Grzech, osad z kamienia

ks. Grzegorz Strzelczyk

publikacja 17.11.2006 17:39

Zło, które czynimy i którego doznajemy, nie przechodzi przez nas bez śladu (podobnie zresztą jak dobro). Każdy grzech (lub doświadczenie zła) jakoś nas zmienia, i to bynajmniej nie na lepsze. Ich skutki odkładają się w nas kolejnymi warstwami, jak osad z kamienia. List, 11/2006

Grzech, osad z kamienia




Nie tylko ciało

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, mówiąc o zdrowiu, odnoszono się prawie wyłącznie do ciała. Ten stan jednak zaczął się zmieniać wraz z rozwojem nauk o człowieku, z psychologią na czele: jesteśmy coraz bardziej świadomi, że człowiek jest psychofizyczną, i więcej jeszcze, duchowo-psychiczno-fizyczną jednością, a zdrowie ciała często uwarunkowane jest stanem ludzkiego „ducha”. Już legendarny stres może być takiego sprzężenia doskonałym przykładem.

W tradycji chrześcijańskiej świadomość, że także przestrzeń duchowa narażona jest na swoiste „choroby”, nie jest jednak niczym nowym. Nie przypadkiem sakrament pokuty i pojednania, wraz z sakramentem namaszczenia chorych, określone są w Katechizmie Kościoła Katolickiego wspólnym mianem „sakramentów uzdrowienia”. Można wskazać na dwa powody nadania im tego określenia. Po pierwsze w tradycji chrześcijańskiej grzech postrzegany był często jako choroba wnętrza człowieka. Nieco trudniej dojść do takiego skojarzenia, jeśli koncentrujemy się na pojedynczych grzechach wówczas postrzegamy je jako oddzielone od siebie sytuacje. Bardziej całościowe podejście do życia duchowego pozwala jednak dostrzec, że bardzo często poszczególne złe decyzje tworzą „system”, w którym osoba gmatwa się stopniowo coraz bardziej. One są jak nowotwór, atakujący coraz to nowe partie organizmu.

Bardzo jaskrawym przykładem może tu być zdrada małżeńska –zwykle zaczyna się od zaniedbania więzi, następnie pojawiają się dwuznaczne akcenty w relacjach pozamałżeńskich i kłamstwo pozwalające wmawiać sobie, a potem małżonkowi, że nic się nie dzieje... Wreszcie dochodzi do zdrady w sensie ścisłym, co znowu pociąga za sobą serię kłamstw, w które człowiek wikła się, nie wiedząc nawet kiedy. Ostatecznie, gdy przychodzi moment otrzeźwienia, człowiek „budzi się” przerażony tym, jak daleko zabrnął. W takich momentach doświadczamy grzechu, jako czegoś zupełnie obcego, czego nie powinno być, ale czego jednocześnie nie potrafiliśmy się ustrzec i pozbyć.

Podobieństwo do ciężkiej choroby ma jeszcze jeden bolesny wymiar: grzech prowadzi do śmierci. Jeśli mu się nie przeciwdziała, jeśli się go nie „leczy”, może człowieka doprowadzić do stanu ostatecznego odrzucenia Boga, innych i siebie. Nowy Testament nazywa taki stan „drugą śmiercią” (por. Ap 2, 11; 20, 6.14; 21, 8). W sakramencie pokuty i pojednania przebaczający Ojciec uderza w grzech, jak lekarstwo w chorobę, ratując ostatecznie nasze życie. Oczywiście tradycja chrześcijańska ową „śmierć” widzi przede wszystkim w płaszczyźnie duchowej. Jednak nieraz doświadczenie zła może doprowadzić człowieka do rozpaczy, utraty sensu życia, a nawet do prób samobójczych.



Grzech jak osad z kamienia

Drugi powód, dla którego pokutę i pojednanie uznaje się za sakrament uzdrowienia, jest mniej metaforyczny, choć ściśle wiąże się z pierwszym. Otóż zło, które czynimy i którego doznajemy, nie przechodzi przez nas bez śladu (podobnie zresztą jak dobro). Każdy grzech (lub doświadczenie zła) jakoś nas zmienia, i to bynajmniej nie na lepsze. Ich skutki odkładają się w nas kolejnymi warstwami, jak osad z kamienia w przewodach pralki. Proces ten dotyka z jednej strony pamięci-świadomości: bolesne wspomnienia zła warunkują nasze postrzeganie Boga, świata i siebie samych (wystarczy pomyśleć o tym, jak trudno zbudować pozytywny obraz Boga Ojca osobom, które na przykład doświadczały przemocy ze strony ziemskiego ojca, czy też jak ciężko uwierzyć w wierność miłości Boga osobie, która notorycznie nie dochowuje wierności małżonkowi). Z drugiej strony – grzech osłabia wolę, prowadząc do tego, co określać się zwykło jako wada, czyli do nabytej przez powtarzanie złych czynów sprawności (i w konsekwencji pewnej łatwości) w czynieniu zła. Jeśli ktoś często kłamie, mówienie nieprawdy może z czasem przychodzić mu coraz łatwiej, aż stanie się wręcz czymś mimowolnym, jakby warunkowym odruchem (a czyż nie do tego prowadzi choćby niezdrowy nacisk na „kreowanie wizerunku” jakiejś osoby w życiu publicznym czy nawet prywatnym?). Akumulacja skutków zła w pamięci i woli może prowadzić z kolei, w skrajnych przypadkach aż do chorób w sensie ścisłym (np. nerwic), zawsze jednak jest czymś „niezdrowym”, czymś bez czego żyłoby się nam lepiej.

Konfrontacja z przeszłością

Sakrament pojednania i pokuty, jeśli jest dobrze przeżywany, chroni przed postępami tego procesu, może też prowadzić do głębokiego uzdrowienia pamięci i woli – może usunąć z naszego wnętrza osady pozostawione przez zło. Niestety, w zwykłej praktyce spowiedzi i w jej rozpowszechnionym rozumieniu akcentuje się prawie wyłącznie jeden z wymiarów tego sakramentu: odpuszczenie grzechów.

Przychodzimy do konfesjonału, ksiądz rozgrzesza, Bóg przebacza, czujemy pewną „ulgę” w sumieniu. I chociaż już to doświadczenie „ulgi” samo w sobie jest znakiem uzdrowienia, które dokonało się przez Boże przebaczenie, to jednak całego potencjału tkwiącego w tym Jego działaniu zwykle nie wykorzystujemy, zbyt słabo angażując się w proces pokuty i pojednania.

No właśnie: „proces”. Sakrament pojednania i pokuty to nie tylko wyznanie grzechów i rozgrzeszenie. Przypominają nam o tym katechizmowe „warunki dobrej spowiedzi”. Pierwszym etapem jest „rachunek sumienia”, a raczej konfrontacja z naszą odpowiedzialnością za zło. Nie chodzi bowiem o zwykłe zliczenie grzechów, ale o stanięcie w prawdzie przed sobą samym i Bogiem: niektóre moje czyny miały złe skutki, ktoś z ich powodu cierpiał. Warto wówczas zapytać siebie: w jakiej postaci moje grzechy „trwają” we mnie? Jako lęk? Gniew? Chęć ucieczki czy paraliżujące poczucie nonsensu życia?



Chodzi w istocie o to, by zmierzyć się z bolesną przeszłością, jakoś ją ogarnąć, oddać ją w ręce Tego, który z grzechem sobie radzi przebaczając. Taka konfrontacja prowadzi naturalnie do żalu: kiedy nie próbujemy się usprawiedliwiać okolicznościami, słabością itd., grzech odkrywa przed nami swoje szkaradne oblicze, zwłaszcza jeśli spojrzymy nań w kontrastującym świetle miłości Boga objawionej w krzyżu Chrystusa. To czas, by zapłakać nad sobą łzami tyleż bezsilności, co gniewu: to się nie powinno było stać, nie chcę tak żyć, nie chcę, by inni cierpieli, nie chcę, aby zło panowało nad moim życiem. W takich chwilach „postanowienia poprawy” możemy liczyć na moc Bożego Ducha, który nie pozostawi takiego pragnienia bez odpowiedzi.

Kiedy dochodzimy w naszej drodze do tego momentu, stajemy się gotowi na przyjęcie przebaczenia. My sami może i jesteśmy czasem bezradni wobec własnego grzechu, ale Bóg nie jest. W sakramencie pojednania ogarnia nas przebaczenie Ojca, przez Syna, w Duchu Świętym. I nie chodzi tylko o skreślenie jakiegoś zapisu w uniwersalnym niebieskim rejestrze grzechów. Raczej o rozlanie miłości na wszystkie te obszary, które zostały naruszone i osłabione przez zło. Bolesne wyznanie grzechów porównać można do pieczenia, jakie powoduje wylana na ranę jodyna: boli, bo dokonuje się oczyszczenie. Musi boleć, by boleć przestało. I zwykle, tak jak w przypadku ran na ciele, gojenie się może być długim i bolesnym procesem.

Rozgrzeszenie nie jest magicznym gestem, lecz pokazuje nam stosunek Boga do naszego grzechu. On przebaczył i na tym możemy oprzeć dalsze nasze życie. Rana została oczyszczona, teraz jednak musimy o nią dbać, by się zabliźniła bez komplikacji. Kiedy Bóg przebacza, robi to skutecznie. A to oznacza, że uzdalnia nas jednocześnie do przyjęcia takiej postawy, jaką On nam okazał. Zostaliśmy wezwani do przebaczania. Do jednania się ze swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, do jednania się z innymi. „Rozgrzeszenie” otwiera drogę do ostatniego etapu procesu pokuty i pojednania, jakim jest „zadośćuczynienie”. Zawsze przynajmniej część zła, które się za naszą sprawą dokonało, można naprawić – czy to bezpośrednio, czy to za Bożym pośrednictwem (przez modlitwę i post). To jak rehabilitacja po ciężkiej chorobie: chodzi o doprowadzenie serca do pełnej sprawności w miłowaniu. W tym procesie przeszłość nie „znika”, ale przestaje na nas negatywnie oddziaływać, zarówno poprzez cierpienie związane z samym wspomnieniem, jak i – co ważniejsze – jako uwarunkowanie utrudniające drogę ku dobru. Znakiem uzdrowienia, jakie Bóg udziela przez przebaczenie, jest często zdolność dostrzegania dobrych owoców, jakie ostatecznie ukształtowały się w nas w ogniu walki ze złem – może to być na przykład zwiększona wrażliwość na cierpienie innych, cierpliwość, pokora.Tak przeżywany sakrament pojednania i pokuty może otwierać na uzdrawiające działanie Bożej miłości nawet najbardziej ciemne i bolesne obszary naszej pamięci. Być może największa trudność polega na tym, że ta „terapia” wymaga, od początku do końca, naszego czynnego udziału. Ale taka właśnie jest Miłość: chce wszystko czynić wraz z tym, którego miłuje.