Nam się należy... Socjalni poddani państwa

Maciej Rybiński

publikacja 29.09.2007 19:28

Ludzie, wpatrzeni z jednej strony we własny brzuch, a z drugiej spoglądający z kosmicznych wyżyn na Ziemię, nie mają ani czasu, ani ochoty zająć się swoim najbliższym otoczeniem, swoim środowiskiem, wspólnotą, w której żyją. Zeszyty Karmelitańskie, 3/2007

Nam się należy... Socjalni poddani państwa




Nie jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów. Ale jednak czasami, przed zaśnięciem, człowiek, który przez cały dzień intensywnie obserwował otaczający go świat, śledził wydarzenia, czytał oceny, nie może pozbyć się wrażenia, że ktoś, coś, inne szatany, jak modne jest ostatnio mówić, miesza w tej naszej już nie polskiej, ale europejskiej kadzi. Jesteśmy w dobie bardzo intensywnej przebudowy hierarchii wartości. Wartości tradycyjne, jak i tradycyjne grzechy odsyłane są do lamusa. W ich miejsce pojawiają się nowe cnoty i nowe występki. Życie ludzkie ustępuje przed eutanazją i aborcją. Małżeństwo jest wypierane – jeśli nawet jeszcze nie w powszechnej praktyce, to w propagandzie – przez związek dwóch osób tej samej płci. Więzy polityczne i światopoglądowe stają się silniejsze od więzów rodzinnych, co widać choćby na przykładzie dwóch naszych Kurskich – Jacka z PiS i Jaro¬sława z Wyborczej. W miejsce dawnych zasad wchodzą nowe cnoty – tole¬rancji, a nawet afirmacji dla zła. Jak również osobliwe cnoty cywilizacyjne, przestrzeganie aktualnie zalecanych sposobów odżywiania się, walka z glo¬balnym ociepleniem klimatu. Ludzie, wpatrzeni z jednej strony we własny brzuch, a z drugiej spoglądający z kosmicznych wyżyn na Ziemię, nie mają ani czasu, ani ochoty zająć się swoim najbliższym otoczeniem, swoim śro¬dowiskiem, wspólnotą, w której żyją.

Kryzys rodziny jest zarazem kryzysem narodu. Oba pojęcia są jeśli nie wyklęte jeszcze, to już bardzo podejrzane. Stajemy się natomiast coraz bardziej społeczeństwem, amorficzną masą, wielkością statystyczną. Ojciec socjologii, Max Weber uważał społeczeństwo za twór społeczny (Sozialgebilde), a jego oponent Alfred Ploetz za żywy organizm (Lebewesen). Osobiście uważam społeczeństwo za genialny wynalazek polityków i generalnie ludzi pretendujących do rządu dusz. Jest ono niczym innym, jak tylko naro¬dem upaństwowionym. Niesłychanie łatwo jest nim powodować, zwłaszcza odwołując się do społecznych preferencji i nastrojów, także społecznych, łatwiej niż zbiorem indywidualności, klanów rodzinnych czy wspólnot lokalnych. Nic z tego już nie funkcjonuje – nie tylko w Polsce, w Europie. Ludzie są coraz bardziej egoistyczni, coraz mniej gotowi do aktywności lokalnej, ale nie dlatego, że się samorealizują indywidualnie, tylko dlatego, że są członkami społeczeństwa, które już z racji swojej wielkości i przypisanej mu funkcji za nic nie odpowiada.


Zdezorientowany Polak


Wystarczy jakiś kataklizm, nie musi to nawet być wielka powódź, wystarczy porządna ulewa, aby zobaczyć na własne oczy, w telewizji, co to jest społeczeństwo. Oglądałem w czasie ostatniej powodzi marszałków sejmików wojewódzkich, starostów, sołtysów i zwykłych obywateli, powodzian stojących na wałach rozmywanych przez wodę i czekających nie zmiłowania Boskiego, tylko działań rządu. Rozlegały się wołania: gdzie jest premier? Co robi rząd? Dlaczego nikt nam nie pomoże? Ci ludzie szczerze uważali, że premier powinien przyjechać i osobiście zatkać dziury w wałach, które miejscowych dotąd nie interesowały. Premier nie przyjeżdżał, wzmagając u powodzian poczucie krzywdy i osamotnienia, tym większe, że sąsiedzi także nie kwapili się do pomocy. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – wszyscy uważają, że od udzielania pomocy jest państwo.





Kiedy nie ma powodzi, możemy oglądać reportaże obnażające bardziej powszechne rany społeczne. Pokazuje się nam ludzi, którzy za sam wygląd powinni otrzymać honorowy dyplom przemysłu spirytusowego, żyjących jak zwierzęta i obwiniających państwo za taki stan rzeczy. Sądząc z tych wypowiedzi i listów do redakcji gazet, większość Polaków podziela wiarę, że państwo powinno zadbać o jednostkowe szczęście każdego, uwalniając go całkowicie od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Taka jest powszechna mentalność. Przywykło się mówić o postawie roszczeniowej, ale to jest fałsz. To współczesne, polskie i europejskie rozumienie demokracji i praw obywatelskich. Ludzie nie mają roszczeń – sądzą tylko, że im się należy. Jeśli się organizują, to przeciw zaniedbaniom władz państwowych w zrobieniu tego, do czego nie chce się im organizować samemu.


Mit socjalny


Nad XX wiekiem zaciążyły dwa mity: rasowo-narodowy i socjalny. Pierwszy doprowadził do nazistowskiego i faszystowskiego terroru państwowego. Drugi do terroru komunistycznego. W obu systemach podporządkowanych mitom ideał hordy zwyciężył nad ideałami przyrodzonych praw jednostki.

To, że mit socjalny przetrwał komunizm z jego zbrodniami, jest rezultatem interesów polityków, którzy dość cynicznie wykorzystują powierzchowne wrażenie ludzi, że jedni obywatele mają za wiele, a inni zbyt mało, udzielając rządzącym mandatu do niwelowania nierówności. Taki mandat niesłychanie powiększa zakres władzy rządzących, ponieważ mogą oni arbitralnie, za pomocą instrumentów fiskalnych i prawnych ingerować właściwie w każdy przejaw życia. Publicznego i prywatnego. W imię socjalnej metafizyki i zasady zawierania dobrowolnych umów – będącej źródłem nierówności – tworzy się nowy porządek społeczny. Jest on regulowany w najdrobniejszych szczegółach przez państwo. Ideologia ta zwalcza więzy społeczne wywodzące się z tradycji naszego kręgu cywilizacyjnego, wspiera natomiast roszczenia indywiduum wobec zbiorowości. Justitia commutativa zastępowana jest przez justitia distributiva, dzięki której elity polityczne rozstrzygają o granicach dochodów netto każdego z nas, a także o granicach swobody zawierania kontraktów. Skutki tego opisał jeszcze w początkach ubiegłego wieku Szwajcar, autor Adolfa, Benjamin Constant: Ludzie, zatraceni w przeciwnym naturze osamotnieniu, wyobcowani z miejsca swego urodzenia, bez korzeni w przeszłości, żyjący tylko w powierzchownej teraźniejszości i, podobni atomom, rozrzuceni na nieskończonej i zniwelowanej przestrzeni, uwalniają się od swej Ojczyzny, której nigdzie nie widzą i która jako całość jest im obojętna, ponieważ nie czują miłości do żadnej z jej części.




Model Bismarckowski


Żelazny Kanclerz, Otto von Bismarck, jako Polakożerca nie ma w Polsce najlepszej opinii. Co nie przeszkadza temu, że od 1989 r. polscy politycy wszystkich opcji starają się jak najdokładniej skopiować Bismarckowskie państwo ubezwłasnowolnienia (Bevormundungstaat) z późniejszymi zmia¬nami, używając dla niepoznaki Erhardowskiej nazwy „socjalna gospodarka rynkowa”, choć sam Erhard nie znosił tej etykietki, uważając ją za tautologię i dowodząc, że rynek jest z definicji socjalny. Duch Unii Europejskiej, której prawom podlegamy, też jest Bismarckowski.

Reformy socjalne Bismarcka z 1878 r. były polityczną fintą, mającą na celu ograniczenie wpływów socjalistów. Bismarck wprowadził przymusowe dla robotników ubezpieczenie od standardowego ryzyka życiowego – utraty zarobku w przypadku starości lub inwalidztwa, choroby, wypadku, a później bezrobocia. Stworzył w ten sposób „socjalne królestwo” oparte na przymusowych, państwowych, monopolistycznych ubezpieczeniach, zadając śmiertelny cios konkurencyjnym modelom rozwiązywania problemów socjalnych przez tworzenie kapitału, oszczędności, dobrowolne ubezpieczenia prywatne, spółdzielczą i związkową samopomoc. Prywatne ryzyka życiowe zostały w ten sposób upaństwowione i do dziś, także w RP, politycznie motywowane rozstrzygnięcia pruskiego kanclerza Cesarstwa Niemieckiego są traktowane jako miara postępu społecznego.

Nikt już nawet nie zauważa, jak antydemokratyczny, nawet poniżający jest stan, w którym państwo arbitralnie zabiera obywatelom część ich zarobków po to, aby ich przymusowo chronić. Nie jesteśmy wolnymi obywatelami, tylko socjalnymi poddanymi państwowego suwerena. Z niszczącymi skutkami dla samoorganizacji we wspólnoty inne niż roszczeniowe.


Miłe złego początki


W 1878 r. przymusowymi ubezpieczeniami socjalnymi w Niemczech objęto tylko robotników. W roku 1913 – urzędników. Po I wojnie światowej – marynarzy, nauczycieli, sanitariuszy, muzyków, rybaków, artystów, położne, rzemieślników. Po II wojnie – rolników i przedstawicieli wolnych zawodów: lekarzy, adwokatów, dziennikarzy, którzy nie pozostali na tyle wolni, aby uniknąć przymusu ubezpieczeniowego. Rozszerzał się też zakres ubezpieczeń – wysokość składek. Nic dziwnego, skoro z politycznego żargonu określenie ubezpieczeń społecznych właściwie zniknęło, zastąpione przez słowo Fürsorge – piecza. Mieć pieczę nad obywatelem to znaczy ubezpieczyć każdego przymusowo od możliwie wszystkich sytuacji życiowych. I to się udało. W Niemczech nie ma już praktycznie ani jednej dziedziny gospodarki i życia społecznego, która nie byłaby obiektem opiekuńczości państwa. Nikt już nie może przejść przez życie na własne ryzyko. Każdy jest „zaopiekowany” – od kołyski aż po grób, co oznacza po prostu, że jego dochód i standard życia w niewielkim tylko stopniu zależy od zdolności, zapobiegliwości, wysiłku, energii. Nie ma i nie może być konkurencji między ludźmi, która niosłaby ze sobą ryzyko egzystencjalne. Państwowa biurokracja, zarządzająca olbrzymimi sumami z przymusowych ubezpieczeń, okazała się też bardziej uczuciowa niż na przykład kościelne organizacje charytatywne. Przyznając pomoc, nie sprawdza rzeczywistych potrzeb, tylko posiadanie uprawnienia.





Dzięki temu wszystkiemu, według socjalnej nomenklatury, ludzie ubezpieczeni przymusowo od życiowych wstrząsów, poddani zapobiegliwości – ale i kontroli – państwa stali się wreszcie wolni. Wolni od trosk materialnych. To równie piękna argumentacja jak dowodzenie, że wilk swobodnie biegający po lesie w poszukiwaniu pożywienia jest zniewolony, podczas gdy pies przykuty łańcuchem do budy jest wolny. Tylko dlatego, że raz dziennie dostaje miskę strawy.


Skutki psychologiczne


W państwie socjalnym doprowadzonym do absurdalnej doskonałości jedynym naprawdę ważnym partnerem jednostki jest państwo – dystrybutor wszelkich form wsparcia. A właściwie państwowa biurokracja redystrybucji. Przyjmuje ona na siebie, zawłaszcza tradycyjne role społeczne: rodziców, męża i żony, dzieci, ale także krewnych, przyjaciół i znajomych. Można przejść przez życie w całkowitym osamotnieniu, wspierając się tylko na opiece państwa.

Wszyscy politycy mówią o rodzinie jako fundamencie społeczeństwa i pracują na to, aby upaństwowić jej najważniejsze funkcje: posyłać dzieci do opłacanych przez państwo żłobków, przedszkoli i szkół, oddawać seniorów do państwowych domów starców, ciężko chorych umieszczać w hospicjach pod opieką państwowego personelu, a oboje rodziców wysyłać do równouprawnionej pracy, bo ktoś musi przecież za to wszystko płacić.

Przez tak zorganizowane społeczeństwo wieje chłód uczuciowy. Nikt już ani nie rodzi się, ani nie umiera w domu. Konflikty generacyjne nie są rozwiązywane – z chwilą nabycia uprawnień do świadczeń socjalnych młodzież po prostu opuszcza rodzinę. Osoby niedołężne oddawane są, jak bagaż, na przechowanie do odpowiednich instytucji. Starcy umierają w samotności. Nikt nie jest gotów nikomu nieść pomocy i wsparcia – bo od tego wszak jest państwo.


Jest bezpiecznie, ale zimno


Polacy mają za sobą okres demontażu więzi rodzinnych i przyjacielskich spowodowany PRL-owskim życiem w warunkach niedostatku pożądanych dóbr materialnych. Kiedy zaczęły rosnąć aspiracje posiadania, kontakty rodzinne i przyjacielskie zastąpione zostały przez interesy. Ludzie zbliżali się do siebie na zasadzie doboru instrumentalnego – kto komu i co może pomóc załatwić. Opowiadał mi ktoś o takim spotkaniu towarzyskim, podczas którego przy stole trwała giełda wymiany usług. On sam ani niczego nie miał do zaoferowania, ani niczego nie potrzebował. Zauważono wreszcie jego milczenie, a że był najstarszy, ktoś powiedział: Ty, może ci załatwić kwaterę na Powązkach.

Zamiast odbudowywać rodzinę i odpowiedzialność jednostki za siebie i otoczenie, politycy niemal wszystkich opcji obiecują – i realizują – zastąpienie jej przez państwo i aparat urzędniczy. Ideałem dzisiejszym jest uwolniony od trosk materialnych, samotny i ubezwłasnowolniony obywatel, który w dodatku stan taki będzie uważał za błogosławiony i będzie głosował na tych, którzy zapowiadać będą jego utrzymanie, a nawet poszerzenie.

Stoimy na rozdrożu, ale wydaje się, że już nie sposób zmienić kierunku. Mając wybór między wolnością i bezpieczeństwem, Polacy wybiorą bezpieczeństwo. Będzie zimno w tej Rzeczypospolitej. Będzie mróz. Będziemy się organizować tylko we wspólnoty najwulgarniejszego interesu – kiedy państwo da każdemu z nas z osobna za mało. Sami dla siebie nic już nie potrafimy zrobić.