Pielgrzym w oknie

Grzegorz Szymanik

publikacja 30.07.2009 22:09

Ziemię spod Lublina wsypała do mydelniczki. W drogę powrotną zabrała jeszcze książki w błyszczącej walizie i klawiaturę. „Czasu nie było. Teraz jest, ale ja już stara”, mówi Halinka. I pociąg rusza. Wszystko miga, zlewa się w jedną, bielutką ścianę bez końca. Pociąg mknie przez Syberię. Szybko, jak życie Halinki. Znak, 6/2009

Znak 6/2009 Znak 6/2009



Ziemię spod Lublina wsypała do mydelniczki. W drogę powrotną zabrała jeszcze książki w błyszczącej walizie i klawiaturę. „Czasu nie było. Teraz jest, ale ja już stara”, mówi Halinka. I pociąg rusza. Mija wioski, las i brzozy. Brzozy, las, brzozy. Wszystko miga, zlewa się w jedną, bielutką ścianę bez końca. Pociąg mknie przez Syberię. Szybko, jak życie Halinki.

Kilka rzeczy wie na pewno:
Miasto to Golub-Dobrzyń.
Nazwisko to Gizińscy.
Liczba to 1680.

Tysiąc sześćset osiemdziesiąt, bo tyle osób nosi w Polsce to nazwisko. Której z nich szuka? Pamięta portret dziadka (może pradziadka), który wisiał w pokoju babci. W eleganckim, galowym mundurze stał dziadek z wąsem, wstęgą przepasany. Mówili, że miał dwa metry wzrostu. Jakie to wojsko – nie pamięta. Wysłała do Petersburga pytanie: „Czy dziadek mógł być w carskiej gwardii?”.

„Nie mógł” – odpowiedział Petersburg. Napisała też do pewnego profesora, który nosi takie samo nazwisko. Może coś wie, zna rodzinę? Profesor zaprzeczył: nie, na pewno nie, to nie rodzina, nie zna… Halinka myśli: „Może on bojał się?” A wiadomo, kto pytał? Z Syberii… jeszcze może czego chcieli: pieniędzy albo, nie daj Boże, sprowadzić się? Lecz ona nigdy o nic nie prosiła. I prosić nie będzie.

Żeleznogorsk

Całe życie spędziła w Żeleznogorsku, choć on nie istniał. Owszem, były domy, ulice, ludzie. Ale nikt, prawie nikt, o tym nie wiedział, a ci, którzy wiedzieli, nie mówili „Żeleznogorsk”, tylko „Dziewiątka”, „Krasnojarsk–26” albo po prostu – „Atom grad”.

W „Atomgradzie” wytwarzano pluton. W przemysłowym kompleksie dwadzieścia metrów pod ziemią, w tunelach maszerowali robotnicy mrówki. Pluton produkowano fabrycznie, jak czekoladę albo konserwy. Energia wytwarzana przy jego produkcji ogrzewała całe miasto. Domy, ulice, ludzi. Ciepło było w mieście, którego nie było.

I dopiero niedawno, po rozpadzie Imperium, kiedy kupiło się nową mapę, dziwów było co niemiara. Żeleznogorsk? Obok Krasnojarska? Skąd to tutaj? Takie same nowe punkty pojawiły się w innych miejscach na mapie Rosji. Wszystkie nazywają się „Żeleznogorsk”. Jest Żeleznogorsk obok Irkucka, w obwodzie kurskim, a nawet pod kołem podbiegunowym. Wszędzie tam, gdzie kiedyś produkowano coś ważnego, jest teraz Żeleznogorsk. Ten pani Halinki wciąż nie jest otwarty dla wszystkich. „Ale przynajmniej na mapie można pokazać, list wysłać”.

A pociąg już mija rzekę, wtacza się na zakręt. Teraz popędzi po półkolu, aż człowiekowi zacznie się wydawać, że jedzie w kółko – i że nigdy nie przestanie.

– Chciałabym wiedzieć – wzdycha Halinka – kak to wsio, kak naprawdę było.



Drzewo

„I czemu ze mną jest jak z drzewem? Kiedy przesadza się młode drzewko, trzeba znaleźć wszystkie korzenie, z ziemi je wykopać. Bo inaczej drzewo nigdy się nie przyjmie. A jeśli już – to nie będzie bujne, nie będzie wielkie.

Dziadków zesłali w 1914 roku. Byli biednymi szlachcicami spod Gołubia. Dziadek to był wykształcony człowiek. Cała ulica przychodziła do niego pisać i czytać listy z frontu.

Kiedy byłam malutka, nie było mamy. Mama pojawiła się później. Ale babcię pamiętam, i papę. I to, jak pojechaliśmy na północ. Dziadek z ojcem chcieli przygotować się do odjazdu w Polskę. Gdy tylko pojawi się możliwość. A na północy płacili im więcej pieniędzy.

To był rok 1946. Zobaczyłam wielką rzekę, łodzie, statki. Dojechaliśmy do Tury, stolicy Ewenków. Musiałam zostać w internacie z dziećmi Ewenków, bo papa, macocha i ich dziecko odjechali gdzieś zimą, gdy rzeka zamarzła. Smutno było.

Kiedyś jedna dziewczynka zaprosiła mnie do siebie w gości. W ich czumie, szałasie, było tak ciemno, że chciałam uciec. Ale dziewczynka mówi: – Nie bójże się. Zobacz, tam moja mama!

Ewenkowa mama prędko zaczęła szykować jedzenie. Mięso, ryby suszone, panty – czyli młode rożki jelenia. I główki wiewiórek, gotowane w wodzie. Oni to mieli na co dzień. Ja nie miałam nic i zawsze chodziłam głodna.

Potem zabrali ojca. Dziadek pomarł. Poszłam do domu dziecka. Moj Bog! Nie wiem, co by było, gdyby mama się nie znalazła. U mnie było wtedy 12 lat. Nigdy się z nią nie zaprzyjaźniłam. Miała już swoją rodzinę, o ojcu nie lubiła mówić. Zamieszkałam z matką i ojczymem siedem kilometrów od miasta. Ten dystans trzeba było pokonać codziennie, idąc do szkoły. Gdy była zima, śnieg przylepiał się do palta, otulał ciało.

Potem się rozpuszczał, moczył ubranie, a w jego miejsce przylepiał się nowy, świeży. I tak w kółko. Gdy wchodziłam do klasy, dzieci śmiały się głośno. Że cała w śniegu, zdyszana i czerwona. Kiedyś wróciłam do domu, zupełnie mokra i wyczerpana. Śnieg padał tego dnia wyjątkowo gęsty. Mróz dusił płuca, a wiatr był taki silny, że przewracał.

Gdy doczłapałam do drzwi, mama zaczęła płakać. Tylko ojczym nic nie powiedział. Wziął szklankę, odkręcił butlę z mocną wódką, nalał. Podał bez słowa. Trzęsły mi się ręce i nie mogłam dotknąć szklanką ust. Moj Bog! Wypiłam. Gorąc rozlał się na całe ciało. Zdjęłam przemoczone ubranie i spałam długo”.



Liczby

Ramiona. To przed nimi padają na twarz. I klęczą, plują, odwracają głowy. Jedynym ciekną łzy, inni patrzą otępiali. Siedzą na boku, podnoszą kołnierz przed wiatrem i boją się spojrzeć w stronę ramion. Dookoła takie widoki, że dech zapiera, a nikt na te widoki nie patrzy. Nikt nie podziwia. Bo są ramiona. Jedno z napisem „Europa” zwraca się w kierunku zachodu. Drugie – „Azja” – wskazuje wschód.

Na obrazie Aleksandra Sochaczewskiego Pożegnanie Europy ramiona obelisku pokrywa jeszcze śnieżna pierzyna. Kir ze śniegu. W oddali widać kozackie straże.

Obelisk z ramionami wznosił się na szczytach Uralu. Na granicy kontynentu. Był niewielki, granitowy. Przed budową kolei transsyberyjskiej oglądali go katorżnicy i zesłańcy. Wszyscy. Niezależnie od kierunku marszu konwój zawsze przeprawiał się przez szczyt z obeliskiem.

„Ten słup to personifikacja i kraju, i ziemi rodzinnej, przyjaciół i kochanek. Tu się każdy spowiada ze swojego życia i odpuszcza nieprzyjacielowi”, pisał zesłaniec Apolinary Świętorzecki. „Niektórzy przytulają usta do zimnego, murowanego słupa, jakby był dla nich symbolem tego, co ukochali”, relacjonował amerykański korespondent George Kennan.

Ile żalu, smutku i złości wsiąkło w ten granit? Tego nikt nie policzy. Ale można policzyć ludzi. W latach 1807–1870 liczba zesłanych sięgnęła 460 tysięcy osób. W drugiej połowie XIX wieku zsyłano po dziesięć, piętnaście tysięcy rocznie.

Budowa kolei transsyberyjskiej ułatwiła system zsyłek. Już nikt nie oglądał granitowego słupa. Był za to miarowy stukot kół, twarde deski, mróz i czas, który dłużył się w nieskończoność. W samym tylko 1940 roku zesłano, w czterech falach, dwa miliony ludzi. Sześćdziesiąt procent z nich stanowiły kobiety.

Halinka również jedzie transsyberyjskim pociągiem. Mija Kazań. Nowosybirsk. Mknie przez brzozowe lasy. Jak te dwa miliony w 1940 roku. Jak dziadkowie Halinki w 1914 roku. I koła stukocą takim samym rytmem. I czas wolno mija. Ale nie ma trzeszczących desek i mrozu. Ludzie już tak się nie modlą, nie przeklinają. Nie szkarłatnieją sztywne nogi. I nikt nic nie każe.

Halinka jedzie z Polski, jak dziadkowie, ale jednak inaczej. Jakby chciała wszystkie te lata odczarować. Odmienić, zdjąć urok, niczym w dziecięcych zabawach. Odpukać i zapomnieć.

Mydelniczka

W Żeleznogorsku, przy „sekretnajej rabocie” Halince szło dobrze. Poszła na studia, została inżynierem. Jeździła na delegacje po Rosji i innych republikach. Pojechała do Tadżykistanu, ale na Polskę nie było czasu. „Wszyscy zawsze mówili, palcem pokazywali: O! To ta, córka Polaków! Jak można to zapomnieć? Więc pamiętałam. Ale przecież nie można było mówić, czytać. Gdzie, z kim?”.

Przebudziła się po pierestrojce, po rozpadzie Imperium. Przeszła na emeryturę. Wcześniej nie było czasu, a teraz jak się wytłumaczyć? Czym zapełnić czas? Jedni pielą ogródki albo chodzą co dzień do kościoła, by przeprosić Boga za spartaczone życie. Zapadają w letarg, nie robią nic. Zapatrzeni w telewizor, w okno, w ścianę. Halinka miała inny pomysł. Postanowiła dowiedzieć się, kim jest. Trochę już wie. Ciągle mało.

Szuka. Uczy się.



Dużo pomógł pewien wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, którego spotkała kiedyś w Irkucku. Dał jej pierwsze polskie książki, słowniki. Odważyła się mówić. W Żeleznogorsku zawsze było i jest dużo Polaków. Ale większość o tym zapomniała. Bo co to za różnica? Polskości do garnka nie wrzucisz. Polska nowych butów nie kupi. Halinka postanowiła: „Chociaż dzieci nauczę”.

Więc uczy. Zapisała się na kurs w Polsce: metodologia nauczania języka polskiego. Jeździ na wykłady. Co parę miesięcy, bo wizę trudno dostać.

Stoi w oknie wagonu. W drogę powrotną spakowała: wielką i błyszczącą walizę książek, polską klawiaturę, ziemię spod Lublina w niebieskiej mydelniczce. Ziemia jest dla koleżanki. Na grób męża. Posypie go tą ziemią, to może chociaż po śmierci poczuje się jak w domu.

I stoi w oknie wagonu. Jedzie do Irkucka po Kartę Polaka. To dokument, który mówi Polakowi, że jest Polakiem, choć w Polsce nie mieszka. Bo Halinka do Polski na stałe już nie wróci. Dzieci. Dwóch synów, córka, wnuczki. Może w następnym życiu?

Wtedy będzie inaczej. Prościej. Będzie dom. Z kolorowymi okiennicami, drewniany i ciepły. Taki jak w skansenie pod Lublinem. I ogród pachnący, zielony, tak że aż w głowie się zakręci. I przede wszystkim: w tym następnym życiu wszystko będzie jak należy. Wszystko na swoim miejscu. Po kolei. I życie, i śmierć, i nauka. I kraj. I ona, Halinka, też na swoim miejscu będzie.

Twarz Halinki pokryta bruzdami. Oczy bystre, czarne, głębokie jak Bajkał. Kiedy ktoś przechodzi korytarzem wagonu, Halinka uśmiecha się, zaczepia, odpowiada, wzdycha. Gdy ktoś odwzajemnia uśmiech, to i Puszkina recytuje:

Burza mgłami niebo kryje, wichrów śnieżnych kłęby gna
To jak dziki zwierz zawyje, to jak małe dziecię łka
To ze strzechy nam słomianej wyrwie z szumem kępę mchów
To jak pielgrzym zabłąkany w okieneczko stuknie znów


Po polsku. Ale zaraz milknie, wstydzi się. Pociera swoją białą sukienkę jak spłoszone dziecko. „Ja wiem… Mnie może trudno słuchać. Ale ja z radością mówię. O, moj Bog! Przez całe życie nie mieć możliwości czytać, pisać, rozmawiać w swoim języku? I dopiero teraz. Ale już nie ma z kim”.


Wiersz Aleksandra Puszkina Wieczór zimowy w tłumaczeniu Juliana Tuwima. Korzystałem z książki Antoniego Kulczyckiego Syberia.

*****

GRZEGORZ SZYMANIK, student dziennikarstwa i polonistyki UW.