Spotkać Go, czy to możliwe?

Mirosław Pilśniak OP

publikacja 23.11.2007 11:24

Romano Guardini pisze, że człowiek staje się chrześcijaninem wtedy, gdy osobiście spotyka Chrystusa. Nie wtedy, gdy poznaje Jego naukę i Jego uczniów, ale właśnie wtedy, gdy spotyka Go osobiście. Problem w tym, że Pan Jezus urodził się jakieś dwa tysiące lat temu. List, 11/2007

Spotkać Go, czy to możliwe?



Pierwsze dotknięcie


Na początku trzeba powiedzieć, że to spotkanie dokonuje się z pewnością przez sakramenty. Na przykład chrzest - jego rytuał wydaje się bardzo prosty: polanie wodą głowy i wypowiedzenie słów formuły. Co się za tym kryje? Otóż Chrystus osobiście dotknął wody, której używamy podczas chrztu. Podczas Nocy Paschalnej wkładamy przecież rytualnie paschał - znak obecności Chrystusa, do wody, która w ciągu następnego roku będzie służyła jako chrzcielna. Odwołujemy się wówczas do Ducha Bożego, unoszącego się nad wodami w czasie stwarzania świata, prowadzącego lud przez pustynię i obecnego w czasie wejścia Jezusa do wód Jordanu. Zanurzenie paschału sprawia, że woda ta rytualnie staje się tą z Jordanu, tą, w której zanurzył się Chrystus. Jeden z Ojców Kościoła, św. Jan Chryzostom, mówił o tym geście: „On uświęcił tę wodę przez to, że przeniknął ją swoją Obecnością". Wodą tą polewamy później głowę chrzczonego. W ten sposób Chrystus dotyka go materialnie i osobiście po raz pierwszy w życiu.

Można powiedzieć, że każdy z nas wybrał już raz Chrystusa - na chrzcie. Ale w praktyce życia ten moment wyboru staje przede nami co chwilę. Raz podjęta decyzja nie oznacza, że teraz mam już spokój, mogę żyć po swojemu.


Jeszcze tylko trzy minuty


Jak nie przegapić momentów, w których nas dotyka? W moim życiu te chwile jakoś szczególnie wiążą się z Jasną Górą. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że tam upewniłem się w swoim powołaniu, że często chodzę do tego miejsca z pielgrzymką i widzę tam rzeczy, które potwierdzają działanie Pana Boga.

Jedno z tych zdarzeń wyglądało następująco. Zostałem poproszony o wygłoszenie w Częstochowie konferencji przy okazji pielgrzymki studentów, która odbywa się w jedną z sobót maja. Dzień wcześniej nastawiłem sobie budzik, aby zdążyć na poranny pociąg z Warszawy. Przyjechałem na dworzec. Była godzina 6.55, pociąg - z tego, co pamiętałem - miał odjechać o 6.05. Patrzyłem na zegar i dopóki widziałem na jego wyświetlaczu godzinę szóstą, byłem spokojny. Trochę się dziwiłem, że nikt nie czeka na ten pociąg, że nie został zapowiedziany, ale uznałem, że to mało ważne. Muszę przyznać, że rano mój mózg dosyć wolno się „rozgrzewa"... Nagle zegar wyświetlił godzinę siódmą. Patrząc na zegar, zacząłem do siebie mówić: „Siódma, siódma... Zaraz, a o której ja mam ten pociąg?". Poszedłem sprawdzić na rozkładzie: 6.05. A jest 7.00. Co to znaczy? Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że przyjechałem na dworzec o godzinę za późno. Co teraz, jak zdążyć na konferencję? Postanowiłem szybko zorganizować sobie samochód do Częstochowy. Pobiegłem do metra. Mogłem telefonować do klasztoru tylko podczas postoju na stacjach, poza nimi znikał zasięg telefonu. Kiedy wysiadłem na ostatniej, piątej stacji, samochód już na mnie czekał. Ruszyłem i w ostatniej chwili zdążyłem.





Po wygłoszeniu konferencji pomyślałem sobie: „Skoro już tu jestem, pójdę na Mszę. Dziś jeszcze nie byłem, a w Warszawie pewnie będzie mało czasu.". Próbowałem maksymalnie wykorzystać każdą wolną chwilę. Na Jasnej Górze Eucharystia sprawowana jest często co pół godziny. Spojrzałem na ogłoszenia: Msza rzeczywiście miała być odprawiana za trzydzieści minut. Wszystko szło zatem zgodnie z planem. „Zdążę się nawet wcześniej wyspowiadać" - stwierdziłem. Spowiedź, Msza, powrót do Warszawy i jeszcze będę miał wolny wieczór - świetna sprawa. Stanąłem w kolejce. Na początku trochę się zmartwiłem sporą liczbą osób, ale kiedy zobaczyłem, jak szybko przesuwa się kolejka - niczym do kasy w supermarkecie - uznałem, że jest znakomicie: pyk, pyk już jedna osoba, pyk, pyk, już druga. „Piętnaście minut i po wszystkim; zdążę bez problemu na Mszę" - pomyślałem. Msza miała się rozpocząć za dwadzieścia minut, a przede mną pozostała już tylko jedna osoba. Gdy zaczęła się spowiadać, coś się zacięło. Minęło pięć minut i nic. Myślę sobie: „Trudno, to przecież jeszcze nie tak długo". Mijały jednak kolejne minuty, a ona klęczała dalej. Kiedy pozostało siedem minut, zacząłem się zastanawiać, czy wybrać Mszę św., czy spowiedź. Trochę już odstałem, nastawiłem się na spowiedź, sumienie zaczęło intensywnie pracować. Uświadomiłem sobie, że spowiedź już jest mi koniecznie potrzebna, że do Mszy się nie nadaję, bo to będzie jakieś świętokradztwo. A więc spowiedź! Do Mszy św. zostały trzy minuty. „Jeśli ta osoba teraz skończy - pomyślałem - to może jeszcze zdążę. Potrzebuję dla siebie tylko minutki". Minęła kolejna minuta i... dalej nic. „Trudno" - nastawiłem się tylko na spowiedź. Przypomniały mi się wszystkie grzechy z całego życia, konieczność spowiedzi była oczywista. Wreszcie usłyszałem: „puk, puk" i ruszyłem. Wtedy otworzyły się drzwiczki konfesjonału, wychylił się z nich ksiądz i zwijając stułę, powiedział: „Ja już muszę biec". Tam trwała już Msza św., tu pozostał pusty konfesjonał i ja sam. Cały mój misterny plan legł w gruzach. Gdy stałem tak, zupełnie zdezorientowany, poczułem nagle stukanie w ramię. Odwróciłem się i zobaczyłem księdza. „Mógłby mnie ojciec wyspowiadać?" - zapytał. „Tylko nie to - pomyślałem - przecież to ja potrzebuję spowiedzi! Czekam tu już czterdzieści minut". „Nie. - powiedziałem. - To ksiądz niech mnie wyspowiada". „Może nawzajem się wyspowiadamy" - zaproponował. Zgodziłem się. To była niesamowita spowiedź, postawiła mnie na nogi, ożywiła mnie. Ten spowiednik wlał mi w duszę mnóstwo nadziei i radości z mojej drogi za Panem Jezusem. Mówił, że On cieszy się z moich zmagań. Wróciłem do zakrystii. Okazało się, że następna Msza będzie dopiero za godzinę, więc zostało mi jeszcze sześćdziesiąt minut na modlitwę dziękczynną za spowiedź. Dzięki temu, że miałem samochód, nie musiałem spieszyć się na pociąg do Warszawy. Wszystko to Pan Bóg zaplanował już dzień wcześniej - wtedy, kiedy pomyliłem się, nastawiając budzik. Miałem długie, porządne przygotowanie do sakramentu pojednania, dobrą spowiedź, godzinę modlitwy w kaplicy i jeszcze Mszę św. Wracałem do Warszawy szczęśliwy, lepiej nie mogłem zaplanować sobie całodziennych rekolekcji.


O pożytku z pocieszania


Ze spowiedzią i Jasną Górą wiąże się też inne zdarzenie.

Muszę przyznać, że od pewnego czasu spowiadanie ludzi stało się dla mnie bardzo męczące. Uważałem i wciąż uważam, że spowiedź to spotkanie z Panem Jezusem, powrót do Przymierza przez przeproszenie, przyjęcie darowania win i przebaczenia Bożego. Dlatego też często irytowało mnie przesadne skupianie się na sobie penitentów, że ktoś nie przychodzi pojednać się z Panem Bogiem, tylko opowiadać o tym, jaki jest beznadziejny i jakie ma kłopoty. To dobrze, że czasami chce z kimś o tym dłużej porozmawiać, ale przecież ze spowiedzią ma to niewiele wspólnego. Nie przychodzi się przecież do spowiedzi dla siebie, aby lepiej się poczuć, ale po to, by odnowić relację z Kimś, komu zadało się ból. Nie umiałem w sobie przezwyciężyć tego negatywnego nastawienia do niektórych penitentów.





Tak się złożyło, że przyszło mi prowadzić grupę akademicką podczas pieszej pielgrzymki z Warszawy na Jasną Górę. Ponad dwieście osób i ja sam. Oznaczało to tyle, że sam mam wyspowiadać te dwieście osób i to w dziesięć dni! A niemal każdy, wykorzystując czas pielgrzymki, specjalnie przygotowuje się do dłuższej rozmowy z księdzem. Bardzo lubię pielgrzymować, ale to jedno odbierało mi chęć wędrowania. Wygłosiłem więc na początku dwie konferencje o pożytkach wynikających z krótkiej spowiedzi. Trochę poskutkowało, ale tylko trochę. Ostatnią osobę wyspowiadałem rano w dzień wejścia na Jasną Górę. Mogłem spokojny wchodzić do Częstochowy. Planowałem pomodlić się w kaplicy. Mój rodzony tato zaplanował niespodziankę, że w tym samym dniu odwiedzi swoje rodzinne strony w okolicach Częstochowy i przy okazji spotka się ze mną. Umówiliśmy się na godzinę 12.00, ale tato - w gorącej wodzie kąpany - był już około 10. Ja w planach na ten dzień szukałem chwili, kiedy mógłbym wśliznąć się do kaplicy Matki Bożej i osobiście pomodlić - w ten sposób podsumowując pielgrzymkę. Ale całe przedpołudnie było zajęte. Po Mszy św. w południe znów spotkałem się z tatą, by go odprowadzić. Na 16.30 miałem zaplanowany powrót, a była już godzina 15.00. Chciałem jeszcze chwilę spędzić w kaplicy, by mieć z tej pielgrzymki coś dla siebie. Pobiegłem więc przed obraz... a tu wchodzi kolejna pielgrzymkowa grupa. Do zakrystii wylewał się tłum. Nie sposób było się wcisnąć: wszystkie wejścia były zablokowane. Po jakimś czasie rozluźniło się i wkradłem się do kaplicy. Usiadłem i wyjąłem różaniec. Gdy odmawiałem trzecie „Zdrowaś Mario", podszedł do mnie jakiś zakonnik i zapytał: „Ksiądz?". „Tak" - odpowiedziałem. „To chodź spowiadać" - usłyszałem. Zostało mi tylko pół godziny i jeszcze mam spowiadać?! Tyle spowiadałem w czasie tej pielgrzymki! Zapowiadało się, że utknę w jakimś konfesjonale do wieczora. Poszedłem za nim, ale okazało się, że nie chce mnie posadzić w kofensjonale, żebym spowiadał pielgrzymów, ale to on potrzebuje spowiedzi. A właściwie nie spowiedzi, ale pociechy. Jest w nim głęboki niepokój i potrzebuje pociechy. „Tylko nie pocieszanie! - pomyślałem. - Walczyłem przez całą pielgrzymkę z takim myśleniem, że spowiadanie się to szukanie pocieszenia, a on, na koniec, zabiera mi resztę mojego wolnego czasu przeznaczonego na modlitwę, i chce, żebym go właśnie pocieszał..." No i pocieszałem go... Chciałem wrócić do kaplicy na ostatnie pięć minut i znowu zastałem tłum. Nie dało się wejść.

Z jednej strony, niby nic z tej pielgrzymki dla siebie nie miałem, ale z drugiej, wróciłem z niej z niesamowitą ulgą i z odkryciem, że spowiedź to przecież również pocieszanie. Od tej chwili wszystko się zmieniło. Teraz siedzę w konfesjonale, słucham i pocieszam. Nie stresuję się tym. Z moich pielgrzymkowych planów nic nie wyszło, ale w zamian dostałem niezwykłą, a przy tym trwającą cały czas, łaskę cierpliwości. Zmieniło się moje podejście do spowiedzi. Pan Jezus mnie spotkał i powiedział mi poprzez to zdarzenie, abym pocieszał, więc pocieszam.




Wędrowiec


Guardini proponuje następujący eksperyment myślowy: wyobraź sobie spotkanie z Chrystusem. Idziesz samotnie w góry. Na szlaku spotykasz wędrowca, który idzie w tę samą stronę. Zaczynacie iść razem. Wydaje się interesującym, mądrym człowiekiem. Rodzi się między wami nić sympatii - cieszysz się, że ktoś taki idzie z tobą. W którymś momencie zwraca się do ciebie: „Jestem Synem Bożym. Jeśli mi zaufasz, osiągniesz zbawienie, jeśli nie - utracisz je". Każdy z nas musi przeprowadzić z Nim ten dialog, musi stanąć przed dylematem: zaufać Mu czy nie. Wędrowiec wydaje się być naprawdę zajmującym człowiekiem, ale przecież Go nie znam. Jest sympatyczny, ale co, jeśli mnie oszukuje? A jeżeli rzeczywiście jest Zbawicielem?

Jeśli kłamie, wygram opuszczając Go, a przegram pozostając, bo pójdę za fałszywym zbawicielem, których dziś przecież nie brakuje. Jeżeli jednak to, co mówi, jest prawdą, odchodząc stracę swoją życiową szansę. Ilość danych, które posiadam w takiej sytuacji, jest zawsze niewystarczająca, dlatego muszę zaryzykować. Jak poznać, czy to prawdziwy Zbawiciel? Kryterium jest Ewangelia; trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, co wybieram, jest z nią zgodne, czy nie. Wybierając Ewangelię, dajemy Jezusowi możliwość działania; wybierając dobro, wybieram Chrystusa. Zwykle wybór zgodny z Ewangelią będzie trudniejszy niż inne możliwości.

Kiedy miałem 17 lat i pojawiły się we mnie pierwsze dylematy dorosłego życia, uświadomiłem sobie, że to naprawdę fatalnie, że będę musiał umrzeć. Pomyślałem, że śmierć to największa pułapka życia - skoro ma mnie spotkać coś takiego, lepiej byłoby w ogóle nie istnieć. Spotykam się z ludźmi, uprawiam sport, zachwycam się przyrodą i z tego wszystkiego trzeba będzie zrezygnować, trzeba będzie umrzeć. Przecież to bez sensu. Ale od takiego myślenia wyzwala nas Pan Jezus. On przyszedł, żeby z czegoś tak bezsensownego jak śmierć uczynić bramę życia. Bramę do świata, którego nie jestem sobie w stanie wyobrazić, ale w którym będę miał pamięć, tożsamość, swoje ciało i wszystkie te chwile, w których On działał tutaj.

Chrystus jest Kimś, kto nadaje sens wszystkim moim wyborom. Każdy mój krok za Nim robię po to, by On mógł działać. On działa już teraz, a ostatecznym Jego działaniem będzie przeprowadzenie mnie przez granicę śmierci. Śmierć to najsensowniejsza rzecz na świecie zrobiona z czegoś zupełnie bezsensownego.



***

o. Mirosław Pilśniak, dominikanin, duszpasterz „Spotkań Małżeńskich", wykładowca teologii rodziny i etyki w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym oo. Dominikanów. Opiekun fundacji „Sto pociech".