Jutro to teraz, tylko inne teraz

Bartłomiej Dobroczyński

publikacja 28.08.2009 21:17

Przez dziesięciolecia tkwiliśmy w zamrażarce komunizmu i nagle spadł na nas z nieba nowy zaawansowany porządek, za którym stały setki lat ewolucji, zastępy specjalistów od ekonomii, psychologii społecznej, marketingu, reklamy itd. Byliśmy równie bezradni wobec nowego porządku jak Komancze, których zamykano w rezerwatach. Znak, 7-8/2009

Jutro to teraz, tylko inne teraz



Każdy będzie uwięziony w bani z informacjami adresowanymi wyłącznie do tej jednej osoby i będzie nimi efektywnie powodowany. Informacje i usługi będą dopasowane do konsumenta i będą go prowadzić w kierunku, który jest zgodny z interesami producentów. Czy to jest spiskowa teoria dziejów? Nie. To raczej neodarwinizm w wersji korporacyjnej.

Wszelkie futurologiczne rozważania cieszą się zasłużenie złą sławą, bo bardzo rzadko udawało się komuś trafnie przewidzieć przyszłość. Szef amerykańskiego urzędu patentowego bodajże w 1886 roku ogłosił, że ludzkość nic więcej nie wynajdzie, wszystkie najważniejsze odkrycia zostały już bowiem poczynione. Z drugiej strony zdarzają się geniusze.

Za największego wizjonera XX wieku uważam Aldousa Huxleya, który w Nowym wspaniałym świecie przewidział kierunek, w jakim będziemy zmierzać. Podobne intuicje miał potem Guy Debord, autor znakomitego Społeczeństwa spektaklu, który niczym Archimedes odkrył dwa prawa społeczeństwa spektaklu, w którym żyjemy: „co się ukazuje, jest dobre; a co jest dobre, ukazuje się” [1].

Z ich wizji wyłania się obraz formy sprawowania władzy, której właściwie nie można się sprzeciwić. Ona jest tak szczelna i tak przemyślnie skonstruowana, że nie da się uzyskać wglądu w jakikolwiek aspekt funkcjonowania rzeczywistości. Zwolennik spiskowych teorii dziejów będzie w tym wypadku mówił o jakimś sprzysiężeniu, ale można równie dobrze powiedzieć, że stopień komplikacji współczesnego świata jest tak znaczny, że po prostu nie da się ogarnąć wszystkich wpływających na nas czynników.

To właśnie Debord powiedział, że żyjemy w takiej rzeczywistości, w której „nie można już wierzyć nikomu w niczym, czego nie doświadczyło się samemu, i to bezpośrednio” [2]. A przecież nie mamy możliwości, by samodzielnie i niezależnie zweryfikować wiedzę na temat tego, jak wyglądało powstanie Tamilskich Tygrysów, jak doszło do zamachu na WTC, dlaczego właściwie mamy dziś kryzys i czy to istotnie jest kryzys.

Kiedy czytamy, że jakiś bank jest zagrożony, to nie wiemy, czy tak jest naprawdę czy też ktoś na tej informacji spekuluje… A zatem jednostka ma coraz mniejszą możliwość wpływania na scenariusz dotyczący najistotniejszych wydarzeń społecznych, politycznych czy ekonomicznych. Ktoś bardzo dobrze wykształcony zdaje sobie sprawę z tych mechanizmów, ale nie zmienia to faktu, że nie potrafi na nie wpływać.

Poprzez to, że bliska jest mi perspektywa debordowsko-marksistowska, patrzę na jednostkę przez pryzmat tego, jakim jest poddana oddziaływaniom – kulturowym, edukacyjnym itd. Zauważam, że człowiek jest znacznie bardziej elastyczny, niż to sobie dotychczas wyobrażałem, i że bardzo się zmienia. Dziś dominuje zupełnie inny niż jeszcze 20 lat temu stosunek do relacji międzyludzkich, do przedmiotów, co wiąże się z funkcjonowaniem w nowym systemie późnego kapitalizmu.

Badania psychologiczne pokazują, że współcześni ludzie zaczynają mieć jakiś nowy typ formacji intelektualnej czy też funkcjonowania procesów poznawczych ze względu na odmienne wymagania środowiska i bezprecedensowy sposób przepływu informacji. Na przykład dzisiejsi dwudziestolatkowi bardzo wyraźnie wykazują tzw. syndrom stałego rozproszenia uwagi.

Polega to na tym, że z jednej strony potrafią równocześnie przetwarzać bardzo dużą liczbę informacji (w tym samym czasie wysyłać esemesa, przeglądać witrynę internetową i rozmawiać przez telefon) i że tego wymaga od nich kulturowa rzeczywistość, z drugiej zaś – co jest zbawienne dla ich psychicznej równowagi i bezpieczeństwa – większość tych informacji się w nich nie zatrzymuje. W tej sytuacji można zapytać, co będzie się działo, kiedy środowisko, w którym żyją, będzie potęgować te wymagania.
 



[1] G. Debord, Społeczeństwo spektaklu. Rozważania o społeczeństwie spektaklu, tłum. M. Kwaterko, Warszawa 2006, s. 36.
[2] Tamże, s. 160.



Szczególna sytuacja zaistniała w Polsce. Kiedyś na własny użytek nazwałem to sobie syndromem Komanczów zamkniętych w rezerwatach popkultury. Przez dziesięciolecia tkwiliśmy w zamrażarce komunizmu i nagle spadł na nas z nieba nowy zaawansowany porządek, za którym stały setki lat ewolucji, zastępy specjalistów od ekonomii, psychologii społecznej, marketingu, reklamy itd. Byliśmy równie bezradni wobec nowego porządku jak Komancze, których zamykano w rezerwatach, strzyżono, poddawano edukacji, indoktrynowano do nowego systemu wartości, choć w tym nowym porządku dla większości z nich nie było właściwie miejsca.

Porównanie jest zasadne, jako że korporacje, reklamodawcy czy producenci wykorzystują najlepszą dostępną wiedzę z dziedziny procesów decyzyjnych oraz emocjonalnych, a jednostkowy umysł odbiorcy danego komunikatu musi się zmierzyć ze zbiorową inteligencją ludzi wynajętych przez finansowe potęgi. I nie ma się co łudzić, ta wiedza jest wykorzystywana przeciwko jednostce. Młody Szwajcar albo młody Brytyjczyk miał nauczycieli czy rodziców, którzy jakoś przygotowali go do życia w takim systemie, naszych dwudziestolatków natomiast wychowywali ludzie, którzy byli równie bezradni jak ich podopieczni.

Co nie oznacza, że młodzi Polacy nie potrafią funkcjonować w „nowym wspaniałym świecie”, bo przecież uczą się języków, podróżują, zdobywają lukratywne i prestiżowe posady. Różnica polega na tym, że znacznie mniej niż ich zachodni rówieśnicy świadomi są mechanizmów, którym podlegają. Klisze generowane przez kapitalistycznych producentów zostały im wpojone w sposób znacznie bardziej bezwzględny, bo nie znali żadnej alternatywy w postaci ruchów kontestujących nowy porządek (ekolodzy, antyglobaliści, alterglobaliści itd.; prądy niekoniecznie wartościowe w każdym swym aspekcie, ale zbawienne jako „dziura” w szczelnie zamkniętym systemie).

Znam nastolatków, którzy mówią: „Tato, nie pójdę do szkoły w butach z Tesco” albo „Masz iPhone’a, jesteś w porządku, nie masz iPhone’a, nie jesteś w porządku”, co wiąże się z powszechnym i bardzo brutalnym ocenianiem ludzi na podstawie ubioru i posiadanych przedmiotów.

Jak już wspomniałem, inne są dziś typy relacji międzyludzkich. Kapitalizm, który panuje w Polsce, ale ma też znaczne wpływy w świecie, jest nakierowany na odseparowaną jednostkę. Zatem wszelkie typy bliższych relacji – rodzinnych, przyjacielskich, miłosnych, które są zasadnicze dla pełnego funkcjonowania człowieka – z perspektywy tego systemu są relacjami niepożądanymi. One mogą umacniać w jakimś sposobie funkcjonowania i pozwalać na rezygnację z pewnych dóbr konsumpcyjnych.

Mówiąc obrazowo – w ośmioosobowej rodzinie używa się jednej pralki, natomiast osiem samotnych osób używa w sumie aż ośmiu pralek! To są zmiany bardzo subtelne, ale zauważam, że relacje międzyludzkie się instrumentalizują. Zależą one w coraz większym stopniu od narzucanej hierarchii wartości, co sprawia, że na drugi plan schodzą nawet kwestie indywidualnych preferencji czy uczuć. Istotniejsze staje się, czy ktoś nosi się i ubiera wedle zalecanych wzorców.

U ludzi pierwotnych symbolem prestiżu i wysokiego statusu społecznego była na przykład skóra wydry, dziś staje się nim marka samochodu, kurtki czy butów. Z drugiej strony na relacje intymne coraz znaczniej wpływa perspektywa kariery zawodowej. Kiedy rozmawiam ze studentami o ich relacjach partnerskich, przyjacielskich i erotycznych, to nierzadko słyszę frazę w rodzaju: „Nie będę się z nim/nią wiązać, bo on/ona dostanie pracę w Brukseli, a ja w Nowym Jorku i przestaniemy się widywać”.

Istnieje zatem nacisk na to, by być niezależną jednostką (dyspozycyjną wobec wyzwań zawodowych), która odnosi sukces, jest dobrym konsumentem itd. Mam jednak wrażenie, że tego rodzaju tendencje nabierają raczej siły w Polsce, a nie w świecie. I wynikają poniekąd z naszej niezawinionej bezradności.



Z drugiej strony jednak coraz bardziej przemawia do mnie teza, że sama sytuacja kulturowa kapitalizmu jest w istocie nieludzka. Bo człowiek poddany jest potężnemu naciskowi w taki sposób, by o tym nie wiedział. Niezbyt majętna staruszka widzi w telewizji, że jej ulubiony aktor reklamuje fundusz emerytalny. Ona go „kocha” i nazajutrz wpłaca oszczędności całego życia, a po kilku dniach traci połowę swych pieniędzy, bo ten fundusz nie jest pomyślany jako dobrodziejstwo dla starych ludzi, ale środek maksymalizacji zysku właściciela funduszu.

Żeby uzmysłowić kamuflaż, który skrywa właściwą naturę systemu, podam banalny przykład. Istniał w nie tak dawnych czasach proszek OMO (dziś, o ile wiem, już się go nie produkuje). A dlaczego miał taką nazwę? Bo w wyniku badań nad percepcją nie tylko człowieka, ale i innych naczelnych uczonym udało się stwierdzić, że spośród tysięcy obrazów najmocniej rozpoznawany i kojarzony jest wizerunek przedstawiający oczy i zęby.

I stąd właśnie mamy OMO – wystylizowany znak graficzny nawiązujący do wizerunku „zębów pomiędzy oczami” – bo z psychologicznego i ewolucyjnego punktu widzenia wynika, że takiej informacji nie można zlekceważyć. Oczywiście, można argumentować, że tego rodzaju przekaz nie działa aż tak skutecznie, ale ważne jest to, że jego właściwego sensu się nie ujawnia. Tak samo jak nie ujawnia się tego, że każda reklama jest tak skonstruowana, by zawierała element strachu. Odbiorca musi być przestraszony, że czegoś nie będzie miał. I wtedy reklama odnosi swój skutek. Tego rodzaju przekaz jest skierowany przeciwko odbiorcy, bo wykorzystuje wiedzę, której przeciętny śmiertelnik nie ma.

Moje refleksje brzmią dość pesymistycznie. Czy jest możliwy jakiś pozytywny obrót rzeczy? Czy tendencje, o których wspominam, muszą narastać czy też mogą zanikać? W tym momencie muszę przywołać trzy poglądy, które są mi bliskie, choć zarazem wzajemnie się wykluczają. Po pierwsze, biologiczny ewolucjonizm, który pokazuje, że organizmy ze sobą konkurują, a środowisko selekcjonuje jednostki najbardziej wytrzymałe.

Patrząc z tej perspektywy, można odnieść wrażenie, że żyjemy w świecie, który nie ma żadnego celu, donikąd nie zmierza. Istnieje pewne pole możliwości i w jego granicach rozgrywa się gra, właściwie poza dobrem i złem, choć współczesna psychologia ewolucyjna przebąkuje coś o naturalistycznych źródłach etyki (na przykład eksperymenty pokazują, że zwierzęta przestrzegają tzw. zasady wzajemności). Z drugiej strony jednak badania też pokazują, że ludzie są coraz lepsi. Bo mimo że media codziennie bombardują nas informacjami o rzeziach, brutalnych zbrodniach i głodzie, to jednak nie ma przyzwolenia na pewne praktyki (bicie dzieci, dręczenie zwierząt, niewolnictwo itd.), które dwieście lat temu były społecznie akceptowane.

Ale taki darwinistyczny pogląd na świat jest właściwie wypisany na sztandarze popkultury, bo ona pokazuje w lekko tylko zawoalowany sposób, że najważniejsze jest, by być jak najwyżej w hierarchii i mieć jak największą liczbę partnerów seksualnych. Istnieje konieczność rozeznania w trendach, oznakach społecznego prestiżu, ale wszystko to sprowadza się właściwie do takiej ewolucjonistycznej wizji, co jest zresztą siłą popkultury, bo ona nie udaje, że w życiu może jeszcze chodzić o coś innego.

Drugi kuszący dla mnie pogląd to anarchizm, w wersji bardziej lub mniej naukowej (nazwijmy ją kropotkinowską). Sprowadza się on mniej więcej do tego, że w przyrodzie widzi się przede wszystkim współpracę, a kulturę traktuje jako zniszczenie przyrodzonego ładu. Chodzi o przekonanie, że obiektywnie istnieje pewien dobry naturalny porządek. Szkopuł w tym, by ludzie chcieli żyć wedle jego zasad. Tu kłania się Jan Jakub Rousseau. To być może naiwne wizje, ale równoważą jakoś grozę socjaldarwinizmu w wydaniu kapitalistyczno-popkulturowym. Taką drogą próbowały i próbują zdążać różne ruchy ekologiczne, alterglobalistyczne itp. One oczywiście budzą moją sympatię dopóty, dopóki są w mniejszości i defensywie.



A trzeci bliski mi pogląd to mistycyzm. Karl Rahner mówił kiedyś, że chrześcijanin XXI wieku albo będzie mistykiem, albo go w ogóle nie będzie. Przy czym od razu zaznaczę, że mistycyzm to sposób postrzegania świata oparty na czystej empirii, bo mistycy wbrew obiegowym opiniom wychodzą od percepcji zmysłowej. Co zadziwiające, mistycy to gromada ludzi z różnych czasów i rozmaitych miejsc świata, którzy przekazują mniej więcej jednobrzmiące przesłanie, że raczej wszystko zmierza ku dobremu niż ku złemu. Jak to wiele lat temu ujęła Julianna z Norwich: „All shall be well, and all manner of thing shall be well”.

Z żadnym z tych poglądów nie potrafię się rozstać, a przecież wzajemnie się wykluczają. To powiedziawszy, przyznam, że coraz wyraźniej widzę, iż wszelkie prognozy są dzisiaj wróżeniem z fusów, a kluczem do przyszłości będą chyba jednak media i rzeczywistość zmediatyzowana. Zaskakująca jest szybkość zmian i niestabilność osiąganych etapów. Właściwie codziennie budzimy się w zupełnie nieustalonym stanie, bo mody, komunikaty, wyobrażenia bez przerwy się zmieniają i są w gruncie rzeczy nieznaczące.

Okazuje się, że wspominane stałe rozproszenie uwagi jest najzdrowszym sposobem funkcjonowania, bo gdyby zacząć żyć zgodnie z rytmem wyznaczanym przez informacje na portalach internetowych, to można by tylko zwariować. Dzisiaj żyjemy w swego rodzaju niemistycznym „wiecznym teraz”, które nie ma żadnego związku z wczorajszym czy przedwczorajszym „wiecznym teraz”. Mam zatem nieodparte wrażenie, że psychologia przyszłości to przede wszystkim psychologia mediów.

Ale być może nie jesteśmy skazani na los więźniów wszechpotężnych mediów. W tym momencie posłużę się pewną generalizacją. Otóż sednem konfliktu, który dziś się zaostrza, jest w gruncie rzeczy starcie platonizmu z darwinizmem (pojmowanych jako symbole myślowych nurtów). Z punktu widzenia Platona – ale wiarę podobną odnajdziemy w niemal dowolnej tradycji religijnej – świat został stworzony przez Stwórcę z dwóch rodzajów „tworzywa”: ducha i materii, nieprzystających do siebie i sobie obcych.

My, ludzie, również będący niezbyt spójnym połączeniem tych dwóch substancji, jesteśmy zatem polem ścierania się dwóch porządków, z których każdy działa przeciwko drugiemu, zaś jeden jest ważniejszy, a drugi mniej ważny. I ta sprzeczność jest zasadniczym źródłem ludzkiej aktywności, jej głównym motorem napędowym. Po pierwsze bowiem, chcemy odzyskać to, co utraciliśmy w wyniku upadku: bo teraz jesteśmy „wyrzuceni z raju”, osadzeni w karnej kolonii; gdzie żyjemy jakby na próbę, po to, aby udowodnić naszą zdolność do powrotu do „prawdziwego świata”. Po drugie, mamy wzorzec piękna, prawdy i dobra, bo przebywaliśmy w świecie idei i ten wzorzec niejako zmusza nas do jego urzeczywistniania w sztuce, nauce, religii, życiu codziennym.

Po drugiej stronie konfliktu sytuuje się Darwin, który głosi, że nie było żadnego osobnego aktu stworzenia, podobnie jak nie ma dwóch rodzajów tworzywa. Mamy wprawdzie coś w rodzaju „napędu z tyłu” (ewolucja), ale nie zmierzamy w żadnym określonym kierunku. Również nie istnieje żaden uniwersalny wzorzec piękna, prawdy czy dobra. A skoro tak, to o żadnym stanie rzeczywistości nie możemy powiedzieć, że jest właściwy lub nie. Nie ma żadnej normy. Kropkę nad i postawił Richard Dawkins, który stwierdził, że istnieje jedynie dynamika samolubnych genów. One chcą się powielać, zatem wszystko inne jest pochodną tego podstawowego procesu.



Takie są zatem skrajności, między którymi rozdarty jest współczesny Europejczyk. Projekty wszelkich rozwiązań prawnych, społecznych i edukacyjnych zależą od tego, po której stronie tego konfliktu dana osoba lokuje samą siebie. I tu właściwie kończy się wszelka dyskusja. Która strona zwycięży w niedalekiej przyszłości? Wydaje się, że znaczną przewagę, zwłaszcza w nauce, ma teoria ewolucji. Co musiałoby się stać, by ludzie chcieli przejść na drugą stronę? Zabrzmi to prowokacyjnie i staroświecko, ale nie ma chyba innej pobudki niż ta, która sterowała Buddą – osobiste zetknięcie się ze śmiercią i z cierpieniem.

Mówiąc mniej dosadnie, chodzi o konfrontację z własnymi ograniczeniami, w wyniku czego człowiek odnajduje w sobie pewne tęsknoty. Trudność polega na tym, że szybkość życia, liczba stawianych przed nami wymagań sprawiają, że współcześnie nie ma właściwie kiedy odkryć tych tęsknot. Tu powracamy do kwestii zaburzeń uwagi, która, jak wiadomo, w swej optymalnej postaci jest wyróżnikiem mistyka. I rzecz zdumiewająca, w ostatnim czasie najwięcej prac z zakresu psychologii dotyczy właśnie uwagi.

Wielu psychologów (znów – nie tylko profesjonalnie zainteresowanych religią) sięga do tradycji buddyzmu, analizując kategorię mindfulness, którą Czesław Miłosz spolszczył jako uważność. Organizowane są konferencje, wykłady, w których dowodzi się, że ta uważność jest kluczem do psychicznej i fizycznej równowagi, do integracji osoby. I to narastające zainteresowanie psychologii religią naprawdę mnie zdziwiło. Wygląda na to, że człowiek potrzebuje religii jak kania dżdżu. A kiedy przychodzi kryzys, widać to jak na dłoni.

Na koniec popuśćmy wodze fantazji. Jak wyobrażam sobie świat w 2025 roku? Zakładając, że nie wydarzy się żaden całkowicie druzgocący kryzys w rodzaju wojny czy poważnej epidemii, przewiduję, że nasilą się tendencje dostrzeżone przez Huxleya i Deborda. Ludzie będą jeszcze bardziej podzieleni na kasty, które określać będzie status finansowy. Ważne zmiany będą pochodną przymierza pieniędzy i rozwoju technologicznego.

Najmocniej może się to odcisnąć na postępie biotechnologii. Ludzie zamożni będą jeszcze bardziej inwestować w zabiegi dające im wsparcie biologiczne – poprawianie wyposażenia genetycznego, operacje plastyczne, przedłużanie sprawności fizycznej. Nastąpi więc kolejny etap stratyfikacji społecznej, ale nie oznacza to koniecznie, że powiększać się będzie obszar biedy. Mam wrażenie, że poszerzy się raczej krąg ludzi średniozamożnych.

Zgodnie z przewidywaniami Huxleya, każdy będzie zadowolony z przynależności do swojej grupy. Zadowolony będzie kibic drugoligowej drużyny, że chodzi w dresie, pije swoją wódkę i spotyka się z kolegami, zadowolony będzie też intelektualista, że może czytać książki, chodzić do filharmonii i pić wytrawne wino. Tu sprawdzać się będzie socjologiczna zasada dyferencjacji.

Coraz bardziej rozbudowana będzie sieć powiązań jednostki ze światem mediów. Informacja docierająca do konkretnej osoby od producenta będzie coraz bardziej spersonalizowana, bo będzie on dużo więcej niż dziś wiedział o tym konkretnym Janie Kowalskim (m.in. dzięki tzw. portalom społecznościowym, które są tylko maszynami badającymi i zliczającymi preferencje).

Krótko mówiąc, urzeczywistniać i wypełniać się będzie najważniejsza współczesna dewiza cywilizacji Zachodu: „aby droga informacji o produkcie – od wytwórcy do konsumenta – była jak najkrótsza”. Każdy będzie uwięziony w bani z informacjami adresowanymi wyłącznie do tej jednej osoby i będzie nimi efektywnie powodowany. Informacje i usługi będą dobrze dopasowane do konsumenta i będą go prowadzić w kierunku, który jest atrakcyjny dla konkretnej jednostki i zgodny z interesami producentów. Czy to jest spiskowa teoria dziejów? Nie. To raczej neodarwinizm w wersji korporacyjnej.


BARTŁOMIEJ DOBROCZYŃSKI, dr hab., psycholog, pracuje w Zakładzie Psychologii Ogólnej UJ.