowanej, czy też – niesieni falą sukcesów osobistych i zawodowych – sięgną po więcej. A rozbudzenie ich politycznych aspiracji i apetytów może okazać się czymś zupełnie naturalnym – w końcu coraz częściej będą studiować za granicą, a później pracować w centralach wielkich korporacji z siedzibą w Szanghaju lub Czengdu, dzieląc pomieszczenia biurowe z kolegami z Francji albo Czech.

Równie kluczową kwestią będzie wypracowanie formuł przełożenia nowej potęgi gospodarczej Azji na władzę polityczną i wpływy, zarówno w skali regionu, jak i globalnej. Czy Pekin zadowoli się supremacją gospodarczą czy też będzie szukał sposobów jej utrwalenia na mapie politycznej? Do jakiego stopnia jego konkurencja z Indiami i Japonią wpłynie na kształt architektury bezpieczeństwa w basenie Pacyfiku?

Jak może wyglądać współpraca z Amerykanami i Europą w tej części świata i poza nią? Podobne pytania można mnożyć w nieskończoność. Obaw nie brakuje, nie wiemy, jak się rozwiną nacjonalizmy azjatyckie, a potencjału konfliktów nie wolno lekceważyć. Doświadczenie historyczne podpowiada, że najniebezpieczniejsze bywają w dziejach momenty przesileń, gdy jedne państwa przegrywają wyścig (również w kategoriach przygotowań militarnych) i tracą pozycję hegemonów na rzecz innych.

Nieuniknione wydaje się zacieśnianie współpracy regionalnej, dla której punktem wyjścia mogą być struktury ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej); w instytucjach globalnych należy spodziewać się wzrostu znaczenia państw azjatyckich, być może całkiem rychłego przekształcenia G8 w większe gremium, poszerzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ o Indie i Japonię, przejęcia funkcji kierowniczych w MFW lub Banku Światowym przez Azjatów (do tej pory absolutnie nie do pomyślenia!).

Zachód też będzie miał w tej materii do odegrania niemałą rolę – w końcu chodzi o łagodne, pozbawione gwałtownych wstrząsów zmiany w zarządzie wielkiej spółki, w której wszystkim nam przyszło żyć i pracować. Azjatycka „obietnica”, zgodnie z wariantem optymistycznym dalszego rozwoju wypadków, niesie ze sobą olbrzymie możliwości, wieńcząc obecny etap globalizacji. A wariant mniej optymistyczny?

Cóż, warto pamiętać prześmiewczą mądrość żydowskiej anegdoty o ziemi obiecanej, w której biblijną historię sprowadza się do gigantycznego nieporozumienia: otóż Mojżesz, jak chce tradycja, był jąkałą. Kiedy Bóg zapytał, jaki kraj chcieliby dla siebie Izraelici w nagrodę za zawarcie Przymierza, usłyszał w odpowiedzi kilkakrotne: „Ka… Ka… Kanaa…”, aż w końcu zniecierpliwiony darował im Kanaan. Jak wiemy, wynikłe z tego kłopoty trwają do dziś. A Mojżeszowi chodziło o Kanadę… W przypadku Azji podobna pomyłka nie wchodzi raczej w rachubę. Adres został podany czytelnie i prawidłowo. Problem tylko w tym, że może się okazać, iż „ziemia obiecana”, do której dojdziemy, będzie się bardzo różnić od ziemi obiecanej, do której dążyliśmy.

*****

TADEUSZ JAGODZIŃSKI , dziennikarz, b. pracownik Sekcji Polskiej BBC, absolwent London School of Economics and Political Science.