Kto pierwszy spadnie?

Z prof. Edmundem Wnukiem-Lipińskim, socjologiem, rektorem Collegium Civitas, rozmawia Alicja Wysocka

publikacja 09.10.2007 15:44

Jeśli prowadzi się bardzo silną negatywną kampanię, to oczywiście te negatywne nastroje przenoszą się na grupy społeczne. Ale z drugiej strony politycy też wyczuwają nastroje – na tym właśnie polega geniusz dobrego, skutecznego polityka. Idziemy, 7 października 2007

Kto pierwszy spadnie?




Dwa lata temu wydawało się, że kampania wyborcza nie może już być bardziej negatywna. Tymczasem okazuje się, że teraz jest jeszcze gorzej. Politycy z przeciwnych obozów zatracili zdolność dyskusji, obrzucają się tylko agresywnym językowym błotem. Co się stało?

Kampania negatywna nie jest niczym szczególnym, również w starszych demokracjach, które są dla nas punktem odniesienia. W przypadku naszej kampanii problem polega na tym, że wyłącznie gra się na emocjach. Partie mało mówią o tym, co będzie się działo z Polską; z gospodarką; z państwem; jaki będzie nasz stosunek do sąsiadów; co będzie ze społeczeństwem obywatelskim, kiedy zmieni się władza.

Czy takie pozytywne programy w ogóle istnieją? Czy obowiązuje stara zasada „jak wygramy, to się zobaczy”?

Programy naprawdę istnieją. Można je znaleźć chociażby na stronach internetowych partii. Oczywiście, jest pewna asymetryczność między partią, która sprawuje rządy a opozycją, bo ta pierwsza ma lepsze informacje o stanie państwa. Opozycja z reguły rewiduje swój program po dojściu do władzy.

Ale partie powinny być zainteresowane, żeby przedstawić także swój pozytywny program, a nie liczyć na dociekliwych wyborców z dostępem do Internetu.

Jasne, że powinny być zainteresowane, tylko że partyjni stratedzy wiedzą, że mówienie o skomplikowanych sprawach będzie tylko zniechęcać potencjalnych wyborców. Stopy podatkowe, reforma finansów publicznych czy niezbędne cięcia budżetowe – to wszystko może odstręczać, a to jest ostatnia rzecz, której by sobie życzyli. Teoretycy demokracji już dawno zauważyli, że im częściej odbywają się wybory, tym silniejsza jest presja inflacyjna, bo politycy mają tendencję do składania nierealnych obietnic, nazywanych kiełbasą wyborczą. I teraz też mamy kilka takich spektakularnych obietnic.

Czy to oznacza, że partie generalnie nie wywiązują się z obietnic przedwyborczych?

Po wyborach kurz bitewny opada i zaczyna się codzienne zmaganie z oporem materii. Obietnice wyborcze ulegają rewizji. Jeśli wygrała dotychczasowa partia rządząca, to po wyborach ma najłatwiejszą sytuację: bo doskonale wie, które obietnice mają pokrycie w rzeczywistości, a które nie. Natomiast partie opozycyjne przechodzą bolesny proces konfrontacji swoich obietnic z zastaną sytuacją państwa. Jeśli miałbym dać jakąś radę wyborcom, powiedziałbym tak: ci, którzy wiążą swój głos z obietnicami wyborczymi, powinni zwrócić uwagę, czy w programie danej partii wyborcza obietnica obwarowana jest zapisem, jak i kiedy zostanie zrealizowana. Jeśli takich danych nie ma, to nie należy do takich obietnic przywiązywać wagi. Pamiętajmy też, że część zobowiązań składana jest nawet w dobrej wierze, ale ich realizacja pomyślana jest za 10–15 lat, kiedy już danej partii może nie być na scenie politycznej.





Kilka dni temu odbyła się konferencja poświęcona weryfikacji działań antykorupcyjnych deklarowanych w programach partyjnych podczas poprzedniej kampanii. Był Pan jej uczestnikiem.

Walka z korupcją ma obecnie dwa wymiary. Pierwszy to zmiana klimatu wokół tego zjawiska. Tym, którzy są skłonni ulec pokusie przywłaszczenia sobie jakiejś nienależnej gratyfikacji z racji zajmowanego stanowiska czy pełnionej funkcji, zaczęła towarzyszyć niepewność, czy przypadkiem ci, którzy im wręczają łapówkę, za chwilę nie zdejmą marynarek i nie założą kominiarek z napisem CBA. I to jest dobre. Ta niepewność w „brudnych wspólnotach” jest dobra. Ale jest też drugi wymiar walki z korupcją – już mniej pozytywny. W moim przekonaniu obecna władza koncentruje się na leczeniu objawów tego patologicznego zjawiska, zamiast usuwać jego przyczyny. Otóż ze wszystkich badań wynika, że w zachodnim kręgu cywilizacyjnym korupcja pojawia się tam, gdzie kompetencje urzędników nie są jasno określone, gdzie istnieje wysoka uznaniowość w podejmowaniu decyzji na różnych szczeblach. Korupcja kwitnie tam, gdzie nie ma jasnych procedur, których złamanie lub pominięcie od razu jest widoczne. My nie jesteśmy bardziej skorumpowanym narodem niż Duńczycy, którzy mają najniższy wskaźnik korupcji na świecie, tylko mamy źle urządzone instytucje i za dużo kompetencji państwa w różnych dziedzinach życia.

Walka z korupcją jest nadal jednym z podstawowych haseł wyborczych i znów wpisana jest w negatywną kampanię. Czy taka taktyka pozwala partiom na zdobywanie nowych zwolenników, czy raczej to tylko odwoływanie się do swojego twardego elektoratu.

Negatywna kampania nie jest odwoływaniem się do swojego elektoratu, nie jest nawet skierowana na to, żeby zdobywać nowych zwolenników, lecz głównie na to, by rozproszyć poparcie dla przeciwnika. To jest tak, jakby politycy siedzieli na gałęziach i nawzajem je podpiłowywali. Który pierwszy spadnie, ten przegra.

Jak taka negatywna kampania wpływa na społeczeństwo, na międzyludzkie relacje? A może to w nas tkwią takie pokłady agresji, że politycy pełnymi garściami z nich czerpią?

To jest układ naczyń połączonych. Bo jeśli prowadzi się bardzo silną negatywną kampanię, to oczywiście te negatywne nastroje przenoszą się na grupy społeczne. Ale z drugiej strony politycy też wyczuwają nastroje – na tym właśnie polega geniusz dobrego, skutecznego polityka, który potrafi dostroić swoją kampanię i hasła wyborcze do społecznych nastrojów. Politycy wiedzą, że wielu Polaków jest sfrustrowanych swoją sytuacją, co może rodzić postawy agresywne, więc ich kampanie wyborcze odwołują się do tych instynktów. Ale w tej układance jest jeszcze jeden element: dla części wyborców kampania wyłącznie negatywna jest odstręczająca. Wyborca czuje się bezradny i zniechęcony, wobec tego odmawia udziału w tym spektaklu i nie idzie do wyborów.





Może to w tej sytuacji najlepsza droga? Może to wyborcy, nie głosując, podziałaliby otrzeźwiająco na polityków?

Tak nie wolno myśleć. Do wyborów trzeba iść. Z bardzo prostego powodu: ci, którzy nie idą do urn, łudzą się, że nie biorą „w tym” udziału. Otóż owszem, biorą – przez zaniechanie aktu wyboru. Bo ci, którzy nie idą do wyborów w istocie oddają mniej więcej ¾ głosów na partię, której najbardziej nie lubią. To mechanizm znany badaczom społecznym. Polega na tym, że głos oddany nawet na partię odbiegającą od naszego ideału zmniejsza szanse wygranej partii, której nie chcielibyśmy nigdy widzieć u steru władzy. Niepójście do wyborów jest więc swego rodzaju głosowaniem na najbardziej nielubianą partię.

Tradycją stało się już, że Kościół w Polsce zabiera głos podczas ważnych dla społeczeństwa wyborów, tak było też podczas poprzednich kampanii wyborczych. Czy tym razem biskupi powinni coś Polakom powiedzieć? Jeśli tak, to co?

Na początku transformacji Kościół popełnił błąd, angażując się w poparcie dla konkretnych partii politycznych. Co było do przewidzenia, i przed czym ja zresztą przestrzegałem: im bardziej Kościół włączył się w politykę, tym bardziej był utożsamiany ze stroną konfliktu, a nie z arbitrem. Był taki okres, że Kościół pobrał tę lekcje i wycofał się z polityki, co nie znaczy że poszczególni duchowni się wycofali. Dzisiaj mamy do czynienia z Kościołem podzielonym. Niezależnie od 90-procentowej części przekazu religijnego Radio Maryja jest niewątpliwie aktorem politycznym. I to wbrew stanowisku wielu biskupów i całego Episkopatu, ale przy cichym poparciu pewnej części hierarchii. Ta część zapomina jednak, że misja Kościoła polega na tym, że idzie on ze swoim orędziem do wszystkich, dlatego nazywa się katolicki, czyli powszechny. Czy biskupi powinni wypowiadać się na temat obecnej kampanii? Tak, powinni. Po to, by wskazywać wiernym, że w swoich wyborach politycznych mają kierować się nie emocjami, lecz rozumem. Rola Kościoła w polityce polega między innymi na tym, żeby umacniać w Polakach cnoty obywatelskie, niezależnie od tego, jakie kto ma poglądy: lewicowe czy prawicowe.



***

Prof. Edmund Wnuk-Lipiński (1944 ) jest socjologiem, założycielem i pierwszym dyrektorem Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Wykładał w Instytucie Nauk Humanistycznych w Wiedniu, na katolickim Uniwersytecie Notre Dame w USA i Wissenschaftskolleg w Berlinie. W latach 80. uczestnik opozycji i współtwórca Tygodni Kultury Chrześcijańskiej. Jest członkiem międzynarodowych organizacji socjologicznych, autorem naukowych opracowań z dziedziny socjologii i pisarzem science fiction. Od września 2006 r. jest rektorem Collegium Civitas (studia społeczne i polityczne) w Warszawie.