W szkole cierpienia

Z dr Izabelą Pakulską, lekarzem-internistą, rozmawia Radek Molenda

publikacja 13.02.2008 18:45

Każdy cierpi inaczej. Ostatnio przyjmowałam w przychodni dwudziestolatkę rozpaczającą z powodu kataru, a jednocześnie w hospicjum nieraz spotykam autentycznie cierpiących ludzi oswojonych z tym cierpieniem. Idziemy, 10 luty 2008

W szkole cierpienia



Kościół wzywa do modlitwy za chorych, ale i chorych do ofiarowania swoich cierpień w jedności z Chrystusem. Jak chorzy, którymi Pani opiekuje się, znoszą własne cierpienie?

Cierpienie Chrystusa było doskonałe, a nasze – nie jest. Patrzenie chorych na własne cierpienie jest bardzo różne. Każdy cierpi inaczej. Ostatnio przyjmowałam w przychodni dwudziestolatkę rozpaczającą z powodu kataru, a jednocześnie w hospicjum nieraz spotykam autentycznie cierpiących ludzi, najczęściej z ciężką niewydolnością krążenia, oswojonych z tym cierpieniem.

Z doświadczenia pracy z chorymi na nowotwór widzę, że są trzy etapy reakcji na chorobę i cierpienie. To, nieco upraszczając: niegodzenie się z faktem, że jest się chorym, etap agresji i ostatni etap – zgoda, uznanie tego, co jest. Nie wszyscy pacjenci dochodzą do trzeciego etapu. Nigdy do końca nie wiadomo, jak długa jest choroba i w jakim stopniu pacjent jest przygotowany do walki z nowotworem, a w ostateczności – do odejścia. Dzieciom jest łatwiej, bo chorobę, cierpienie, śmierć traktują jako kolejny etap życia. Z kolei dorośli prawie zawsze starają się wokół swojej choroby „zakręcić”.

Może to paradoksalnie zabrzmi, ale widzę, jak dobrze ludziom narzekającym na swoje cierpienie, robi pobyt w szpitalu. Mając kontakt z cierpieniem innych, nagle widzą, że są tacy, którzy cierpią bardziej.

Można cierpienie ofiarować, uświęcić, nadać mu sens?

Można wiele mówić o radzeniu sobie z cierpieniem, oswajaniu cierpienia, jednak generalnie – jeżeli coś bardzo boli – tak jest np. przy przerzutach nowotworowych do kości – to ból dominuje, a człowiek nie jest w stanie myśleć o rzeczach wyższych. Dlatego bardzo ważne jest, by – nawet gdy cierpienie ofiarujemy – starać się je likwidować, bo przez akt ofiarowania cierpienia ono nie ustępuje.

Miałam w hospicjum pacjentkę, której przyśnił się Pan Jezus ukrzyżowany pytający ją, czy jest w stanie przyjąć cierpienie? Wtedy jeszcze była zdrowa i zgodziła się. Wkrótce okazało się, że ma paskudny nowotwór. Kiedy więc przyszło do praktycznego przyjmowania cierpienia – były „huśtawki”. Okazało się, że jest to bardzo trudne. Myślę jednak, że w praktyce chorzy częściej oswajają się ze swoim cierpieniem ze względu na swoich bliskich niż ze względu na wyższe cele.

Zdarzają się piękne przykłady. Opiekowałam się np. bardzo ciężko chorą siostrą zakonną. Nie mówiła: „nic się nie stało”. Mówiła o swoim cierpieniu, ale dodawała: „jeżeli Pan Jezus tak chce, to zgoda”. Jednak większość ludzi narzeka na cierpienie. Dla mnie, jako lekarza, wielkim problemem jest pokazanie pacjentowi cierpienia jako daru. To mi się zwyczajnie nie udaje. Cierpienie jest tajemnicą. Nigdy nie wiemy, czy zwraca ludzi do Boga, czy nie. Myślę, że tych pierwszych jest wielu, ale oni o tym niekoniecznie mówią. Mam taką nadzieję.




Cierpią nie tylko bardzo ciężko chorzy

Pracuję teraz w przychodni, gdzie mam do czynienia z młodszymi pacjentami. Przyjmuję często ludzi zdrowych fizycznie, mających natomiast chore dusze. To pacjenci w pewien sposób agresywni, pełni podejrzliwości. Bardzo często pod tym kryje się jakieś nieuporządkowane życie. Niedawno przyszedł do mnie przerażony, na oko zdrowy człowiek, który chciał sobie zrobić badania. Pytam: co się dzieje? Okazało się, że współżył z wieloma osobami i ma obsesyjny lęk przed tym, czy nie jest chory wenerycznie. Myślę, że są cierpienia, które się Panu Bogu nie podobają, które sobie ludzie sami na siebie nakładają. Takie cierpienie pozbawione jest sensu.

Kilka lat temu we Francji 50 lekarzy postanowiło wspólnie ułożyć list do swoich pacjentów, w którym napisali m.in. „W trosce o Wasze zdrowie prosimy – mniej lekarstw, więcej przebaczenia. Wasze cierpienia najczęściej biorą się z braku pojednania”. Podpisałaby się Pani pod takim listem?

Jak najbardziej! W hospicjum księży marianów wszyscy pacjenci mają kontakt z kapłanem. Niekoniecznie chodzi o spowiedź, ale o duchową pomoc. Nieraz jest tak, że dzwoni żona naszego podopiecznego i mówi: „niesamowite, mój mąż zmienił się, odżył”, gdy tymczasem nasz ksiądz dzieli się z nami radością: „Byłem u pana Leona. Wyspowiadałem go po wielu latach”. Tak więc tam, gdzie jest opieka duchowa – jest łatwiej.

Znacznie trudniej było w poradni kardiologicznej, gdzie widziałam młodych ludzi, większość jest po przebytych zawałach, z dużym niepokojem w sobie. Kiedyś jednemu takiemu pacjentowi, który wyraźnie mocował się ze sobą, zaproponowałam, żeby poszedł do spowiedzi. Nie wiem, czy poszedł, ale potem już był dużo spokojniejszy.

Jan Paweł II mówił: „Cierpienie jest w świecie po to, by wyzwolić w nas miłość”.

I pokazać, że miłość jest najważniejsza. Niedawno miałam młodego, zapracowanego i zamożnego pacjenta, który z rodziną przeprowadził się do nowo wybudowanego domu. W ciągu trzech miesięcy choroba nowotworowa rozwinęła się do tego stopnia, że umierał. Mówił: „oszukali mnie”. Odkrył, że to, co robił i co osiągnął, nie ma żadnego znaczenia.

Nigdy nie zdarzyło się, by umierający pacjent powiedział mi: „żałuję, że nie zrobiłem kariery i doktoratu”, natomiast wielu żałuje, że nie kochali, że za mało czasu poświęcili dzieciom. To pomaga porządkować hierarchię wartości.





Oskar, bohater książki „Oskar i Pani Róża”, przez 12 dni przed śmiercią „przeżywał” całe życie. Czy choroba daje człowiekowi szansę dorosnąć, inaczej spojrzeć na życie?

Często tak jest. Obecnie jest wielu straszliwie zapracowanych biznesmenów, którzy prawie nie mieszkają w swoich domach, dużo palą itd. Wielu z nich trafia z zawałem do nas. Pamiętam jednego z nich, po lekkim zawale, który nie zostawił nawet śladu, ale wystarczyło, żeby ten człowiek był przerażony. Zwolnił tempo życia. Tak więc cierpienie potrafi być darem, tylko trzeba to pomóc pacjentowi dostrzec.

Czego jeszcze może nas nauczyć cierpienie?

Pokory. Nie wiem na ile uczy pacjenta, ale z pewnością uczy lekarza. Przynajmniej powinno. Uczy też odróżnić cierpienie od cierpiętnictwa. To ostatnie jest teraz bardzo modne.

Żyjemy w hedonistycznych czasach. Ludzie buntują się, boją śmierci i cierpienia. To dlatego otoczenie – jak rodzice Oskara – nie potrafi się wobec chorych normalnie zachowywać?

Bunt – jak mówiłam – jest naturalną reakcją na cierpienie. Ludzie szukają sprawcy swojej lub swoich bliskich choroby. Obwiniają siebie, Boga, lekarzy itd. Czasami śmierć jest walką, a czasami spokojnym odejściem. Dlatego dobrze jest, jeśli odchodzący człowiek zdąży uporządkować swoje sprawy: majątkowe, rodzinne, pożegna się i pojedna z bliskimi i z Bogiem. Wtedy inaczej patrzy na cierpienie. Są – paradoksalnie – chorzy, którzy strasznie się męczą i nie mogą umrzeć, bo tych spraw nie pozałatwiali.
Nieraz widzę, że pacjenci i lekarze prowadzą ze sobą i lekarzem grę. Przychodzą do mnie córki pacjentek i mówią: „Proszę przy mamie nic o nowotworze nie mówić, bo ona nic nie wie”, a pacjentki: „Proszę córce nie mówić, że mam raka…”. Tę ciuciubabkę trzeba przerwać. Celem lekarza nie jest bombardowanie pacjentów i ich bliskich wiedzą o ich chorobie, ale też trzeba mówić prawdę. Zawsze staram się zorientować, co pacjent wie i co chce wiedzieć o swojej chorobie. „Rak” to słowo magiczne, które budzi lęk, więc z powodzeniem można to słowo wymienić na „ciężko chory” i to będzie prawda. Zdecydowana większość umierających na raka wie o swojej chorobie i potrzebuje rozmowy na ten temat. I dobrze, jeśli rozmawia najbliższa osoba. Staram się uczulać rodziny, że jeżeli pacjent zaczyna wspominać o śmierci, o pogrzebie, to nie wolno mówić: nie. Trzeba pacjentowi, który de facto odchodzi, pozwolić się wypowiedzieć.
Próbujemy, choć ja tego wciąż nie umiem, pomóc ludziom przełamywać bariery lęku przed tematem śmierci. Fantastyczne, jak już wspominałam, pod tym względem są dzieci. Nie boją się podejść do zmarłego i go pocałować. Nie rozumieją dlaczego dorośli płaczą, kiedy dziadek idzie do nieba. Prostoty życia możemy się od nich uczyć.





Mam wrażenie, że dziś na świecie jest dużo zmarnowanego cierpienia, które nie jest ofiarowane Bogu. Jeśli przychodzi do cierpiącego człowieka lekarz, który wygląda na zdrowego, to cierpiący myśli sobie: co ty wiesz o cierpieniu? Jest w tym jakaś racja. Najlepiej o sensie cierpienia mówią cierpiącym ci, którzy sami cierpią lub cierpieli. Tu, jak w wielu innych przypadkach, więcej mogą zdziałać świadkowie. Takim świadkiem był na pewno Jan Paweł II.

Jak Pani jako lekarz przyjmuje i przeżywa cierpienie, z którym się Pani styka?

Dzisiaj dość łatwo poradzić można sobie z cierpieniem fizycznym. Gorzej jest z cierpieniem związanym z trudna sytuacją pacjentów. Taką sytuację mam obecnie – jest pacjentka chora na nowotwór i jest jej 12-letni syn, którego ta choroba przerasta. Często bardziej się martwię o rodzinę, niż o pacjenta. Ale są też pacjenci po prostu „piękni”, od których możemy się uczyć. Spotkałam wielu bardzo wartościowych ludzi, z ciekawymi życiorysami, z fantastycznymi, kochającymi ich rodzinami, będącymi świadectwem, że przeżyli swoje życie z sensem. Kiedyś pojechałam do umierającej pacjentki, przy której była cała rodzina. Umierała, czując się kochana, a ja byłam wzruszona i wzbogacona na duchu.



***

Dr Izabela Pakulska – lekarz internista z 20-letnim stażem pracy. Przez 10 lat opiekowała się pacjentami w poradni kardiologicznej szpitala przy ul. Grenadierów, a obecnie w prywatnej przychodni. Od wielu lat pracuje w hospicjum domowym (odwiedziny w domach) księży marianów przy ul. Wileńskiej. Zajmuje się głównie pacjentami z chorobami internistycznymi i kardiologicznymi.