Przed teorią nie ma ucieczki

Z Henrykiem Markiewiczem rozmawia Łukasz Tischner

publikacja 31.10.2009 18:35

Możliwe, iż dla ludzi mojego pokolenia nowe teorie są trudne do zrozumienia. Jeśli idzie o mnie, zdarza się, że po uważnej lekturze dochodzę do przekonania, iż daną myśl można było wyrazić znacznie prościej i że po takim przekładzie okazuje się banałem albo arbitralnym paradoksem. Znak, 10/2009

Przed teorią nie ma ucieczki



Czemu mają służyć nauki humanistyczne? Jak Pan Profesor broniłby dzisiaj nauk humanistycznych przed zarzutem, że są już społecznie nieużyteczne, a może nawet szkodliwe?

Zadał mi Pan pytanie, na które można by odpowiedzieć całą książką. Ponadto wymagałoby ono odpowiedzi zbiorowej. Nauki humanistyczne mają przecież zróżnicowany charakter – inne są zadania nauk filologicznych, inne socjologii czy psychologii.

Skupmy się zatem na nauce o literaturze.

Dziękuję za to zawężenie, bo częściowo uwalnia mnie od zarzutu intelektualnego hochsztaplerstwa. Choć i w przypadku literaturoznawstwa moje kompetencje są ograniczone – któż dziś może ogarnąć całość produkcji literaturoznawczej! I choćby tylko w Polsce, nie mówiąc o spojrzeniu w perspektywie szerszej.

Ale poczyniwszy to zastrzeżenie, do którego dodałbym jeszcze takie, że moje poglądy wydadzą się pewnie wielu czytelnikom staroświeckie, powiedziałbym, że literaturoznawstwo, a zwłaszcza historia literatury proponuje pewien wybór z dziedzictwa i współczesności literackiej, który uważa za szczególnie wartościowy, ucząc zarazem lepszego zrozumienia i korzystania z niego. Literatura – jak wiadomo – może służyć celom rożnym: upodobaniom estetycznym, swoistemu poznawaniu rzeczywistości i jej projektowaniu, zaspokajaniu potrzeb ludycznych, rozrywkowych. Oczywiście wszystko to bierze się z potencjału samej literatury, a nie nauki o literaturze, ale ta ostatnia otwiera ku temu drogi.

Pan Profesor wspominał o wyborze spośród dziedzictwa. Ellis wskazuje, że krytycy, których zalicza do szkoły „rasa-gender-klasa”, zarzucają tego rodzaju wyborowi ideologiczne skonstruowanie. W konsekwencji walczą z tym, co jest nazywane literackim kanonem, i przekonują, że historia literatury – pośrednio lub wprost – ma służyć polityce, ma być wehikułem treści ideologicznych danego czasu (obecnie – walce z wszelką opresją). Czy Pan Profesor podziela ich przekonanie?

Badania literackie są w wielu wypadkach obciążone tym skrzywieniem ideologicznym, ale można je zaobserwować i zminimalizować. Poza tym w odróżnieniu od przedstawicieli tej nieszczęsnej trójcy wielu teoretyków i praktyków literatury wskazywało na to, że można również czerpać satysfakcję literacką z utworów o ideologii obcej…

…lub nawet niebezpiecznej. Przypomina się choćby Ezra Pound.

Wiele znanych sformułowań, na przykład Eliota czy – by odwołać się do polskiej tradycji – Wacława Borowego podkreśla możliwość względnego zautonomizowania oceny literackiej utworu od preferencji ideologicznych badacza. Zapewne, wszystko to dzieje się w pewnych granicach. Wydaje mi się, że istnieją dzieła o ideologii tak obcej i wrogiej danemu badaczowi, że trudno mu abstrahować od tego wymiaru omawianego dzieła literackiego.

Czy Pan Profesor podziela przekonanie, że studiowanie literatury ma służyć kształtowaniu właściwych postaw obywatelskich?

Ja bym sprawę ujął szerzej. Nie chodzi tutaj tylko o postawy obywatelskie, ale także o funkcję identyfikacyjną i integracyjną w relacji jednostki do zbiorowości. Niektóre utwory literackie mogą temu sprzyjać. Ale nie sądzę, żeby miała temu służyć na przykład lektura Trenów Kochanowskiego. Literatura uczy także czytelnika lepszego zrozumienia samego siebie, częstokroć nazwania swoich emocji czy odczuć. Nie zawsze i nie każda literatura, ale literatura w swoich najlepszych osiągnięciach. Uczy również zrozumienia innego człowieka. Uczy, cytuję Kunderę, że: „rzeczy są bardziej skomplikowane”. Nie chodzi przy tym o konkretne odpowiedzi na pytania, ale o samo postawienie pytań, na przykład egzystencjalnych czy etycznych.



Przejdźmy zatem do książki Ellisa Literature Lost…

Książkę Ellisa uważam za uczciwą i przekonującą (może czasami zdawała mi się rozgadana). Wydaje mi się jednak, że na szczęście częściowo się już zdezaktualizowała. Eblis ma wielu współmyślących – wystarczy sięgnąć do obszernej antologii ich głosów Theory’s Empire z roku 2005 (pod redakcją Daphne Patai i Willa H. Corrala).

Nie jest tak, że w tej chwili w Stanach Zjednoczonych dominują zwolennicy trójcy: „rasa-gender-klasa”. Po pierwsze, ta tendencja została wyparta przez inny kierunek, częściowo czerpiący z tego źródła – przez nowy historyzm, który też jest zainteresowany przede wszystkim tym, co można by nazwać ideologią czy polityką w literaturze, ale stawia sobie znacznie szersze zadania, mianowicie ukazanie zjawisk literackich w całym ich powiązaniu z kontekstem piśmiennictwa nieliterackiego, a także działalności rozmaitych instytucji państwowych i społecznych.

Jakkolwiek Ellis rozprawia się także z nowym historyzmem, biorąc na cel Greenblatta, i przyporządkowuje ten kierunek trójcy „rasa-gender-klasa”.

To prawda, ale – powtarzam – nowy historyzm ma szersze zainteresowania i jest bardzo eklektyczny, czerpie dodatkowo z psychoanalizy i z dekonstrukcji… Jest to zatem jakaś mutacja w stosunku do zjawisk, o których pisze Ellis. Zwrócić także należy uwagę na „zwrot etyczny” w badaniach literackich. Jest to pojęcie wielowymiarowe, bo po pierwsze, zwrot ten ma się przejawiać w większej pieczołowitości i lojalności krytyka wobec tekstu. Po drugie – w spojrzeniu na dzieło literackie jako na nośnik pewnych wartości i postaw etycznych. Po trzecie – w refleksji nad etycznym oddziaływaniem dzieła na jego odbiorców. Przy czym „etyczne” oznacza zarówno moralność, jak i ideologię czy politykę.

Czyli ten zwrot również w jakiejś mierze wywodzi się z trójcy „rasa, płeć, klasa”…

I tak, i nie… Owa trójca Ellisa i nowy historyzm miały głownie nastawienie demaskatorskie, prokuratorskie wobec dziedzictwa przeszłości. Wszędzie dopatrywały się działania jakiejś opresji ze strony klasy dominującej. Na marginesie dodam, że można tu zauważyć daleko idącą analogię do pewnej wersji radzieckiego marksizmu z przełomu lat 20. i 30 dwudziestego wieku. Otóż tej prokuratorskiej jednostronności w tekstach, które czytałem, z kręgu „zwrotu etycznego” – nie ma. I całe szczęście, bo w końcu sięgamy po Burzę Szekspira nie po to, żeby przekonać się, iż Kalibana potraktował autor tak, jak odpowiadało to kolonizatorskiej ideologii tamtego czasu, ale ze znacznie bardziej skomplikowanych powodów.

Jak widzę, teoria „zwrotu etycznego” budzi sympatię Pana Profesora.

Za mało z tego zakresu przeczytałem, ale zasadniczo rehabilitacja walorów poznawczych i ideowych literatury bardzo mi odpowiada.

Ellis wspomina w pewnym momencie o nierównowadze między tym, co nazywa asertywnym aspektem badań nad literaturą, i aspektem analitycznym. Czy zgadza się Pan, że taka nierównowaga jest dziś zauważalna?

Nie całkiem rozumiem to rozróżnienie, być może chodzi o nierównowagę między tym, co Ryszard Nycz nazywa trybem proklamacyjnym i trybem argumentacyjnym. Oczywiście bliższy mi jest ten drugi.

Te uwagi wiążą się chyba z przekonaniem, że dzisiaj to raczej interpretator jest dowartościowany w procesie lektury, a dzieło samo jest zdane na jego łaskę i niełaskę. Myślę o rekonstrukcyjnej sile interpretatora, który może sobie bardzo dowolnie poczynać z tekstem.

Takie tendencje oczywiście istnieją. W Polsce przedstawicielem ich jest w pewnym stopniu Michał Paweł Markowski, zwolennik interpretacji subiektywnej i prezentystycznej, z którym się swego czasu o to spierałem. Niedawne jednak deklaracje przedstawicieli „zwrotu etycznego”, takich jak Hillis Miller, apelują o pokorę wobec tekstu.



A czy w polskiej praktyce literaturoznawczej przeważają odczytania dzieł, które charakteryzują się taką uczciwością, pokorą wobec komentowanych tekstów?

Trudno powiedzieć, czy przeważają. Łatwo byłoby jednak wiele wymienić, jak choćby Marii Podrazy-Kwiatkowskiej o Młodej Polsce, Stefana Sawickiego o Norwidzie, Jana Błońskiego o Witkacym. Moje oczytanie w pracach autorów młodszych jest zbyt skąpe, abym eksponował jakieś nazwiska, nie sądzę jednak, by pod tym względem było gorzej niż dawniej. Równocześnie jednak, zwłaszcza w tekstach młodej generacji, widoczna jest – jak by to powiedzieć – dezynwoltura interpretacyjna, która nie bardzo liczy się z wymową samego tekstu. Szerzy się duża dowolność, polegająca zwłaszcza na nieuzasadnionym doszukiwaniu się treści symbolicznych w omawianym utworze.

Aby nie być gołosłownym, posłużę się cytatem z tego, co przeczytałem niedawno o sklepie Mincla i Wokulskiego. Stary Mincel jest pryncypałem bezwzględnym i małostkowym, z czasem zdziwaczałym. Wokulski zarządza losem swych podwładnych despotycznie, Rzecki ich śledzi, oni sami są ze sobą skłóceni, zgadzają się tylko w szykanowaniu młodego Szlangbauma.

Tymczasem w oczach autora pewnej książki: „sklep ten odwołuje nas do rzeczywistości rajskiej, w której znikają wszelkie podziały. Jest to przestrzeń, która w sposób pełny, niemal doskonały demokratyzuje znajdujące się w niej jednostki, a obecna w nim hierarchia jest odzwierciedleniem struktury doskonałej, stanowi swego rodzaju epoche”. (Przy okazji warto zaznaczyć, że autor chyba nie rozumie, co to znaczy epoce…). A w innym miejscu tenże autor komentuje, że kiedy stary Mincel, wprowadzając do fachu młodego Rzeckiego, otwiera szufladę i poucza go: to jest cynamon, a to inna przyprawa, to powtarza gest Pana Boga…

Innym utrapieniem prac literaturoznawczych jest chyba także żargon, nieprzejrzysty, mętny język. Jak Pan ocenia język współczesnej nauki o literaturze?

Trudno mówić o jednym języku, ale często zawiłość tego języka i brak troski o precyzję i jednoznaczność są bardzo niepokojące. Jest też samowola, arbitralność w używaniu rozmaitych terminów. W tekstach dekonstrukcjonistow i ich następców prawie nie znajduje się pojęcia czy terminu tak jasno zdefiniowanego, żeby można go było wprowadzić do słownika terminów literackich. Myśl najczęściej rozpływa się w trudnych do ujednoznacznienia formułach. Pisałem o tym niedawno, więc pozwolę sobie zacytować z artykułu Jeszcze raz o poetyce, teorii literatury i interpretacji fragment dotyczący współczesnych prób określenia, co jest teorią literatury: „Dla Josepha Hillisa Millera teoria literatury jest rodzajem interpretacyjnego języka »znajdującego się ponad fałszywą opozycją czystej teorii i czystej praktyki«.

Według Stephena Greenblatta jest »modelem interpretatywnym«, który musi sobie znaleźć miejsce nie poza interpretacją, lecz w miejscach »negocjacji i wymiany«”. Z kolei dla Jonathana Cullera „teoria (a właściwie Teoria) nie oznacza prób wytłumaczenia istoty literatury ani też metod jej badań, lecz »prace z rożnych dziedzin wiedzy – językoznawstwa, psychoanalizy, filozofii, socjologii, antropologii kulturowej, dokonujące reorientacji myślenia w dziedzinach innych niż te, do których na pozór [!] należą«, albo inaczej – które »wywierają wpływ poza pierwotną sferą oddziaływania«”. W rezultacie takiej inkorporacji do teorii literatury wszystkich zewnętrznych wobec niej koncepcji humanistycznych, które mogą ją inspirować, przekształca się ona w amorficzny konglomerat o wciąż zmieniających się granicach.

Ellis wskazuje na przenikanie się i wzmacnianie dwóch efektów. Po pierwsze, motywowanego politycznie poczucia pewnej misji, moralnej powinności, by nauka zajęła się sprawami społecznie nieobojętnymi – na przykład walką z pozostałościami kolonializmu czy kultury patriarchalnej. Po drugie zaś, specyficznego żargonu, który owemu moralizatorstwu przydaje blasku awangardowości.

To nie tylko moralizm. To także założenie, że krytyka literacka powinna czynnie uczestniczyć w zmianie społecznej („social change”). To powtarzająca się fraza. Ale z drugiej strony literaturoznawcy spod znaku „rasy-gender-klasy” sami ograniczają zasięg społecznego oddziaływania swojego pisarstwa, bo nie potrafią się wyzbyć żargonu niezrozumiałego dla szerszej grupy czytelników.



Według Ellisa to sprzężenie powoduje, że w bardzo niedogodnej sytuacji postawieni są ewentualni oponenci – albo oskarża się ich o moralną niewrażliwość (akceptowanie segregacji rasowej itp.), albo o staroświeckość i umysłowe ograniczenie.

Język nauki się zmienia, a możliwości absorpcyjne starszego pokolenia badaczy są z reguły ograniczone, więc jakaś cząstka racji w drugim z tych zarzutów jest. Pamiętam, że kiedy Jakobson wystąpił z rozprawą Poetyka w świetle językoznawstwa, to jego sformułowania wydawały nam się niesłychanie skomplikowane, a dziś prawdopodobnie każdy student polonistyki traktuje je jak abecadło. Możliwe, iż dla ludzi mojego pokolenia nowe teorie są trudne do zrozumienia. Jeśli idzie o mnie, zdarza się, że po uważnej lekturze dochodzę do przekonania, iż daną myśl można było wyrazić znacznie prościej i że po takim przekładzie okazuje się banałem albo arbitralnym paradoksem.

Warto jednak dopowiedzieć, że manifest Ellisa nie bierze się z frustracji kogoś, kto nie jest już czytany, ale z poczucia, że to, co dzisiaj nazywane jest literaturoznawstwem, okazuje się radykalnym uproszczeniem zdobyczy humanistyki sprzed dziesięcioleci. To zarzut, jaki stawia krytykom, których zalicza do nurtu „rasy-gender-klasy”. Znamienne są uwagi o Stanleyu Fishu, który zapożyczył od Thomasa Kuhna teorię rewolucji naukowej, zupełnie nie znając całej tradycji filozofii nauki – Koła Wiedeńskiego, Poppera itd. Ellis sugeruje, że ten rodzaj ignorancji stoi u źródeł mgławicowości pojęciowej języka, którym posługują się często literaturoznawcy.

Jest rzeczywiście coś takiego, że wielu współczesnych literaturoznawców zapomina o przeszłości swojej dyscypliny. To można zaobserwować również w pracach naszych autorów, którzy rzadko kiedy sięgają do prac swoich dalszych poprzedników, a przy tym wolą przytaczać badaczy zagranicznych niż polskich… Ale zasób liczących się w naszej dziedzinie prac tak się w ostatnich dziesięcioleciach rozrósł, że trudno wymagać od młodego badacza, żeby to wszystko, co potrzebne do w pełni odpowiedzialnego opracowania jego tematu, zdołał sobie przyswoić. Konieczny jest taki skok, decyzja: przerywam lektury przygotowawcze i siadam do pisania, choć wiem, że wszystkiego, co należy, nie poznałem.

Ale z analiz Ellisa, które choć uszczypliwe, wydają się jednak uczciwe, wynika, że przynajmniej do roku 1997, kiedy powstała jego książka, to, co proponuje się w nowych teoriach, jest na ogół znaczną symplifikacją wiedzy uprzedniej. Ellis zestawia na przykład Diltheya z nowym historyzmem, przywołuje w kontekście krytyki „rasy-gender-klasy” teorię interpretacji Leo Spitzera…

Przede wszystkim jest czymś szkodliwym. I to trzeba wyraźnie powiedzieć. Jest zacieśnieniem problematyki badań literackich do jednego tylko czynnika – ideologicznego. I to czynnika, który wcale nie jest decydujący dla wartości globalnej większości utworów literackich i ma się nijak do satysfakcji estetycznej, której czytelnik od utworu literackiego oczekuje. Bo odbiorcy na ogól nie interesuje, czy Szekspir i Conrad służyli ideologii kolonialnej. Moje pokolenie też przeszło przez podobną chorobę w latach 1950.

Z tego, co Pan mówi, ale także z niepewności co do własnej racji bytu, którą wyczuwam choćby w definicji teorii literatury, którą cytował Pan za Cullerem, wynika, że istnieje jednak jakieś poczucie impasu w literaturoznawstwie.

Notabene Culler złożył w książce The Literary in Theory samokrytykę: „To, co nazywamy teorią, najwidoczniej nie jest teorią literatury – pisał. – Niezależnie od faktu, że teoria służy jako przezwisko dla teorii literackiej i kulturowej”. Co więcej, zadeklarował, że szuka „sposobu naprawienia tego zaniedbania przez zbliżenie teorii do literatury”. I tutaj jeszcze zaskakujący dodatek – oraz „ujawnienie tego, co literackie w samej teorii”. W każdym razie, zdaje on sobie sprawę, że błędem jest zastąpienie tradycyjnej teorii literatury studiowaniem wielkich koncepcji humanistycznych, ktore inspirują badania literackie lub sterują nimi, ale nie są częścią teorii literatury. Żeby było jasne – nie jestem przeciwko tym teoriom, bo ich znajomość jest bardzo potrzebna teoretykowi literatury, ale nie nazywajmy wieloryba delfinem… Teoria literatury to jedna dziedzina, a rożne teorie humanistyczne – druga.



Jak już wspomniałem, Ellis obawia się, że teoria „rasy-gender-klasy” zniszczy literacki kanon. Czy Pan Profesor podziela jego lęk?

Może by i zniszczyła albo raczej zastąpiła kanonem innym, reprezentującym interesy uciskanych grup społecznych, gdyby nie to, że wyparły ją, przynajmniej w części, inne kierunki badań literackich. Jak wygląda dziś syllabus na uniwersytetach amerykańskich – na to pytanie nie umiałbym odpowiedzieć.

Czy Pan Profesor jest zwolennikiem wartościowania w literaturze? Na jakich podstawach się ono wspiera?

Wartościowanie – czy się chce, czy nie chce – wchodzi w zakres zadań historyka literatury, choćby dlatego że selekcja, której on dokonuje, oparta jest na jakimś wartościowaniu. Dlaczego mam do historii literatury włączać Iwaszkiewicza, a nie Ozgę-Michalskiego? Muszę wartościować. To oczywiście bardzo elementarny sposób wartościowania. Na głębszym poziomie chodzi o coś więcej – o motywację mojego wartościowania, pozytywnego albo negatywnego.

Tutaj badacze postępowali w rozmaity sposób. Albo odnosili badane dzieło literackie do tej współczesnej poetyki, do tego programu literackiego, który był im najbliższy, albo też konfrontowali badany utwór literacki z poetyką czasów, w których on powstał. Rozważali, w jakim stopniu dany utwór literacki skutecznie tę macierzystą poetykę realizował bądź ją twórczo modyfikował. Ale były i inne kryteria pozytywnego opiniowania.

Na przykład Wacław Borowy zwracał uwagę na to, czy dany utwór jest przekaźnikiem pewnych wartości uniwersalnych. Ta uniwersalność była jednak w gruncie rzeczy zapseudonimowaniem ówczesnej aktualności. Nie da się uciec od jakiejś formy relatywizmu – na uniwersalne transponujemy to, co dzisiaj zdaje się nam aktualne.

Jak widzę, nie ocenia Pan stanu dzisiejszego literaturoznawstwa tak surowo jak Ellis. Nie uważa Pan zatem, że zmierzamy ku intelektualnej katastrofie.

Absolutnie nie. Jestem umiarkowanym optymistą. Umiarkowanym, bo obserwuję z pewnym niepokojem bardzo zróżnicowany poziom produkcji naukowo-literackiej w Polsce. Są dzieła wybitne, a zarazem jest tolerancja dla prac grzeszących dowolnościami interpretacyjnymi lub erudycyjnymi błędami… Niepokojącym faktem, który szkodzi rozwojowi literaturoznawstwa, jest brak krytyki naukowej – większość prac (nieraz bardzo wybitnych, a nieraz kompromitująco słabych) w ogóle nie spotyka się z odzewem krytycznym.

Dlaczego? Bo recenzje w pismach naukowych są śmiesznie nisko płatne i nisko liczone w punktacji dorobku naukowego. Istnieje przy tym daleko idąca tolerancja wobec prac ewidentnie słabych czy nawet urągających zasadom warsztatu naukowego. Działa tu relatywistyczne nastawienie wobec wszelkich ustaleń, a w ślad za nim – permisywizm („anything goes”), a z drugiej strony rozmaite rodzaje kumoterstwa i obawa przed obrażeniem się dobrych skądinąd i cenionych kolegów.

Ich krytyka uważana jest za nietakt. Dawniej pod tym względem obyczaje były lepsze i wybitni uczeni nie wahali się polemizować ze swoimi przyjaciółmi. Na przykład Borowy z Zawodzińskim, Adamczewski z Kridlem. Nie przeszkadzało im to w utrzymywaniu przyjacielskich stosunków. Takiej bezinteresownej, w pełni szczerej krytyki jest u nas bardzo mało.

Kiedy Pan Profesor wspomina o oznakach kryzysu w literaturoznawstwie, wymienia Pan rozmaite czynniki. Ellis wini między innymi złą teorię. Czy Pan Profesor podziela pogląd, że w niektórych wypadkach źródłem choroby jest także zła teoria?

Zacznijmy od uwagi ogólnej, że każdy ma jakąś teorię literatury, choćby sobie z tego nie zdawał sprawy. Przed teorią nie ma ucieczki…



Jak przed prozą…

Tak. I występuje tu asymetria; wydaje mi się, że zła teoria musi wieść na manowce. Natomiast dobra teoria nie zawsze przynosi dobre rezultaty. Dodam tu, że w naszej praktyce literaturoznawczej zainteresowanie nowinkami teoretycznymi z Zachodu, zwłaszcza ze Stanow Zjednoczonych, jest duże. Ale oddziaływanie ich jest według mnie znacznie mniejsze. Na palcach bodaj jednej ręki mogłbym wyliczyć prace, które realizowały na przykład w praktyce interpretacyjnej koncepcje dekonstrukcjonizmu.

Są książki Iwasiow i Rzońcy, ale większego rezonansu nie wywołały… Nie wiem, być może coś ważnego przeoczyłem. W Polsce uprawia się głownie tematologię. Przy czym ze względów zrozumiałych uprzywilejowane są tematy dawniej dyskryminowane – na przykład aspekty religijne i metafizyczne literatury, tematy narodowo-patriotyczne. Nie widzę jakiegoś szczególnego wyrafinowania teoretycznego w tych pracach, które po prostu referują i porządkują pewne tematy, uzupełniając je jakimiś spostrzeżeniami intertekstualnymi i hermeneutyką symbolizującą.

Ostatnio propagowany jest projekt antropologii literatury czy też antropologii literackiej. Ale przez tę antropologię literacką rozumie się bardzo rożne rzeczy. Antropologia literacka to z jednej strony traktowanie antropologii jako literatury, ale to zostawmy na boku. Według innej koncepcji miałaby ona badać rożne cechy ludzkie (albo uniwersalne, albo ograniczone – narodowo, etnicznie, płciowo itd.), tak jak przejawiają się one w literaturze.

Z czym łączy się przekonanie, że literatura potrafiła w niektórych swoich utworach powiedzieć o człowieku coś znacznie więcej lub wcześniej niż nauka. Oznacza to rehabilitację poznawczego aspektu literatury. Ale przez antropologię literatury rozumie się także badanie funkcji, jakie literatura pełni w życiu człowieka. Do tego dochodzi jeszcze badanie tkwiących w naturze ludzkiej elementów, które doprowadziły do powstania rożnych gatunków literackich. Na przykład śmiech rozpatrywany jest jako źródło komedii itp.

Jak Pan Profesor zapatruje się na ten projekt?

Z sympatią, choć wymagałby on rozgraniczenia tych rożnych dziedzin. I doprecyzowania ich przedmiotu. W gruncie rzeczy bowiem, ponieważ literatura zajmuje się prawie wyłącznie człowiekiem i odczuciem przez człowieka zjawisk pozaludzkich, przeto każda prawie praca tematologiczna może być w zakres antropologii literatury zaliczona. Podroż w literaturze romantycznej – bez wątpienia! Obyczaj staropolski w Panu Tadeuszu – proszę bardzo. Sposób, w jaki Sienkiewicz traktuje Kozaków w Ogniem i mieczem – dlaczego nie! Nawet są już na ten temat dwie prace z zakresu antropologii literatury.

Antropologia literatury rehabilituje, a nawet gloryfikuje poznawcze możliwości literatury i tu krzyżuje się ona z kulturową teorią literatury, proklamowaną przez Ryszarda Nycza. Kibicuję tym projektom, bo jestem przekonany o poznawczych funkcjach literatury, co nie znaczy, że te funkcje zawsze w sposób rzetelny czy twórczy realizowano. Bo przecież grafomańskie czy ideologicznie odrażające powieści mają również zawartość poznawczą (banalną, szkodliwą itp.).

Widzę, że z jednej strony antropologia literatury, z drugiej zaś „zwrot etyczny” są nurtami, z którymi wiąże Pan dziś największe nadzieje. Na koniec chciałbym jeszcze zapytać, jakie prace literaturoznawcze – obce, a zwłaszcza polskie – ostatnich dwóch dziesięcioleci wydają się Panu najbardziej wartościowe i pozwalają wierzyć, że literaturoznawstwo wcale nie jest w kryzysie?

Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. W ostatnich latach czytam już przeważnie to, co wiąże się z moimi własnymi przedsięwzięciami naukowymi. Dotyczy to zwłaszcza piśmiennictwa zagranicznego, więc nie odważę się o nim mówić.

Z literaturoznawstwa polskiego zawsze czytałem z uwagą i pożytkiem książki Kazimierza Bartoszyńskiego, Marii Janion, Marii Podrazy-Kwiatkowskiej, Stefana Sawickiego, Jana Błońskiego, Teresy Kostkiewiczowej, Janusza Sławińskiego, Michała Głowińskiego, Ireneusza Opackiego, Jerzego Jarzębskiego, Ryszarda Nycza, Przemysława Czaplińskiego. Nadto wymienię Średniowiecze Teresy Michałowskiej, Literaturę dwudziestolecia międzywojennego Jerzego Kwiatkowskiego, Zrozumieć swój czas Teresy Walas, Między stylami Stanisława Balbusa oraz Teorie literatury XX wieku Anny Burzyńskiej i Michała Pawła Markowskiego (nie dlatego, że książka jest mi dedykowana, i mimo że mam wobec niej sporo zastrzeżeń). Z pozycji zbiorowych: Kulturową teorię literatury i Polonistykę w przebudowie. Na pewno niejedno przeoczyłem.

*****
HENRYK MARKIEWICZ, polonista, historyk i teoretyk literatury, emerytowany profesor UJ.