Miłość jest tylko jedna. Niesakramentalni w Kościele

Antoni Szepietowski (na życzenie autora imię i nazwisko zostało zmienione)

publikacja 15.03.2007 14:08

Zabrałem ją i wierzyłem najszczerzej, że odtąd już zagramy w jednej drużynie. Nie, nie przeciwko komuś... Po prostu zagramy razem: na dobre i na złe. Niestety „na dobre i na złe” okazało się lepszym tytułem serialu niż maksymą odnoszącą się do naszego sakramentalnego małżeństwa. Zeszyty Karmelitańskie, 1/2007

Miłość jest tylko jedna. Niesakramentalni w Kościele





Stałem na ślubnym kobiercu tuż przed ołtarzem z tą wymarzoną. Z tą, która co prawda ma swoje wady, ale któż ich nie ma? Jakoś się ułoży. Najważniejsze to zacząć być ze sobą przez cały czas. Po ślubie na pewno nie będzie chciała tak często bywać u swoich rodziców, a ja nie będę musiał wyrywać się z domu do kolegi na piwko, żeby się wyluzować i pożalić. Damy radę. Wiemy na pewno! Co prawda nie mówiliśmy o tym, ale na pewno tak będzie! Przecież się kochamy! A jaki ślub mieliśmy…! Całe miasto o nim wiedziało! Rano na cywilnym jeszcze miałem kaca i musiałem brać prochy, bo się cały telepałem po nocnym pożegnaniu stanu kawalerskiego. A może piłem na odwagę, bo jak tu rano jechać po narzeczoną i wyrwać ją z domu, kiedy wyraźnie jestem nie w smak? Piłem! – czy to coś nadzwyczajnego? Wszyscy piją, więc i ja piłem. Zima w domu panny młodej była straszna, choć to czerwiec. Zabrałem ją i wierzyłem najszczerzej, że odtąd już zagramy w jednej drużynie. Nie, nie przeciwko komuś, komu zdaje się, że ona jest jego własnością na całe życie, bo po co nam taki mecz... Po prostu zagramy razem: na dobre i na złe.

Niestety „na dobre i na złe” okazało się lepszym tytułem serialu niż maksymą odnoszącą się do naszego sakramentalnego małżeństwa. Trzeba mi było zacząć wierzyć na mieszczański sposób, ściśle przestrzegając „prastarych rodzinnych postanowień”, np. ważności mszy wyłącznie w niedzielne przedpołudnie (te wieczorem są dla leniuchów i nierobów), modlitwy głośnej w pozycji klęczącej (inna forma, jak choćby modlitwa myślna, gdy leżymy w łóżku uwłacza Bożemu Majestatowi), obiadu – niczym religijnego rytuału – który musiał zawierać w menu jakieś danie mięsne (moją skłonność do lekkiej i raczej bezmięsnej diety uznano za apostazję). „O zwyczajach synu się nie dyskutuje!” – słyszałem najczęściej. „Błagam, zróbmy coś z tym!” A ona na to:„A co ja mam zrobić?” Nie wiem – odpowiadałem – może kiedyś stań po mojej stronie i powiedz, że tłuste mi szkodzi! Przecież jesteś lekarzem!” Na co ona znowu: „Eee tam lekarzem, archeologiem chciałam być!” No tak, matka kazali… Sypialiśmy ze sobą z rzadka. Problemy we mnie nabrzmiewały. Nawet wracałem do zwyczajów, jakie winne były zaniknąć wraz z ostatnim pryszczem. Boże! Co za wstyd! Jak tu się z tego spowiadać. Żeby dzieciaty chłop!!! No bo dzieci się jakoś urodziły… Dorodne, zdrowe. Walka szła na całego – o prawo do swojego małżeństwa. Ale z teściami i szwagierką nie dałem rady. Już nawet przestałem truć Panu Bogu, że nie daję rady. Przecież On się takimi sprawami nie zajmuje; no i chodzę wciąż na wieczorną mszę, więc moje szanse są tu znikome... I piłem. Tak sobie niewinnie, łyku-łyk…

A jednak nowa wiosna!

Ktoś mówi do mnie i nagle słyszę inaczej. I mówię inaczej. I inaczej wszystko pachnie. Znów zima, a w sercu wiosna. Się zakochałem! Nawet jednego z przedstawicieli zdrowej, chłopskiej tkanki narodu spytałem, jak się ma w takich sytuacjach zachować prawdziwy mężczyzna. Więc ta zdrowa tkanka mi powiedziała, że to normalne. Że chłop, jak ma mało w domu, to szuka gdzie indziej. Ale ja nie szukałem. Samo mnie znalazło. Potem standard: Biblia, modlitewniki i różaniec poszły w kąt. Dokonał się straszny i pyszałkowaty akt samopotępienia. Uznałem się niegodnym Boga, niegodnym Jego miłości. Jeszcze miotałem się rozpaczliwie, szukałem pomocy, ale nie tu, gdzie trzeba jej w takich momentach szukać. Poziom wiary spadł poniżej stanu krytycznego. Straszne słowo ROZWÓD przybrało konkretne kształty. Upokorzenie!




Zamieszkaliśmy z Wiosną razem. Jej syn, ona i ja. I dochodzące moje pociechy. I te ciągłe starcia, potyczki, bitwy i wojny o widzenia, o obecność moich dzieci w moim życiu. W życiu rozwodnika i wiarołomcy. „A nie mówiliśmy ci córeczko!” – o tak, dopięli swego, a ja byłem za słaby na grzech, za słaby na wiarę, po prostu słaby... Rozżalony i rozczarowany sobą. I to stawało się moją wiarą.

Lecz jedno miejsce w duszy wciąż pulsowało. Niczym nie mogłem go stłumić. W żaden sposób wyłączyć. Powoli zacząłem rozumieć, że owo pulsowanie to prawdziwe życie, które dane od Boga domaga się należnego mu miejsca, czyli w Nim. Powiedz to głośno! W Bogu!!! Nie jest to łatwe, gdyś się potępił. Jakie masz prawo wołać do Boga, który takich jak ty, modlących się na leżąco i wiarołomnych nie słucha? Zły duch nie próżnował. Bardzo długo utrzymywał mnie w przekonaniu, że już nie ma dla mnie ratunku. A Wiośnie, co mam powiedzieć? Że teraz Bóg do mnie mówi i oto zrozumiałem swój błąd, i teraz będę z Panem Bogiem „cacy”, a z nią „be”? Bo „be” jest związek niesakramentalny w oczach Boga? Umysł drążył, wiercił się, ciągnął na manowce. „Szukaj, szukaj!” – ciągle słyszałem to w środku. Książki z psychologii? Nie tu! Chodź! Klękaj! Gadaj!

Nie zdrowi potrzebują lekarza… Powrót

Odszedł do Pana papież Jan Paweł II. Wieczorem stojąc za rogiem bloku, paliłem papierocha i patrzyłem w gwiazdy. W jednej chwili doświadczyłem rozmiaru swojej nędzy, ale jednocześnie poczułem, że MIŁOŚĆ jest ponad tym wszystkim, że może wypełnić w jednej chwili całą przestrzeń będącą do tej pory miarą mojej rozpaczy i poczuciem znajdowania się poza marginesem życia.

Gdy wracałem do mieszkania, musiałem wpisać właściwy kod, aby domofon zadziałał i bym mógł wejść do środka. Może to się wydawać banalne, ale to właśnie owa powtarzana tysiące razy czynność uświadomiła mi, że każdy człowiek otrzymał od Boga swój kod dostępu, jednak trzeba czasem zadać sobie nieco trudu, by go odnaleźć. Ten trud musi przebiegać w rytmie instrukcji obsługi ludzkiej, istoty wyrytej na tablicach dekalogu, w Ewangelii czy wreszcie w sumieniu. Jak daleko trzeba odejść, by poczuć głód domu Ojca?
Przyznaję się do błędów, moich błędów. Biorę na siebie moją część odpowiedzialności za porażkę małżeństwa. Naprawiam winy. Naprawiam z całym zaangażowaniem i żalem za grzechy, ale nieparaliżującym żalem.

Cierpię, gdy coś jest nie tak, gdy wraca myśl, że może można było inaczej. Może można było, ale „było”! A teraz „jest” i żyję teraz, zaś nad tym, co było, nie mam już władzy. Zostawiam umarłym grzebanie ich umarłych. Nie umywam rąk. To też część mojego życia. Bo jednak ponoszę konsekwencje tego, co było, co zrobiłem.

Lecz czyż mam się dalej taplać w morzu rozpaczy? To prawda, na początku trzeba odwagi, by zostać samemu w ławce, gdy wszyscy inni idą przyjąć Pana w Eucharystii, ale gdy jesteś blisko Niego, w codziennej modlitwie, w sercu, w uczynkach miłosierdzia, gdy oddajesz Mu każdą chwilę swojego życia, nie nadymasz się z tego powodu i zaczynasz rozumieć słowa mszalnego wołania – „wysłuchaj modlitwy wiernych, którzy z Twojej ŁASKI stoją przed Tobą”; przestajesz wówczas czuć się trędowatym.

Kościół mnie nie opuścił, nie wygnał, nie zamknął swoich drzwi, nie zabronił mi spotykać się z Jezusem Chrystusem. Wciąż mogę uczestniczyć we mszy św. Mogę? Wręcz powinienem, bo przecież „lekarza nie potrzebują zdrowi, lecz ci, którzy źle się mają”.




Gdy już dostrzegałem, jak Bóg z całą mocą wzywa nas do siebie, z całą złośliwą mocą atakowały mnie myśli o tym, że tak wielki grzesznik nie jest godzien udziału w Kościele Jezusa Chrystusa. Co na to powiedzą ludzie, którzy widzą, w jakim związku żyjemy? Czy nie staniemy się zgorszeniem?

Zorientowałem się jednak, że sam po prostu stałem się ofiarą, jak to nazywam – wyznania niedzielnego – w którym najważniejsze jest zewnętrzne przestrzeganie zwyczajów, a nie żywa wiara w żywego Boga. A mój żywy Bóg powiedział przecież, że przyszedł jako lekarz do tych, którzy źle się mają.

Nie bój się sądów ludzkich. Jeśli Bóg radykalnie, nieodwołalnie zamieszka w twoim sercu, dostrzeżesz w tej zasadniczości nutę najwyższej czułości, z jaką Pan przemawia do ciebie. Bóg nie jest tym, którym chcą cię straszyć w Kościele. Jest Bogiem miłości, który za nasze grzechy wydał na śmierć swojego Jednorodzonego Syna. Kościół, w gruncie rzeczy, jest taką wspólnotą, gdzie spotkasz podobnych ci ludzi, pogubionych, wątpiących, grzesznych. Tu jest także miejsce dla ciebie. Twoje doświadczenie, przykre doświadczenie zakręconego życia, może się okazać wielkim darem dla tej wspólnoty.

Wiosna...

Wiosna... – Jej obecność jest dla mnie takim samym znakiem Opatrzności, jak łaska modlitwy, a codzienne z Nią bycie – probierzem prawdziwości nawrócenia, mobilizacją do lepszego życia. Ba, to właśnie przy Niej owo nawrócenie nabiera sensu i przybiera konkretny kształt. Teraz zaczynam rozumieć, czym jest MIŁOŚĆ, właśnie przy Niej, która miała odwagę bronić mnie przed sobą samym, przed złością i nałogiem. Determinacja, z jaką Wiosna walczyła o nas, pozostanie do końca mojego życia przedmiotem mojej dla Niej wdzięczności i kontemplacji przedziwnych Bożych zmiłowań.

Był jednak taki moment, kiedy Wiosna obawiała się mojego zaangażowania w życie z Bogiem – to prawda, ale nie trwało to długo. Owoce tego życia bowiem okazały się darem dla całej naszej wspólnoty. Choć zmagamy się z trudną materią życia partnerskiego, prowadzenia domu, znoszenia się wzajemnie, choć uczestniczymy w konfrontacjach naszych charakterów, dostrzegamy w tym nie „krzyż Pański”, ale dar, który prowadzi nas do wyzwalania z egoizmu oraz szczerego oddania sobie i bliźnim. Wspólnie uczęszczamy na spotkania związków niesakramentalnych w naszym duszpasterstwie. Wspólnie zmagamy się z niełatwym w takich związkach wychowywaniem naszych dzieci (razem jest ich trójka, w tym dwoje w tzw. wieku trudnym), dzieci z poprzednich związków. Wiosna z dużym zrozumieniem przyjęła moją codzienną obecność na mszy św., poza tym nie okradam z czasu wspólnoty rodzinnej, jako że wstaję po prostu wcześniej, gdy reszta domowników jeszcze śpi. Ten czas przeznaczony wyłącznie dla Boga okazuje się czasem, który owocuje „dla ludzi”. I Wiosna o tym doskonale wie!.

***


ANTONI SZEPIETOWSKI (1962) – wykształcenie wyższe, dziennikarz, ojciec dwóch dorastających córek. Na prośbę autora imię i nazwisko zostało zmienione.