Polskie Inflanty, czyli zapomniana kraina Europy

Magdalena Derezińska – Osiecka

publikacja 28.08.2009 21:28

Są takie miejsca w Europie, gdzie brakuje bieżącej wody i kanalizacji, więc sobotę całe rodziny wybierają się do łaźni, by wykąpać się przed niedzielną mszą. Są takie miasta, w których zamiast psów czy kotów ludzie hodują krowy, bo to jedyny sposób na prawdziwe, a nie „unijne” mleko. Znak, 7-8/2009

Polskie Inflanty, czyli zapomniana kraina Europy



Polsko-europejskie Kresy

Stara i nowa Europa są światami, które dzieli przepaść – nie tyle gospodarcza, ile przede wszystkim duchowa. Widać to w Łatgalii, krainie w południowo-wschodnim zakątku Łotwy, kiedyś na kresach Polski, dziś – całej Unii Europejskiej. To kraj lasów i jezior, w którym zatrzymał się czas, a Bruksela wydaje się tym zupełnie nie interesować. I dobrze – pozwólmy mu tak żyć jak najdłużej.

Ten najdalszy zakątek Unii Europejskiej to kraina bliska uczuciowo Polakom. Do 1918 roku kultura na Łotwie rozwijała się pod wpływem niemieckiego protestantyzmu, ale inna sytuacja panowała we wschodniej części kraju. Tu przeważał katolicyzm i trwałe związki z kulturą polską. Inflanty należały bowiem do Rzeczpospolitej od XVI wieku aż do pierwszego rozbioru Polski, a następnie (częściowo) także w okresie międzywojennym, kiedy to na mocy traktatu ryskiego granica Polski sięgnęła aż do rzeki Dźwiny.

Dla Polaków Dźwina już dużo wcześniej była ważną rzeką: w XVIII wieku, w okresie pomiędzy pierwszym i drugim rozbiorem, właśnie wzdłuż niej biegła granica polsko-rosyjska, a wiele miast położonych w pobliżu stało się polem bitew (Ryga, Dyneburg, Witebsk). Dziś, płynąc przez tereny Rosji, Białorusi i Łotwy, Dźwina wciąż wzbudza w duchu polskim nieopisane emocje. Wystarczy stanąć nad jednym z jej brzegów – na przykład w Krasławiu – i, patrząc na sosnowy las po przeciwnej stronie, pomyśleć o Polsce, która niegdyś tam była, i o Polakach, którzy w tym rejonie walczyli i ginęli.

Nie trzeba zresztą wracać do dalekiej przeszłości: wielu Polaków, ostatnich żyjących świadków trudnej historii tamtego regionu, mieszka tam do dziś. Łatgalię zamieszkuje większa część 60-tysięcznej mniejszości polskiej na Łotwie. (Jeżeli uwzględnić to, że wiele osób uważających się za Polaków ma w dokumentach wpisaną inną narodowość, najczęściej białoruską lub łotewską, to okaże się, iż osób pochodzenia polskiego jest znacznie więcej).

Pani Anna pochodzi z Brasławszczyzny – w międzywojniu polskiej krainy poziomkowych lasów i jezior, leżącej po południowej stronie Dźwiny. Dziś teren ten należy do Białorusi. Pani Anna wyjechała stamtąd tuż po wojnie, by uciec przed kołchozami do najbliższego dużego miasta, stolicy Łatgalii, Dyneburga, gdzie mieszka do dziś. Jeszcze kilka lat temu często wracała na Białoruś odwiedzić rodzinne tereny, groby rodziców i bliskich. „Od kiedy Łotysze przeszli na Zachód, ciężko nam jeździć do domu, bo potrzebne są wizy” – mówi, narzekając na przystąpienie Łotwy do Unii Europejskiej w 2004 roku.

„Mogę wprawdzie jeździć do Polski bez żadnych papierów, ale co mi z tego? Dla mnie Polska jest tam, po drugiej stronie Dźwiny”. Jej opowieść jest typowa dla większości Polaków żyjących dziś w Dyneburgu i Krasławiu, głównych ośrodkach polskich Łatgalii. Żyją bardzo skromnie, niemal każdy z nich, przed wojną wychowany w rodzinie chłopskiej, zajmuje się choćby trochę ziemią i uprawia własny ogródek. Czasem wytrwali staruszkowie hodują krowę, ale nie każdy ma tyle samozaparcia.



„Ginie wieś, od kiedy przyszła Unia. Nic nie można sprzedać, wszystko musimy kupować od Unii. Łotwa to hektary ziemi, która leży odłogiem. Już nic się nie uprawia” – narzeka pani Wanda z Krasławia, urodzona na Brasławszczyźnie w rodzinie ziemiańskiej. W jej domu panuje duch polskości, jakiego trudno doświadczyć gdzie indziej, nawet w Polsce. Domową bibliotekę wypełniają dzieła polskich wieszczy, które czyta się żarliwie i w kółko, na ścianie wytapetowanej sowieckim wzorem wisi (obok krzyża i biało-czerwonej flagi) zakurzony portret Mickiewicza, zaś na kolację przyrządza się gołąbki i kotlety schabowe. To duch niepowtarzalny, duch kresowy, gasnący wraz z odchodzeniem najstarszych wiekiem Polaków.

Ci z nich, w których ów duch polskości mocno tętni życiem, dokładają starań, by dzieci i wnukowie świadomi byli swoich korzeni, by – nawet jeśli są rozsiani po całej Łotwie – znali polski i czuli się Polakami. Taki jest syn pani Wandy, Andrzej; rozmawiając z nim, człowiek wręcz roztapia się w atmosferze ideału polskości, tej piastowskiej, jagiellońskiej, mickiewiczowskiej… Jednak nie tak łatwo przekazać patriotyzm następnemu pokoleniu, wnukom.

Dwie nastoletnie córki Andrzeja były wprawdzie kilka razy w Polsce, jednak, urodzone i wychowywane na Łotwie, niechętnie mówią po polsku, traktując kraj nad Wisłą bardziej jako ciekawostkę biograficzną niż tożsamość czy spuściznę duchową. „Po co mi język polski? W Rydze najważniejsze jest, żeby znać łotewski i angielski. Aby dostać się na studia, muszę być dobra przede wszystkim w angielskim” – mówi dźwięczną polszczyzną jedna z nich. I trudno ją z tego rozliczać.

Zatrzymana przestrzeń i czas

Chcąc przybliżyć atmosferę tego dalekiego zakątka nowej Europy Wschodniej, wystarczy przyjrzeć się owemu specyficznemu polskiemu duchowi, który przesyca Łatgalię do dziś. Obecność mniejszości polskiej w Łatgalii (w samym Dyneburgu żyje około 20 tysięcy Polaków) decyduje o tym, że jest to najbardziej katolicki rejon Łotwy. Katolicyzm to inny niż ten obserwowany obecnie w Polsce.

Wielokulturowość Inflant nauczyła tu ludzi żyć w duchu prawdziwej tolerancji i szacunku do inności, czego u nas często brakuje. W Krasławiu, uroczym miasteczku nad Dźwiną, nieopodal jej brzegów stoi kościółek otoczony kilkoma domami i lasem. Jego proboszczem jest młody i dynamiczny ksiądz Janusz, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Właśnie odprawił mszę w trzech językach równocześnie, pełną śpiewów i energii. Wyraźnie zmęczony idzie do zakrystii odpocząć w towarzystwie parafialnej młodzieży. „Część liturgiczną odprawiam zwykle po polsku i łotewsku, ale Ewangelię i kazanie już po rosyjsku, żeby wszyscy zrozumieli. Śpiewamy i po łotewsku, i po polsku, niech wszyscy pośpiewają” – wyznaje z uśmiechem. W innych kościołach liturgie dla poszczególnych narodowości są od siebie pooddzielane.

Dzieci polskich Inflant dorastały wśród rówieśników różnych wyznań – Żydów, protestantów, prawosławnych i katolików. Żydów było w Łatgalii bardzo dużo – w samym tylko Krasławiu ludność żydowska stanowiła przed wojną około 60 procent mieszkańców. Pan Stanisław, urodzony przed wojną, wspomina śmiertelny marsz żydowskich rodzin, który jako dziesięciolatek obserwował ze swojego podwórka.



„Prowadzili ich do lasu, o tam. Po kolei kazali im zrzucać z siebie ubrania i wszystko. Ja byłem w domu z mamą i z kolegą. Po chwili tylko strzały. My nic nie mogliśmy zrobić, a tam byli nasi koledzy i koleżanki. I lekarze, i prawnicy. To byli dobrzy ludzie ci Żydzi, pracowici. To był rok 1941, wszystkich rozstrzelali, dwa tysiące ludzi…A potem, mimo zakazu mamy, pobiegłem do lasu z kolegą zobaczyć. A tam tylko krew i ziemia, krew i ziemia”... Niemal każdy Polak na pytanie o szkolne relacje z żydowskimi rówieśnikami reaguje zdziwieniem, tak jak pan Stanisław: „No a jakie miały być te relacje? Dobre były, normalne”.

Gdy wraz z nastaniem wojny, a później Związku Radzieckiego pozamykano polskie szkoły, wiele dzieci mogło uczyć się polskiego tylko z katechizmów i modlitewników. Dlatego Kościół tak wiele tu znaczył dla Polaków. „Pamiętam, jak w czasie wojny Sowieci chcieli wywieźć księdza z naszej wsi. Wtedy tata i wszyscy nasi sąsiedzi położyli się razem na drodze, by zagrodzić przejazd. I długo tak leżeli. W końcu jednak się nie udało i księdza zabrali na zawsze” – wspomina pani Weronika (75 lat) opiekująca się polskim kościołem w Krasławiu. Jej dzieci i wnuki mówią po polsku, ale to wyjątek, bo większość potomków Polaków, wchodząc w mieszane związki małżeńskie, pod naporem życiowych losów, ciężaru dnia powszedniego na obcej już dziś ziemi gdzieś zatraca polskiego ducha.

Poza tym, od chwili rozpadu Związku Radzieckiego, główny nacisk kładzie się na Łotwie na powrót do języka narodowego, który przez lata był wypierany przez rosyjski. I tak, zarówno w Dyneburgu, jak i w Krasławiu jest polska szkoła i kościół, jednak wielu rodziców rezygnuje z przekazywania dzieciom polskiej mowy. „Jak się nie zna łotewskiego, to w Rydze nie ma szans na znalezienie pracy. A wszyscy młodzi stąd uciekają, bo tu tylko staruszkowie i tylko rosyjski” – mówi pani Maria z Krasławia.

Rzeczywiście, przemierzając Łatgalię, ma się dziwne uczucie bycia zawieszonym w przestrzeni i czasie, odbywania podróży donikąd – ulice są opustoszałe, po sowiecku senne, a wokół przeważają ludzie w podeszłym wieku. Do komunikacji wystarcza język rosyjski. W Dyneburgu (łotewski Daugavpils, kiedyś niemiecki Dünaburg, rosyjski Borisoglebowsk), liczącym około 118 tysięcy mieszkańców, działa państwowy uniwersytet. Rząd od kilku lat walczy o to, by wszystkie zajęcia odbywały się w języku łotewskim (a nie po rosyjsku), ale to nie takie łatwe. „Młodzi muszą stąd uciekać, oni tu nie mają przyszłości” – mówi pani Anna, której jedna wnuczka studiuje w Rydze, druga w Polsce.

Wojenne losy Łatgalczyków

Dyneburg to drugie co do wielkości miasto Łotwy – kraju przyjętego do Unii Europejskiej razem z Polską. Ale europejskie wyobrażenia o mieście zderzają się na miejscu z jego prawdziwym obliczem: na Dyneburg składa się kilka wiosek bez kanalizacji połączonych osiedlami sowieckich bloków i zakładów przemysłowych.

W centrum jest wiele miejsc, w których za rogiem kamienicy kończy się asfalt i wysokie zabudowania, a zaczyna… pianie koguta pod wiejskim domostwem. Wieczorem nieoświetlona aglomeracja pustoszeje, słychać jedynie krzyki i zaczepki więźniów, dochodzące ze zbudowanego jeszcze w czasach Związku Radzieckiego zakładu karnego, dziś położonego tuż przy jednej z głównych ulic. Za dnia widać, jak przez zakratowane okna cel więziennych machają do przechodniów, wołając o odrobinę uwagi.



Jedną z wchłoniętych do Dyneburga wiosek, która wciąż żyje własnym życiem, jest dzielnica Griva. Polne drogi łączą niskie, urocze domki, przy których krzątają się staruszki. W jednym z nich mieszka pani Czesia, urodzona w Brasławiu i żyjąca w Dyneburgu od 1947 roku. Obmywając zielone pędy cebuli, które nazajutrz sprzeda na targu, wspomina swoje życie na Łotwie: „Mój mąż umarł na zawał dawno temu. Został mi syn Jan, którego wysłali do Czarnobyla na »sprzątanie«. Próbowałam to jakoś załatwić, odwołać. Ale dali wybór: albo Syberia, albo Czarnobyl. No i pojechał. Wrócił już po trzech miesiącach, bo przestał chodzić, tak go napromieniowało. Dziś ma guzy na całym ciele, a przecież skończył dopiero 45 lat. I nie może mieć dzieci”.

Sąsiadem pani Czesi jest pan Konstanty, nieśmiały, wielki duchem człowiek, również pochodzący z Brasławia. W czasie wojny wstąpił do Wojska Polskiego, a po walkach na froncie wschodnim dotarł z I Pułkiem Artylerii pod Warszawę, w której trwało powstanie: „Byłem telefonistą i nasz obserwacyjny punkt był na wieży kościelnej, na Pradze.

Z tej wieży patrzyliśmy, jak płonęła Warszawa. Niemcy nadawali przez głośnik. Mówili, że stłumione zostało powstanie warszawskie, że Rosja sowiecka winna, że mogła się z powstańcami naradzić”... Rozedrgany, przez ściśnięte gardło wspomina trudne chwile oczekiwania na praskich łąkach, moment bezradności wobec tragicznego położenia walczących w Warszawie rodaków, którym nie mógł w żaden sposób pomóc. „A komenda? Rozkaz? Żołnierze nie pójdą bez rozkazu, trzeba rozkazu”...

Kilka domów dalej mieszka pan Kazimierz – wrażliwy, samotny mężczyzna. Jako niespełna dziesięcioletni chłopak stracił oboje rodziców – ojciec zginął tuż przed końcem wojny na froncie, matkę skatowali Sowieci. „Koszmar nastał dopiero po wojnie, gdy radzieccy szpiedzy zaczęli węszyć. I wywęszyli, że mamusia wydawała broń dla polskiego wojska, że współpracowała z AK, z naszymi powstańcami polskimi. Najpierw wywieźli ją do więzienia w Dyneburgu.

Umarła w pociągu, jadąc na Syberię”. Dziadek pana Kazimierza był głównym ogrodnikiem w pałacu Platerów, a zasadzone przez niego drzewa można do dziś oglądać wokół zniszczonego dworku. (Krasław był gniazdem rodzinnym rodu Platerów, z którego pochodziła między innymi Emilia Plater). W czasie niemieckiej okupacji Związek Walki Zbrojnej posiadał komórki wśród łotewskiej polonii. Rodzice pana Kazimierza oraz członkowie jego najbliższej rodziny działali w konspiracji i niemal wszyscy prędzej czy później zginęli, podobnie jak pozostali działacze konspiracji w Łatgalii.

Większość komórek ZWZ i oddziałów dywersyjnych została bowiem szybko wydana przez Łotyszy, którzy współpracowali z gestapo. Osierocony, niespełna osiemnastoletni Kazimierz wyniósł się po wojnie z Krasławia. Zaciska wargi: „Nie byłem w stanie żyć obok tych, którzy wydali i zabili moją matkę”.

***

To tylko niektóre historie tych małych-wielkich bohaterów, którzy stanowią bezcenną skarbnicę wiedzy o tamtej Łatgalii, tamtej Polsce. Stan letargu, który panuje teraz na ziemiach Inflant, nie będzie trwał wiecznie. Gdy odejdą ostatni Polacy i inni starzy mieszkańcy Łatgalii, na tych terenach pojawi się nowa fala przybyszy z tej lepszej, bardziej postępowej części Łotwy.
Zatrzymany czas ruszy z miejsca. W Łatgalii też zacznie się Europa.

Fragmenty cytowanych wypowiedzi pochodzą z Archiwum Historii Mówionej Ośrodka „Karta”, który w ramach projektu „Polacy na Wschodzie” finansowanego przez Senat RP archiwizuje i udostępnia relacje biograficzne świadków historii XX wieku żyjących na kresach dawnej Rzeczypospolitej.

*****

MAGDALENA DEREZIŃSKA-OSIECKA, doktorantka w Instytucie Filozofii i UJ, współpracuje z Ośrodkiem „Karta”.