Spowiedź, kiedy życie boli

Rozmowa z o. Mateuszem Hincem, kapucynem, i o. Andrzejem Kamińskim, dominikaninem

publikacja 10.03.2008 16:04

Końcówkę siódmego rozdziału Listu do Rzymian św. Pawła można by sparafrazować następująco: planowałem dobro, ale zrobiłem źle. Św. Paweł nigdy nie krzyczy na siebie: Głupi! Co ja zrobiłem?! Znowu mi nie wyszło. U niego w centrum jest Pan Bóg, a nie ja: Trudno. Panie Boże, oddaję ci to. Jutro będzie lepiej. List, 3/2008

Spowiedź, kiedy życie boli



Często, kiedy boli nas życie, idziemy w poszukiwaniu pomocy do spowiedzi. Z czym najczęściej ludzie przychodzą do konfesjonału?

o. Hinc: Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, boli nie tylko strata kogoś bliskiego czy ciężka choroba, ale też poczucie odrzucenia, bycia nieakceptowanym. Mieszkam poza Krakowem i widzę ostatnio wśród ludzi naprawdę wielki głód sakramentu pokuty, codziennie długie kolejki do konfesjonałów. W czasie tych spowiedzi spotykam się z bólem, którego - przyznaję - nie spodziewałem się. Jest on związany z wyjazdami do pracy za granicą. Ból ten widać zwłaszcza przy okazji spowiedzi przedświątecznych, kiedy wraca do kraju wielu Polaków. Przyjeżdżają potwornie rozbici przebywaniem z dala od rodzin, od swoich bliskich, bywa że dotknięci grzechem zdrady małżeńskiej, oddalenia od Kościoła, zatracenia w wolności, a także problemem nadużywania alkoholu.

Cierpią również i ci, którzy zostają...

o. Hinc: Tak, i czasami zdarza się, że przychodzą do spowiedzi oboje, jedno po drugim.

I oboje opisują to samo?

o. Hinc: Bardzo podobnie. Oczywiście nieco inaczej opisuje to osoba, która pracuje za granicą, a inaczej ta, która tu została. Co ciekawe, wśród tych, którzy zostali, wielkim problemem staje się pornografia.

Pornografia?

o. Hinc: Tak. Nie demonizowałbym jednak sfery seksualnej, to nie ona jest winna. Jest to raczej problem wynikający z osamotnienia, zerwania więzi i pogubienia.

Z podobnymi problemami jak te spotkałem się jakiś czas temu, jeżdżąc przez kilka lat do polskich i włoskich emigrantów w Grecji i krajach sąsiednich. Spotykałem tam ludzi, którzy uciekli z Polski. Ich życiorysy były często dość skomplikowane - pochodzili z patologicznych rodzin, byli po rozwodach, w taki czy inny sposób zostali skrzywdzeni. Na emigracji bardzo często wchodzili w nowe związki. W końcu jak długo można żyć samotnie... Gdy wiązali się np. z Grekami, to nie było jeszcze źle. Gorzej, jeśli zaczynali tworzyć związki z równie pogubionymi jak oni emigrantami, np. Albańczykami czy Marokańczykami. Tu pojawiały się wielkie dramaty.

Da się uleczyć te bolesne zranienia?

o. Hinc: Rana jest bardzo głęboka. Takie doświadczenia rzucają człowieka w błoto, ale z tego błota da się podnieść, można się z niego otrząsnąć. Wyjazdy za granicę sprawiają, że pewne procesy, na przykład rozbicie rodzin, zachodzą w przyspieszonym tempie. Pokazują, jak wielka jest tęsknota za rodziną, za tym, żeby być akceptowanym, kochanym, żeby być z kimś bliskim. Niestety sytuacja ekonomiczna -jeśli ktoś pragnie założyć rodzinę i chce, aby wiodło jej się pod względem finansowym dobrze - zmusza do wyjazdów. Dlatego ludzie wyjeżdżają, nie zdając sobie sprawy z tego, że ogromnie ranią siebie, małżonka i dzieci, przez co - bardzo często - ta rodzina się rozpada. Czasami, gdy upragnione pieniądze już się pojawią, jest za późno, by cokolwiek ratować. Niektórzy zaczynają to dostrzegać. Byłem zaskoczony słysząc przed świętami kilka wyznań: „Podjąłem decyzję. Nie wyjeżdżam, zostaję: dla dobra małżeństwa i moich bliskich".





A jak jest w Krakowie?

o. Kamiński: Bardzo podobnie. Do naszego klasztoru przed świętami również przychodzą do spowiedzi ci, którzy wyjeżdżają do pracy za granicę, ale są to raczej osoby żyjące samotnie. Optymistyczne wydaje mi się to, że chcą mówić o swoich rozterkach, chcą wszystko to, z czym się borykają, oddać Panu Bogu. Ci ludzie mogliby spokojnie przeżywać swoje rozterki i trudności bez Pana Boga, bo tak wielu ludzi robi, zwłaszcza na Zachodzie. Oni nie konfrontują swoich przeżyć, doświadczeń z Panem Bogiem, żyją obok Niego i jest im z tym bardzo dobrze. Tymczasem ci, którzy przychodzą z tymi problemami do spowiedzi, widzą, że tak nie może być, że przedstawienie tych wszystkich momentów Panu Bogu jest bardzo ważne. Nie tylko w tym sensie, że poczują się lepiej, bo zrzucą na Niego swoje problemy, ale także w tym, że spowiedź pomoże im ocenić postępowanie, podpowiedzieć czy idą w dobrym kierunku.

o. Hinc: Innym rodzajem bólu, z którym się spotykam w konfesjonale, jest brak czasu dla rodziny. Na szczęście coraz więcej osób dostrzega ten problem i próbuje coś zmienić. Na zajęciach z psychologii rozwojowej, którą wykładam, wielkim zainteresowaniem cieszy się zawsze temat małżeństwa. Studenci pytają: „Jak budować relacje?", „Jak stworzyć dobry związek?". Przytaczam im wtedy wyniki badañ, które przeprowadzono swego czasu w Rzymie. Wykazały one, że w latach 60. i 70. zakładaniu rodziny towarzyszyło pytanie: „Co ja mogę wnieść w to małżeństwo, żeby było szczęśliwe?". W połowie lat 90. nastąpiła zmiana. W ludziach zrodziło się ogromne pragnienie bycia akceptowanym i bezwarunkowo kochanym. Już nie pytano: „Co mogę wnieść w to małżeństwo?", ale: „Co ono mi da? Jak zaspokoi moje pragnienie miłości, szczęścia, mimo że nic nie zamierzam w nie wnieść?". Zauważyłem, że ostatnio - i budzi to moją wielką radość - ludzie znów zaczynają się zastanawiać: „Co ja daję? Co z tego, że wyjechałem i przysyłam pieniądze, jeśli dzieci nie mają ojca, nie jestem przy nich na co dzień? Co z tego, że zarabiam dużo, pełnię ważną funkcję, jeżdżę w delegacje po całej Polsce, skoro jestem w domu raz w tygodniu?".

Z czym jeszcze przychodzą ludzie do konfesjonału?

o. Hinc: Z niezdolnością do podjęcia decyzji. Wychowani „bezstresowo" często nie potrafią podejmować decyzji. Takie wychowanie prowadzi w pewnym sensie do kalectwa. Skoro nie umiem decydować, to właściwie nie wiem, co mam ze sobą i ze swoim życiem zrobić. Nagle okazuje się, że nie ma już mamy, która mówiła: teraz zrób to i to, a potem to. Pojawiają się pytania o tożsamość: „Kim jestem? Do czego dążę? Na co mnie stać? W jakim kierunku zmierzam?". Każdy powinien sobie na nie odpowiedzieć nie później niż w wieku 25, 26 lat, aby potem mieć już w miarę klarowny obraz tego, kim jest i do czego dąży na płaszczyźnie religijnej, seksualnej, zawodowej itd. Tymczasem wielu dorosłych nie zna odpowiedzi na te pytania, dlatego czują się zagubieni.

Czy zdarza się, że spowiedź staje się okazją do pielęgnowania tej niezaradności? Przychodzimy do
konfesjonału i ksiądz powie nam, co mamy robić...


o. Hinc: Trzeba przyznać, że czasami rzeczywiście tak się zdarza. Z reguły nie jest to jednak w pełni świadomie postępowanie. Osoby, które przychodzą do spowiedzi ze swoją niepewnością czy wyuczoną bezradnością, trzeba po prostu obudzić, trzeba nimi potrząsnąć.

o. Kamiński: Zazwyczaj pytam taką osobę: „A co ty o tym sądzisz?". Zaczyna się wtedy zastanawiać i często sama znajduje rozwiązanie. Odkrywa, że ono w niej jest, że sama potrafi do niego dojść. Myślę, że taka jest moja rola jako spowiednika.




o. Hinc: Dawanie gotowych rozwiązań to bardzo niebezpieczna praktyka. W niektórych sytuacjach trzeba oczywiście powiedzieć: „Słuchaj, zrób to i to". Lepiej jednak rzeczywiście zapytać, tak jak ojciec Andrzej: „Co ty o tym sądzisz" i pokazać różne drogi wyjścia z trudnej sytuacji. Bardzo często ludzie, zwłaszcza ci pogrążeni w depresji, nie widzą żadnej możliwości rozwiązania swoich problemów. Nie wiedzą, co robić. My, spowiednicy, mamy o wiele szerszą perspektywę, patrząc z boku możemy wskazać pewne kierunki. Zdarza się, że słyszymy wtedy: „Nie zdawałem sobie sprawy z tylu możliwości. Pomyślę i wrócę". Za jakiś czas przychodzą i mówią: „Wybrałem to i to". Czasem jednak potrzebna jest też inna pomoc, doradzam wtedy psychologa, psychiatrę. Reakcje bywają różne, niekiedy pada pytanie: „A co ojciec sobie myśli, że ja jakiś głupi jestem? Wariat?". Ludzie obawiają się etykietki chorego psychicznie.

o. Kamiński: Problemy, o których ojciec mówi, są bardzo ważne, ale nie możemy zapominać o jeszcze jednej rzeczy. Spowiadałem kiedyś osobę, która przyjechała do kraju po wielu latach spędzonych na Zachodzie, gdzie nie miała okazji skorzystać z sakramentu pojednania. Słuchając jej zdałem sobie sprawę, że właściwie nie mówi o Bogu, o grzechach, ale o problemach psychologicznych: z samą sobą, w relacjach z innymi. Tak jakby Boga w jej życiu w ogóle nie było. Powiedziałem wtedy: „Dobrze, psychologia psychologią, ale powiedz mi, jak wygląda twoja modlitwa? Gdzie Bóg jest obecny w twoim życiu". To są bardzo proste rzeczy, ale bardzo ważne. Kiedy zaczynam pytać o ten wymiar relacji z Bogiem, okazuje się, że spowiadający nagle odkryje, że to też jest istotne.

o. Hinc: Absolutnie się z tym zgadzam. Dobrze, że ojciec poruszył ten temat. Oświecenie wyrządziło nam w tym względzie ogromną szkodę. Zatarło granicę między humanizmem a głęboką duchowością. Wystarczy obaczyć, z jaką intencją dziś pościmy. Jeśli uda się nam wytrwać, nasza reakcja wygląda najczęściej tak: „Yes! Wytrzymałem!". Jesteśmy zadowoleni, bo wypełniliśmy postanowienie. Dawniej też stawiano sobie wymagania, ale nie po to, by odczuwać satysfakcję z tego, że się udało, ale by zbliżać się do Boga. Nie chodzi tu o osiąganie jakichś wyższych stopni wtajemniczenia czy modlitwy. W filmie „Jasminum" jest taka piękna scena: jeden z mnichów lewituje wraz z kaczkami - trzeci stopień kontemplacji. To jest właśnie współczesny problem, dotykający także osób duchownych - oderwanie naszego życia, także modlitwy, od Boga.

Podobnie jest z przeżywaniem żalu za grzechy. „Żałuję, że znowu zgrzeszyłem. Znowu mi nie wyszło". A przecież w żalu za grzechy nie powinienem się koncentrować na sobie. Żal jest w stosunku do Pana Boga, chodzi o to, że Jego obraziłem, a nie, że jest mi źle, bo w czymś nie dostaję, jestem za słaby. Końcówkę siódmego rozdziału Listu do Rzymian św. Pawła można by sparafrazować następująco: planowałem dobro, ale zrobiłem źle. Św. Paweł nigdy nie krzyczy na siebie: „Głupi! Co ja zrobiłem?! Znowu mi nie wyszło". U niego w centrum jest Pan Bóg, a nie „ja": „Trudno. Panie Boże, oddaję ci to. Jutro będzie lepiej".

Czego ludzie oczekują od spowiedzi: porady, rozwiązania problemów, uleczenia bólu?

o. Hinc: Niektórzy odprawiają ją na zasadzie: „płacę - wymagam". Ja swoje wypowiem, a ty dasz mi rozgrzeszenie. Są niczym małe dzieci przychodzące do naszego kościoła, którym zdarza się przekręcić pierwszokomunijną formułkę i wtedy mówią: „i proszę nie o naukę, ale o rozgrzeszenie". Niektórzy chcą, żeby ktoś im powiedział: „Jesteś wolny od grzechów". I tyle, to im wystarcza.




Dla innych ważny jest sam fakt wysłuchania. „Przychodzę tu, bo mogę powiedzieć to, co myślę, co leży mi na sercu. Tu zostanę wysłuchany" - takie słowa słyszy wielu kapłanów. I nie dotyczy to tylko ludzi starszych, choć oni - zwłaszcza jeśli są samotni - mają skłonność do opowiadania o wszystkim, a niekoniecznie o swoich grzechach. Jeśli już jakieś się pojawiają, to z reguły na początku, potem zaczyna się opowieść o tym, co mnie boli, na co choruję, co powiedziała o mnie sąsiadka itp. Ludzie pragną, żeby ktoś ich wysłuchał, zrozumiał, dodał im otuchy. Ważne jest też poczucie bezpieczeństwa, świadomość, że nie zostanie się odrzuconym czy potępionym. Miałem w ciągu ostatniego roku kilka rozmów, które zupełnie mnie zaskoczyły. Usłyszałem mniej więcej takie słowa: „Proszę ojca, wiem, że nie mogę dostać rozgrzeszenia, ale chcę porozmawiać (w tym momencie ciarki przeszły mi po plecach, bo dla kapłana nie ma nic gorszego niż sytuacja, w której nie może udzielić rozgrzeszenia). Chcę, żeby ojciec mnie wysłuchał i dał mi na zakończenie błogosławieństwo". Osoby te już od kogoś usłyszały, że nie dostaną rozgrzeszenia, przeżyły ból z tym związany, a jednak przyszły do konfesjonału raz jeszcze, właśnie po to, by podzielić się tym, co przeżywają.

o. Kamiński: W Krakowie w naszym klasztorze jest całodzienna spowiedź. ale oprócz tego uruchomiliśmy dyżur duszpasterski. Jeśli spowiadając kogoś widzę, że potrzebuje dłuższej rozmowy, a w kościele jest akurat długa kolejka do konfesjonału, proszę, by poszedł na furtę i poprosił o rozmowę. Tam zawsze czeka jeden z ojców. Te spotkania naprawdę wiele dają, na przykład w kwestii rozeznania, co jest grzechem, a co nie - to bardzo częsty problem. Ktoś, kto pogubił się w życiu i pragnie uporządkować swoje wnętrze, porozmawiać, ma taką szansę.

Bywa i tak, że penitenta trzeba „przetrzymać" w konfesjonale dłużej, ponieważ na taki dyżur się nie wybierze. Wie, że przez tajemnicę spowiedzi ma w sakramencie pojednania zagwarantowane bezpieczeństwo, pewną intymność. Dla niego ważne jest nawet to, że ksiądz prawie go nie widzi. Przychodzi więc i opowiada.

o. Hinc: Mogę tylko pozazdrościć takich dyżurów, tym bardziej że ludzie coraz częściej proszą o rozmowę, i to nie tylko ci dobrze wykształceni, ale także prości. Księża jednak dość niechętnie podchodzą do takiej formy spotkań, ponieważ kojarzy się im ona z psychoterapią, a „psychologia jest zła, bo zabiera ludzi z kościoła i staje się drugą wiarą" - tak mówią. Kiedy słyszę coś takiego - a zdarza się to od czasu do czasu - wzbiera we mnie święty gniew i zaczynają mi się trząść ręce. Mówię wtedy: „To nie psycholodzy wyrzucili konfesjonały z kościołów. To nie psycholodzy ściągnęli ze ścian świątyń obrazy przedstawiające stacje Drogi krzyżowej. To nie psycholodzy zrezygnowali z nabożeństw Dobrej Śmierci. To wreszcie nie psycholodzy nie mają czasu dla ludzi, którzy przychodzą do kancelarii na rozmowę. Jak ich księża wyrzucają, to do kogo mają pójść?".

Ludzie bardzo często przychodzą do konfesjonału, aby - jak ja to nazywam - „zostać przytulonym". Gdybym dziś miał święcenia i robił sobie obrazek prymicyjny, umieściłbym na jednej stronie ojca Pio, którego darzę wielką czcią, a na drugiej malutki obrazek osła ze „Shreka" z napisem: „Niech mnie ktoś przytuli". Bo być przytulonym to naprawdę ogromna potrzeba współczesnego człowieka.





Nie boją się Ojcowie, że jeśli będziemy traktowali spowiedź jako wstęp do dłuższej rozmowy o wszystkim, zagubi się gdzieś jej istota, to, co w niej najważniejsze - wymiar sakramentalny...

o. Kamiński: Rozmowy są bardzo ważne i potrzebne, ale czasem warto zakończyć je spowiedzią. Po jednym ze spotkań miałem wielkie poczucie winy, ponieważ nie spytałem osoby, z którą rozmawiałem, czy nie chciałaby zakończyć go pojednaniem z Bogiem. Górę wzięła moja małoduszność. Z jednej strony, bałem się, że nie będę zrozumiany, że ta osoba nie zrozumie, jeśli zaproponuję jej spowiedź. Bałem się, że to zostanie źle przyjęte. A z drugiej, obawiałem się, czy ta osoba jest na nią gotowa. Na szczęście osoba ta przyszła po jakimś czasie ponownie i tym razem rozmowa skończyła się sakramentem. To było postawienie kropki nad „i". Rozmowy - tak, porządkowanie - tak, wsparcie -jak najbardziej, ale sakrament jest konieczny.

o. Hinc: Oczywiście, spowiedź to nie kierownictwo duchowe. Proszę jednak zauważyć, że większość ludzi nie ma pojęcia o tym, jakie są różnice pomiędzy jednym a drugim, dla nich istnieje po prostu spowiedź i tyle. Przychodzą i chcą się podzielić swoimi troskami, a ja nie czuję się na siłach, aby kogoś wyrzucać. Kiedy przed konfesjonałem stoi długa kolejka, kiedy wyczuwa się w niej napięcie, zdenerwowanie, próbuję przekonywać: „Jeśli chce Pan/Pani dłużej porozmawiać, to proszę przyjść później". Gdy sytuacja do tego zmusza, obie rzeczy „załatwia się" w konfesjonale, ale jeśli istnieją warunki, by je rozdzielić, to jestem za tym, aby tak zrobić. Jan Paweł II w przemówieniu do Penitencjarii Apostolskiej pisał, aby nie łączyć psychoterapii ze spowiedzią.



Czy istnieje takie niebezpieczeństwo?

o. Hinc: Raczej nie da się tego połączyć. Psychoterapia nigdy nie jest spowiedzią i odwrotnie. Nie zapominajmy jednak, że sakrament pokuty ma działanie terapeutyczne.

W końcu to sakrament uzdrowienia...

o. Hinc: Oczywiście. Ale są to dwie różne sfery i łączyć ich absolutnie nie wolno. Proszę zauważyć, że wielu psychologów, psychoterapeutów - jeśli dostrzega jakiś problem natury duchowej - odsyła pacjentów do spowiedzi. Po niej pacjent wraca i kontynuuje terapię. To dwie oddzielne rzeczywistości, aczkolwiek posiadające pewne elementy wspólne.

A jeśli do spowiedzi przychodzi człowiek, który nie umie oddzielić sfery psychicznej od duchowej?
o. Hinc: Zdarza się tak. Dotyczy to szczególnie osób cierpiących na różnego rodzaju zaburzenia osobowości, depresję czy nerwice kompulsywno-obsesyjne (na przykład skrupulanctwo). W tych sytuacjach staram się przekonać: „Słuchaj, to i to należy do konfesjonału, natomiast żeby sobie z pozostałymi sprawami poradzić, powinieneś pójść do psychologa czy psychiatry".

Jaki sens ma spowiedź osoby cierpiącej na takie zaburzenia, skoro ma ona trudności z oddzieleniem tego, co jest grzechem, od tego, co nim nie jest, skoro nie umie trafnie ocenić swojego postępowania ani reakcji innych ludzi? Czasem nawet zły nastrój sprawia, że mamy zaburzoną zdolność właściwego oceniania świata.

o. Hinc: Żadna choroba nie jest grzechem, więc nie podlega ocenie moralnej, ale rzadko która choroba (także depresja czy nerwica kompulsywno-obsesyjna) przeszkadza w pójściu do spowiedzi. Jeśli mówimy o depresji, to trzeba zauważyć, że jest ona naprawdę poważną chorobą społeczną. Niestety z winy mediów jej mianem określa się dziś mnóstwo rzeczy: zły nastrój, ból głowy, niemożność poradzenia sobie z jakimś problemem itp. To nie depresja. Nie życzę nikomu tej naprawdę bolesnej choroby.


Wspomniał Ojciec o nerwicy natręctw...

o. Hinc: To choroba polegająca na wewnętrznym przymusie robienia czegoś lub przymusie myślenia o czymś, przymusie, przed którym nie ma ucieczki. Osoba na nią cierpiąca będzie przez trzy godziny sprawdzać, czy zakręciła kurki z wodą albo czy zamknęła mieszkanie. Czasem zaburzenie to objawi się w przymusie wykonywania czynności, które określilibyśmy jako nieczyste. Nie ma jednak w tym wypadku mowy o grzechu, winie moralnej, ponieważ nie ma tu wolnej woli, a to jeden z warunków popełnienia grzechu. Tacy ludzie mają jednak prawo przychodzić do spowiedzi i robią to. Zadaniem spowiednika jest rozróżnienie, co należy do sfery grzechu, a co nie. Niestety nie zawsze jest w stanie. My, kapłani, powinniśmy się nieustannie dokształcać w tej kwestii. Najgorzej jest wtedy, kiedy ksiądz nie chce przyjąć do świadomości, że penitent może być chory, a tak też się zdarza.

Formą nerwicy natręctw jest skrupulanctwo...

o. Hinc: Tak - spowiadający się wymienia wówczas po kolei wszystko, cokolwiek się zdarzyło w jego życiu, i wszystko uważa za grzech ciężki. To również jest przymus.

o. Kamiński: Ważne jest, aby takim osobom towarzyszyć, aby je wspierać. Dzięki temu nabiorą zaufania do spowiednika. Jeśli tak się stanie, można im pokazać, co jest dobre, a co złe, nauczyć rozeznawania. W ten sposób taka osoba może powoli zacząć wychodzić z tego zaburzenia.

o. Hinc: To działa tylko w niektórych przypadkach. Są osoby, którym taka pomoc nic nie daje, i tak wszystko będą postrzegały w kategoriach grzechu. Jeżeli spowiednik pozwoli im do siebie dzwonić - czego nie powinno się robić pod żadnym pozorem - będzie miał co dwadzieścia minut telefon z pytaniem, czy to jest grzechem, czy nie. „Szedłem ulicą, zobaczyłem dziewczynę i pomyślałem sobie, że ma ładne nogi. To ciężki grzech, czy nie?". Tu potrzebna jest raczej pomoc psychologiczna.

Może po cichu liczymy na to, że skoro przedstawimy Bogu na spowiedzi wszystkie nasze bóle, trudności, to wraz z rozgrzeszeniem nasze problemy zostaną rozwiązane, a zranienia uleczone?

o. Hinc: Z jednej strony, Pan Bóg może wszystko - głęboko w to wierzę i jestem przekonany, że potrafi uleczyć wiele naszych zranień. Pytanie brzmi: „Czy Pan Bóg chce tego dokonać w taki sposób?". Nigdy nie dostałem od Pana Boga faksu z pieczątką i podpisem: „Leczę właśnie w ten sposób". Nie mogę się za Niego wypowiadać. W konfesjonale na pewno otrzymujemy rozgrzeszenie, na pewno mamy możliwość wypowiedzenia całego naszego bólu. Bycie wysłuchanym jest leczące, więc to pierwszy krok do wyzdrowienia. Z drugiej strony, Pan Bóg, oprócz tego, że może wszystko, dał człowiekowi rozum także po to, by jeden drugiemu mógł pomagać. Ludzie świeccy nie mają problemów z przyjęciem tego do świadomości, inaczej jest z niektórymi duchownymi. Kiedy mówię: „Słuchaj, potrzebujesz fachowej pomocy. Musisz iść do psychologa, on ci pomoże", to zdarza mi się usłyszeć: „Nie. Przecież Pan Bóg wszystko może. Uzdrowi mnie". Wtedy pytam: „Miałeś kiedyś grypę?". „Tak, miałem" - słyszę w odpowiedzi. „I co zrobiłeś? Klęczałeś przy łóżku i modliłeś się o uzdrowienie?". „No nie, poszedłem do lekarza". Proszę zobaczyć, zupełnie absurdalne podejście: można iść do „normalnego" lekarza, ale jeśli coś się dzieje w sferze psychicznej, to już nie. Jeden z wyższych przełożonych zakonnych poprosił mnie kiedyś o konsultację, ponieważ jeden ze współbraci przeżywał kryzys. Usłyszałem: „Wiesz, on się nie modli. Gdyby się modlił, to wszystko byłoby dobrze". Ja, z pełną miłości złośliwością, odparłem: „Wiesz co, mam żylaki, trzy lata się modliłem i nic". Dotarło.




o. Kamiński: Sakrament spowiedzi jest tylko dopełnieniem pewnego procesu, który dokonuje się od chwili uświadomienia sobie grzechu. Pan Bóg działa nie tylko w momencie przystąpienia do sakramentu, ale już znacznie wcześniej, kiedy skłania nas do tego, abyśmy przyjrzeli się swojemu postępowaniu.

W spowiedzi oczywiście najważniejszy jest wymiar sakramentalny, pojednanie. Jeśli spełnimy warunki spowiedzi przebaczenie jest nam, można powiedzieć, zagwarantowane. Natomiast uzdrowienie wymaga naszego większego zaangażowania. Uzdrowienie nie działa mocą samego sakramentu. Potrzebne jest otwarcie na to, że Pan Bóg nie tylko nam przebaczy, ale i uzdrowi te rany, które grzech spowodował. Uzdrowienie nie polega jednak na tym, że te zranienia znikną. One zostaną, ale nie będą już jątrzyć, staną się przemienione. Co to oznacza? Normalnie rana powoduje naszą nadwrażliwość, zranieni skupiamy się na sobie, na swoim bólu, przemienienie rany sprawia natomiast, że człowiek pozostaje dalej wrażliwy, ale już nie koncentruje się na sobie, zaczyna współodczuwać, rozumieć drugiego człowieka. Ktoś, kto doświadczył ubóstwa może zostać sknerą, zamknąć się na innych, ale równie dobrze może być inaczej, to doświadczenie - jeśli będzie przemienione przez Boga - może uwrażliwić go na potrzeby materialne innych. Uzdrowienie jest działaniem Miłości i naprawdę tylko Miłość potrafi przemienić nasze rany w ten sposób. To jest dokładnie tak, jak z ranami Chrystusa po zmartwychwstaniu, one nie zniknęły, ale zostały przemienione.

Kiedy boli nas życie, często buntujemy się przeciwko Bogu. tacy ludzie też przychodzą do spowiedzi?

o. Hinc: Owszem. Nie zawsze da się z nimi porozmawiać. Kilka razy zdarzyło mi się, że osoba przychodziła do konfesjonału z ogromną agresją.

Nazywam takie spotkania „spotkaniami trzeciego stopnia". W konfesjonale w San Giovanni Rotondo pewna pani o mało nie pokaleczyła mnie pilnikiem do paznokci. Gdybym nie odskoczył, chodziłbym z pociętą twarzą. Nie ma co się temu dziwić: ból i cierpienie powodują agresję. Przecież nawet kiedy boli nas ząb, potrafimy być złośliwi. Jedyne, co mogę wtedy zrobić jako spowiednik, to stać się niczym gąbka, która wszystko przyjmie.

Agresja, bunt mogą być skierowane nie tylko przeciw Panu Bogu, ale przeciw wszystkiemu i wszystkim. Myślę, że czasami jest to nasz, księży, błąd, gdy mówimy ludziom, że to próba, że Pan Bóg w ten sposób ich prowadzi. To jest o tyle niebezpieczne, że pod tymi słowami przemycamy fałszywy obraz Pana Boga - Boga sadysty, który jednego próbuje, a drugiego nie („Przecież innych to nie dotyka. Dlaczego ja").

Ludzie ciężko chorzy, wykorzystani seksualnie mają często wielki żal do Boga. Pytają: „Gdzie był wtedy Pan Bóg?". A skąd ja to mogę wiedzieć... Proszę wtedy: „Idź przed Najświętszy Sakrament i zapytaj. Niech Bóg ci odpowie". Bardzo często wracają i mówią: „W Ogrójcu" albo: „Niósł krzyż".



***

o. dr Mateusz Hinc - kapucyn, psycholog i psychoterapeuta. Magister nowicjatu w klasztorze kapucynów w Sędziszowie Małopolskim. Wykłada m.in. w seminariach zakonnych kapucynów, bernardynów i paulinów, a także w prowadzonej przez ojców kapucynów „Szkole dla spowiedników"

o. Andrzej Kamiński - dominikanin, przez kilka lat Wikariusz Generała Zakonu Dominikanów w Rosji i na Ukrainie. Spowiednik braci w klasztorze dominikanów w Krakowie. Prezes Stowarzyszenia LIST