Zdrada siebie

Maria Golczyńska

publikacja 04.02.2009 14:29

Doświadczenie zdrady najgłębiej niszczy zdolność do tworzenia związku uczuciowego, gdyż bazą tego doświadczenia jest uprzednie doświadczenie owych rajskich klimatów w relacji: najpierw musi być bliskość, zaufanie, żeby doszło do zdrady. Zeszyty Karmelitańskie, 4/2008

Zdrada siebie



Odkąd człowiek czuje i wyraża swoje uczucia, odtąd przeżywa boleść zawiedzionej nadziei na osiągnięcie rajskich klimatów. Skądś o nich wiemy i możemy te rajskie klimaty łatwo przywołać z głębi własnych tęsknot: wzajemna miłość, poszanowanie, bliskość, bezpieczeństwo, radość z bycia razem. Doświadczenie życia i współbycia za rzadko i nazbyt krótko dostarcza nam tej rajskiej aury. Musimy przyjąć wiele doświadczeń przeciwnych. Pierwotna dyspozycja zaufania w relacjach z innymi osobami ustępuje wobec tych złych doświadczeń, które niebezpiecznie podważają naszą zdolność do tworzenia wspólnoty.

Doświadczenie zdrady najgłębiej niszczy zdolność do tworzenia związku uczuciowego, gdyż bazą tego doświadczenia jest uprzednie doświadczenie owych rajskich klimatów w relacji z drugim człowiekiem. Bo przecież żeby doszło do zdrady, najpierw musi być bliskość i zaufanie.

Zdradliwa niepewność siebie

Zdrada stawia człowieka w sytuacji dramatycznej: zarówno bliskość, jak i oddalenie się od ważnej osoby – zdrajcy jest nieszczęściem, grozi śmiercią. „Et tu Brute contra me?…” (I ty, Brutusie, przeciwko mnie!) Istota stworzona do wspólnoty, sycąca się nią zostaje w jednej chwili zepchnięta w samotność. Zdradzony zdradza. Zdrada uderza w wartości kardynalne: wiarę, nadzieję, miłość. Niszcząc je w człowieku, zabija go duchowo (w jakimś sensie nawet zdrada Boga przez człowieka zaowocowała śmiercią Boga – Człowieka) i dlatego przez całe tysiąclecia karą za zdradę była śmierć zdrajcy.

Chrześcijaństwo wkroczyło zwycięsko na ten teren nauczając o powrocie do wspólnoty i odbudowaniu wzajemnego zaufania, wybaczaniu krzywd. Zdradzony pozostaje wierny. Chrześcijaństwo pozwoliło ożywić nadzieję na wskrzeszenie wspólnoty człowieka z Bogiem i człowieka z człowiekiem, aczkolwiek ze zdradą Judasza teologowie nie mogą się uporać już dwa tysiąclecia.

A co jeżeli człowiek zdradzi samego siebie? Czy też grozi mu… śmierć?

Współcześnie można spotkać wielu ludzi, którzy obiektywnie legitymują się powodzeniem życiowym, a którzy mimo to przeżywają życie w bezbrzeżnym smutku. Ich przygaszone, zmęczone i wiecznie zirytowane oczy wyrażają duchową pustkę. Zgłaszają się do psychoterapeutów z cierpieniem, nazywanym ciągle tak samo: nudą, poczuciem bezsensu życia, lękiem przed przymusem bycia razem z innymi i, co ciekawe – niechęcią zarówno do bycia z innymi, jak i do samotności.

Podłożem tego stanu rzeczy jest niepewność siebie oraz poczucie, że nie są tacy, jacy chcieliby być. I chociaż wiedzą, że należy być zwycięskim, pewnym siebie i odpornym na ciosy, chociaż przyznają, że właściwie udaje im się to, ciągle nie odnajdują w sobie… siebie. I to odbiera im radość z tego wszystkiego, co już zdobyli. Nader często słyszaną przez psychoterapeutów skargę na „poczucie niskiej wartości” należałoby raczej przetłumaczyć nie tyle (i nie tylko) jako brak szacunku dla siebie, ale jako brak zaufania do siebie. Przebywanie tych osób samych ze sobą jest dla nich nieznośne. Nigdy nie wiedzą, co też wydobędzie się wówczas z ich wnętrza.







Mechanizmy zdrady samego siebie

Mechanizm zdrady samego siebie jest skomplikowany. Dramat dotyczy tu wartości, ale odbywa się zazwyczaj poza terenem świadomego rozeznawania siebie. Mnóstwo mechanizmów obronnych służy temu, by walka ze sobą nie ujawniła się w świadomości, a dokonanie ostatecznego wyboru wartości (za trudne w chwili obecnej) zostało odroczone: pamięć chowa przed nami zbyt trudne sprawy. Tak jak wielkie przyjaźnie rozwijają się po cichu, tak i wielkie zdrady siebie dokonują się nie wiadomo kiedy, często pośród wielu drobnych, wydaje się nieistotnych zdarzeń życia.

Siłą napędową zdrady siebie jest kompulsywne pragnienie sukcesu albo rządzący człowiekiem lęk przed porażką. Przyznajmy, że nie jest to łatwy wybór: sukces czy ideały, korzyść czy miłość?
Na przykład kłamstwo możemy nazwać zdradą ideału bycia autentycznym – w imię postawienia na swoim, oczywiście. Albo: każda wrzaskliwa kłótnia małżeńska jest zdradą własnego ideału miłości.

Zdrada siebie jest w jakimś sensie atrakcyjna, gdyż w zamian za pewne decyzje życiowe, przesuwające punkt ciężkości naszych postaw życiowych, pozwala nam (a przynajmniej tak nam się wydaje) osiągnąć paradoks: zostać we wspólnocie z innymi osobami i wygrać z nimi jednocześnie. Po prostu odraczamy bycie miłym czy szczerym na pewien czas, aż warunki nam na to pozwolą, tj. po osiągnięciu wygranej.

Zapominamy jednakże, że po jakimś czasie coraz trudniej zrezygnować z sukcesu na korzyść ideału. Wie o tym zarówno zacietrzewiony pracoholik, jak i kłótliwa małżonka, i inni zwycięzcy… Stajemy się niewolnikami swoich sukcesów… a otoczenie utrwala wiedzę, czego się ma po nas spodziewać.

Owocem zdrady siebie jest niepokój. Tak jak człowiek, gdy doświadcza zdrady drugiego człowieka, reaguje wściekłością, bólem, ale przede wszystkim niepokojem, wynikającym z utraty zaufania, tak i w zdradzie samego siebie pojawiają się i ból, i wściekłość, i przygnębienie, i niepokój. Człowiek traci zaufanie do siebie samego.

I tak potrzeba zwycięstwa rośnie, a zaufanie do siebie maleje. Niepokój dotyczy ryzyka bezpowrotnej utraty tych wartości, z którymi człowiek się identyfikuje. W tym sensie zdrada wartości grozi śmiercią – tracimy siebie samych. Zdrada drugiego – niszczy wspólnotę. Zdrada siebie – niszczy tożsamość. Zdrada siebie może się dokonywać na niezliczone sposoby, ale prowadzi do jednego – do wewnętrznej dezintegracji.

Wewnętrzne rozbicie w tym, co pojmujemy jako „ja”, nie pozwoli nam już na obranie jednego kursu życiowego; zawsze możliwe jest podjęcie decyzji nieoczekiwanej i niezrozumiałej dla siebie samego. Doświadczywszy zdrady siebie, drżymy przed następnymi, może nieuchronnymi wewnętrznymi zdradami i dalszym rozbiciem aż do zatraty „ja”.

„Bycie sobą”

Pamiętajmy jednak, że wierność sobie ma swoje granice, po których przekroczeniu przeradza się w patologiczny upór i bezwzględność. Właśnie w tych sytuacjach, gdy człowiek tak często doświadcza rozbicia w swoich motywacjach wewnętrznych, wielokrotnie pokazuje światu bezwzględne dążenie do tzw. „bycia sobą”.






To „bycie sobą” brzmi fałszywie, bo nie dotyczy uważnych i głębokich poszukiwań wewnątrz swoich motywacji, nie dotyczy wewnętrznych zmagań, negocjacji i ustaleń ze sobą, jakich wartości w końcu należy się trzymać – dotyczy tylko hałaśliwego domagania się swobody dla wszelkich swoich chaotycznych działań. Zamiast głębi wewnętrznej szczerości – rozpychanie się wśród innych osób i dziki wrzask o „prawo do…”.

Jest jednak w człowieku umiejętność niesłychanego wyczucia fałszywych tonów, tak głęboko wrośnięta, że mimo osiągnięcia po zdradzie siebie spektakularnych nieraz zwycięstw, wyczucia tego nie da się całkowicie wyciszyć. Ten wewnętrzny głos, który nam ciągle podpowiada, że coś, co budzi tyle powszechnych zachwytów, nam nie będzie pasować. Ten wewnętrzny głos jest dodatkowym źródłem niepokoju (nigdy nie wiadomo, w jak nieodpowiedniej chwili wydobędzie się z wnętrza człowieka), ale jest też i pewną szansą.

Tak jak np. zdrada małżeńska nie zawsze ujawnia się przed przerażonymi oczami współmałżonka, tak i zdrada siebie może trwać w ukryciu, nieuświadomiona, niepojęta. Działa, sieje niepokój, męczy, odbiera radość życia, ale nie dociera do świadomości. Bez krępujących pytań wygodniej żyć i przetrwać. W końcu może jednak dojść do momentu, w którym napięcie wewnętrzne jest nie do zniesienia.

Znów, czasem wśród dramatycznych okoliczności (choć rzadko), a najczęściej w sytuacji całkiem banalnej – zaczyna się kryzys. Najpierw wyrywa się z wnętrza jakieś niekontrolowane uczucie bólu i rozradowania zarazem, a potem dopiero – aczkolwiek nie musi – dociera do świadomości istota owej wewnętrznej zdrady. Im głębiej sięga olśnienie prawdą o sobie, tym bardziej niebezpieczny i tym bardziej cudowny to moment życia.

Zanim dojdzie do przejmowania owych procesów psychicznych przez świadomość, pojawiają się nieoczekiwane emocje „gdzieś z wnętrza”, niepohamowane i niezwykłe. Leją się łzy, wybucha gniew, żal, miłość, litość… Wszystko to miesza się chaotycznie. W takich chwilach człowiek potrzebuje się ukryć.

Zaangażowanie otoczenia zazwyczaj bardzo przeszkadza w procesie uświadamiania sobie tych przeżyć i pojmowania ich źródeł. W końcu, gdy nikt i nic nie zakłóci swobodnego uwalniania się tych przeżyć, może dojść do wglądu w siebie, przy czym poziom owego wglądu może być różny. Mimo wszystko, mimo przeżywanego w tym kryzysie tożsamości bólu, jest to chwila niezapomniana i nikt, kto ją przeżył, nie zapomni jej do końca życia. Czy się jej wyrzeknie – to już inna sprawa.

* * *

Osobiście bardzo lubię jako ilustrację artystyczną wspomnianego kryzysu „ja” ostatnią scenę filmu La Strada Felliniego. Bohater tego filmu, grubiański i podły kuglarz wędrowny, który doprowadził do śmierci „swoją” kobietę, po roku słyszy piosenkę, którą ona zwykła śpiewać. Upija się, urządza burdę i w końcu poddaje się – ucieka w mrok, na dziką plażę i płacze.

Reżyser w tym momencie kończy film. Pozostaje otwarte pytanie, czy rano ten człowiek okaże się takim, jakim był przez długie lata swojego trudnego życia, czy też będzie już przemienionym człowiekiem, czy powróci do „klimatów rajskich”. Można być jednak pewnym, że był to moment bardzo szczególny i może najpiękniejszy w jego życiu.

Takiego momentu autorka życzy odważnie czytelnikom – i sobie.