Parafia w czasach wolnego rynku

ks. Andrzej Draguła

publikacja 25.08.2006 18:06

Coraz częściej własna parafia, to nie ta, w której mieszkamy, ale ta, w której – najogólniej rzecz ujmując - czujemy się dobrze, której styl duszpasterskiego działania nam odpowiada. Chodzi tutaj o poszukiwanie takiej wspólnoty, takiej liturgii i takiego kościoła, które zaspokoją rzeczywiste potrzeby duchowe. Więź, 5/2003

Parafia w czasach wolnego rynku



Supermarkety są rzeczywistymi świątyniami społeczeństwa konsumpcyjnego, zgodnie zresztą z maksymą Marylin Monroe, która mówiła, że to nie pieniądze dają szczęście, lecz dopiero zakupy. Ale supermarket to nie tylko sklep, to metafora świata, w którym od niedawna przyszło nam żyć.

Sprzedaż w supermarkecie opiera się na przemyślanych strategiach. Dwie podstawowe zalety to możliwość kupienia praktycznie wszystkiego w jednym miejscu oraz bardzo szeroki wybór proponowanego asortymentu. Na przeciwległym biegunie handlowego pejzażu są małe osiedlowe sklepy. Proponowany w nich asortyment jest z konieczności o wiele uboższy. Te sklepiki mają o wiele mniej towarów, a i wybór jest praktycznie niewielki. Braki w asortymencie są jednak rekompensowane swoistą atmosferą. Klienci takiego sklepu znają się między sobą, tworząc lokalną społeczność. Sklep jest miejscem spotkań i wymiany informacji. To w nim w dużej mierze koncentruje się osiedlowe życie. Oczywiście, próżno tej domowej atmosfery szukać w supermarkecie.

Osiedlowy sklep i supermarket to symbole dwóch zupełnie różnych światów. Pierwszy z nich oparty jest na tradycyjnych, silnych, lokalnych więziach społecznych. Jego życie koncentrowało się na nim samym i w nim samym się realizowało. Ten świat miał swój własny sklep, rejonową przychodnię zdrowia, szkołę podstawową, bar, dzielnicowego i kościół. Można powiedzieć, iż wszystko w tym świecie jest w pewnym sensie „dane”, a przynależność do jego poszczególnych struktur jest czymś naturalnym.

Z taką strukturą społeczną ciągle jeszcze mamy do czynienia na wsi czy w małym mieście. W dużym mieście jest już zupełnie inaczej. Jego mieszkaniec realizuje swoje życie w różnych jego częściach. Gdzie indziej mieszka, gdzie indziej pracuje, gdzie indziej jeszcze robi zakupy. Jego mieszkanie staje się bardziej sypialnią niż domem, a najbliższą dla niego grupę wcale nie tworzy społeczność sąsiedzka, której najczęściej nie zna zbyt dobrze, ale grupa przyjaciół podzielających te same przekonania i typ rozrywki. Typ wielkomiejski dotyka jednak coraz bardziej także społeczności wsi okalających duże miasto czy małych miasteczek, które tracą poczucie odrębności i lokalnej tożsamości, przekształcając się tym samym w satelickie wobec wielkiego miasta sypialnie.

Współczesne miasto jest doskonałym obrazem społeczeństwa, w którym naczelnym prawem jest wybór. Inaczej niż w świecie osiedlowego sklepiku, w świecie supermarketu można wybrać wszystko: lekarza dla rodziny, dowolną szkołę podstawową dla dziecka, ulubioną restaurację czy telefonicznego operatora. Można wybrać wszystko albo prawie wszystko. Możliwość bowiem wyboru kończy się, gdy mieszkaniec miasta przekształca się w parafianina. Przekraczając drzwi świątyni – zgodnie z obowiązującym porządkiem Kościoła – powinien zapomnieć o tym, że żyje w świecie wolnego wyboru ofert. Tylko czy da się o tym zapomnieć?

WOLNO, CZY NIE WOLNO?

Współczesny mieszkaniec dużego miasta dokonuje wyboru kościoła do spełniania praktyk religijnych nie według zasady sąsiedztwa, ale według innych, często merytorycznych kryteriów – pisze ks. prof. Ryszard Kamiński, analizując problem duszpasterstwa wielkomiejskiego [1] .

Widzę to dobrze na przykładzie mojego miasta. Zielona Góra jest miastem ponadstutysięcznym. Jest na tyle duża i mała jednocześnie, by obszarowo tworzyć w zasadzie jeden organizm. Oprócz może dwóch czy trzech kościołów usytuowanych na peryferiach, pozostałe znajdują się zasadniczo w śródmieściu. I choć duszpasterska oferta jest do siebie zbliżona, to coraz bardziej widoczna jest specyfika niektórych parafii, i to świadomie kreowana. Dzisiaj bowiem nie wystarczy już chyba ograniczyć się do tego, co zasadnicze: niedzielnej Mszy świętej, kancelarii i dyżurów w konfesjonale. Życie liturgiczne musi być wzbogacane propozycjami kulturalnymi, sportowymi czy opiekuńczo-charytatywnymi. Nawet jednak to, co zasadnicze, może być realizowane w bardzo różnym stylu i w bardzo różny sposób. Tutaj liczy się wszystko: poziom głoszonych kazań, liczba i rodzaj posługujących do liturgii, śpiew czy dbałość o estetykę. Wszystko to (a można tu wymienić jeszcze wiele innych elementów) tworzy konkretną „ofertę”, z jaką do potencjalnych wiernych występuje parafia. Wokół niektórych (bo nie wszystkich) parafii tworzą się więc coraz szersze kręgi „sympatyków” spoza własnej wspólnoty. W jednym z kościołów w Zielonej Górze udział wiernych spoza rodzimej parafii na niedzielnej Mszy świętej sięga 20%.


To prawda, że parafia jest wspólnotą ludzi zamieszkujących dane terytorium. Przypomina o tym chociażby Kodeks Prawa Kanonicznego, gdzie w kan. 518 można wyczytać, że z zasady ogólnej parafia powinna być terytorialna. W ostatnim jednak czasie – także w teologiczno-prawnej świadomości Kościoła – nastąpiła zgoda na swoiste rozluźnienie związków między wiernym a jego terytorialną przynależnością. Dawno już na przykład zrezygnowano z obowiązku spowiedzi przed własnym proboszczem. I choć to zasadniczo własna parafia jest miejscem przyjmowania sakramentów, to – oczywiście wciąż za zgodą proboszcza – dziecko można dziś ochrzcić w każdej innej parafii, podobnie jest zresztą z zawarciem sakramentu małżeństwa.

Wprowadzenie prawnych możliwości wyboru nie pozostaje bez znaczenia dla kościelnej mentalności. Z niewielkiej furtki robi się wyłom. Jeśli można wybrać już tyle, dlaczego nie można wybrać więcej? Coraz więc trudniej naszemu wiernemu nie wprowadzać w religijne wybory wolnorynkowych kryteriów. Nie da się żyć przez cały tydzień ze świadomością – nazwijmy ją – demokratyczną, a w niedzielę pozostawić ją za drzwiami kościoła parafialnego. Jeżeli wybiera się praktycznie wszystko, z czego składa się życie, dlaczego nie wolno wybrać sobie kościoła, do którego się chce uczęszczać i parafii, do której można by się „zapisać”? Coraz bardziej więc dzisiejszy wierny skazany jest na swoisty konflikt. W wielu ważnych sferach jego egzystencji w sposób wolny może wybrać to, co odpowiada jego kryteriom, pragnieniom i ocenom, a w jednej – zresztą bardzo ważnej, bo w sferze religijnej – winien z wdzięcznością przyjąć jako dar to, co otrzymuje.

MOJA, TO ZNACZY KTÓRA?

Trzeba sobie jednak uświadomić (choć dla wielu duszpasterzy może to być dość bolesne), że coraz częściej własna parafia, to nie ta, w której mieszkamy, ale ta, w której – najogólniej rzecz ujmując - czujemy się dobrze, której styl duszpasterskiego działania odpowiada nam, której oferta wydaje się nam najciekawsza. Motywacji wyboru parafii nie można oczywiście sprowadzić jedynie do kwestii subiektywnych, estetycznych upodobań. Chodzi tutaj o wiele bardziej o poszukiwanie takiej wspólnoty, takiej liturgii i takiego kościoła, które zaspokoją rzeczywiste potrzeby duchowe, których to własna, terytorialna parafia z różnych względów nie zaspokaja, często po prostu dlatego, że nie może. Czy można zabronić wiernemu kształtowania swojego życia duchowego w dowolnie wybranej przez siebie wspólnocie, duchowej tradycji, jeśli jego religijne potrzeby i wymagania są wyższe od przeciętnych? W ten sposób odchodzi się od obiektywno-prawnego porządku życia religijnego na rzecz porządku, nazwijmy go, subiektywno-duchowego.

Trudno nie postawić tutaj drażliwego pytania, jak na takie zjawisko może zareagować (i reaguje) kapłańskie środowisko? Ano dwojako. Albo marketingowo, poszerzając i dopracowując własną propozycję pastoralną, tak by stała się coraz pełniejsza i wszechstronna, a jednocześnie coraz ciekawsza i interesująca. Albo zachowawczo, przy każdej nadającej się okazji przypominając własnym parafianom, że wiernych obowiązuje terytorialna przynależność do parafii. Taka czy inna reakcja ma oczywiście swoje uzasadnienie.

Reakcje zachowawcze wyrastają z modelu parafii, który nazwałbym administracyjno-egzekucyjnym. Dominuje w nim przekonanie, że parafia opiera się na zobowiązaniach, które wierni „winni” są parafii. Taka perspektywa ”usypia” oczywiście wszelki dynamizm pastoralny, a ewentualną winą za niewielką skuteczność duszpasterstwa i niemrawość parafialnego życia obarcza się przede wszystkim wiernych.


Reakcja, którą nazwałem marketingową, wyrasta z modelu ewangelizacyjno-ofensywnego, w którym to parafia zabiega o wiernych, rozbudowując i urozmaicając pastoralną ofertę. Przy czym nie chodzi tutaj o żadną kokieterię, lecz o ciągłe poszukiwanie nowych form dla wyrażania Ewangelii, nie negując i nie zaniedbując oczywiście starych. Nie trzeba chyba dodawać, że model administracyjny jest o wiele łatwiejszy do zrealizowania i wymaga mniejszego nakładu pracy. Co więcej, łatwo nim usprawiedliwić braki w ewangelizacyjnej gorliwości. Pokusa, by do niego powracać, jest wielka.

Problem zrazu wydaje się błahy i łatwo można go zbagatelizować, sprowadzając wszystko do rywalizacji o wysokość tacy. Wcale jednak błahy nie jest. Rzekłbym, że jest to dzisiaj problem zasadniczy dla kościelnej mentalności naszych wiernych. Przyjęcie paradygmatu wolnego wyboru, a nie administracyjnej przynależności niesie bowiem daleko idące konsekwencje. Przede wszystkim rodzić może wspomniany już konflikt na linii wierny–kościelna administracja (czytaj: ksiądz). O ile demokratyczna i wolnorynkowa świadomość naszych wiernych, jak się wydaje, będzie się pogłębiać, o tyle prawny porządek Kościoła chyba nie ulegnie zasadniczej zmianie.

Problem skomplikował się dodatkowo poprzez uszkolnienie katechezy, co doprowadziło do bardzo dużego osłabienia więzi dzieci i młodzieży z rodzimą parafią. Miejscem przystępowania do Pierwszej Komunii jest własna wspólnota parafialna. W praktyce jednak proboszczowie muszą podjąć próbę przekonania do tego rodziców, którzy dość zasadniczo artykułują swoje wątpliwości, czy ich dziecko po raz pierwszy ma wziąć pełny udział we Mszy świętej z własną wspólnotą klasową, z którą jest zżyte, czy też ze wspólnotą parafialną, z którą – w sensie relacji emocjonalnych – często nie łączy je wiele. Obserwując zanik więzi młodzieży z rodzimą parafią, w wielu diecezjach wprowadza się obecnie przygotowanie do sakramentu bierzmowania w ramach katechezy parafialnej. Trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, czy przygotowanie to owocuje nawiązaniem trwałego związku z własną parafią i zaangażowaniem się w jej życie.

MIĘDZY UPODOBANIEM A POSŁUSZEŃSTWEM

Jak daleko można pójść z wolnorynkową mentalnością i wprowadzeniem mechanizmów konkurencji w kościelnej ofercie? Jak daleko można przyznać wiernym prawo do wyboru? Dzisiaj zachęca się do wyboru i posiadania stałego spowiednika. Czy nie można by pójść jeszcze dalej? Przychodzący do kościoła wierny zasadniczo nie wie, na kogo i na co trafi. W niemieckich parafiach miejskich można na tablicy ogłoszeń wyczytać, kto o której godzinie celebruje, kto głosi homilię, kto gra na organach, a nawet kto śpiewa. Oto przykład najprostszego kościelnego marketingu. Taka sytuacja rodzi oczywiście konkurencję i (niezdrową?) rywalizację. Są kapłani, przed których konfesjonałem ustawiają się długie kolejki. Dlaczego tłumy nie miałyby walić do kościoła ze względu na konkretnego kaznodzieję? Tylko – czy do kościoła idziemy, aby wysłuchać homilii konkretnego księdza, czy też może homilii jako homilii, po prostu jako Bożego słowa? Na KUL chodziło się (i pewno się jeszcze chodzi) „na Hryniewicza”. Przecież – odwołując się do „sklepowego” przykładu – nie satysfakcjonuje już nas chleb jako chleb. Chcemy konkretnego chleba, z tej a nie innej piekarni, o takiej a nie innej nazwie, z tą a nie inną posypką na wierzchu oraz – co chyba najważniejsze – o dobrym smaku. Co nas więc blokuje przed wprowadzeniem podobnych mechanizmów chociażby w parafialnym kaznodziejstwie? Czyżby strach, że na niektórych kaznodziejów nie chciałby przychodzić nikt albo niewielu?

Problem jednak nie tkwi tylko w ewentualnym bezrobociu niektórych. Sięga on bowiem dużo głębiej. Do tej szczegółowej, ale bardzo reprezentatywnej kwestii odniósł się niegdyś sam kard. Joseph Ratzinger. W Niemczech - mówi Ratzinger - były i są Kościoły protestanckie zachowujące w liturgii zwyczaj podawania imienia tego, kto sprawuje Mszę i kto głosi homilię. Pod tymi imionami ukryte są często nurty religijne, każdy bowiem chciałby uczestniczyć w liturgii odpowiadającej jego nurtowi. Niestety, podobne przypadki spotykamy aktualnie także w parafiach katolickich. Oznacza to, że Kościół chowa się za partiami, a my w efekcie słuchamy opinii ludzkich, a nie wspólnego słowa Bożego (...). Kościół stoi dziś w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa podziału na partie religijne, grupujące się wokół poszczególnych nauczycieli i głosicieli[2] . Kardynał Ratzinger nie pozostawia tutaj żadnych wątpliwości. Zaproponowana wolnorynkowa metodologia pastoralna jest dla niego nie do przyjęcia, zasadniczo bowiem sprzeczna jest z samą naturą Kościoła. Tam jednak, gdzie decydującymi czynnikami są wola i osobiste pragnienia – kontynuuje kardynał – tam rozdarcie dokonuje się już w punkcie wyjścia, ze względu na wielość i różnorodność upodobań. W wyniku podobnych wyborów ideologicznych powstają kluby, kręgi przyjaciół, partie, ale nigdy Kościół będący poza wszelkimi podziałami i jednoczący ludzi w pokoju z Bogiem. Zasadą, w oparciu o którą powstaje klub, jest osobiste upodobanie, ale zasadą, na której wznosi się Kościół, jest posłuszeństwo wezwaniu Pana [3].


Jak widać, według kard. Ratzingera wprowadzenie do duszpasterskiej strategii Kościoła pewnych mechanizmów konkurencji, które przecież stanowią jeden z fundamentów wolnorynkowej metodologii, byłoby wpuszczeniem do Kościoła „ducha tego świata”. Nie jest to zresztą problem zupełnie nowy, zważywszy choćby na konflikt, jaki miał miejsce w Koryncie między tymi, którzy są Pawła, i tymi, którzy są Apollosa. Napominał ich wtedy Paweł, że są „cieleśni” i że „postępują tylko po ludzku” (1 Kor 3, 1-17). Kardynał sięga tutaj do głęboko teologicznych uzasadnień, z którymi argumenty natury strategiczno-prakseologicznej zdają się nie wytrzymywać konkurencji. Ale czy rzeczywiście wszelki pluralizm i różnorodność pastoralnych propozycji muszą być zawsze antyeklezjalne? Czy muszą prowadzić do niewłaściwego indywidualizmu i separatyzmu?

Współczesny model wiary, który coraz bardziej się upowszechnia, to wiara związana z wolnym wyborem, wolną decyzją człowieka, a nie wiara odziedziczona po minionych pokoleniach. To właśnie wybór staje coraz częściej u jej zarania. Czy na drodze wiary da się zapomnieć o prawie do wyboru?

SUPERPARAFIA

W wydanej w listopadzie 2002 r. instrukcji Kongregacji ds. Duchowieństwa, zatytułowanej „Kapłan – pasterz i przewodnik wspólnoty parafialnej”, pośród pochodzących od wewnątrz zagrożeń, na jakie narażony jest kapłan, wyliczono także planowanie bardziej menedżerskie niż pastoralne.

Nie ulega wątpliwości, iż spojrzenie na parafię jak na sklep - bez względu na to, czy będzie to sklep osiedlowy czy supermarket - może prowadzić do błędów. Jasne jest, iż obu tych rzeczywistości pod żadnym pozorem nie wolno z sobą utożsamiać. Ewangelia nie jest na sprzedaż, spowiedź wielkanocna to nie to samo co przedświąteczna promocja, a trzykrotnej obecności na niedzielnej Eucharystii nie premiuje się bonusowym zwolnieniem z czwartej. Natura kościelnej wspólnoty jest zupełnie inna niż wielkopowierzchniowego sklepu. Wiedzą o tym ci, którzy są tej wspólnoty żywymi członkami. Parafia jest urzeczywistnianiem się Kościoła, a więc jest wspólnotą ludzi zwołanych przez Boże słowo i zjednoczonych w wierze w Chrystusa Zbawiciela. Ma nie tylko wymiar terytorialny, ale także wspólnotowy i nadprzyrodzony, bo jest częścią Kościoła, w którym realizuje się zbawcze dzieło Chrystusa.

Nie można jednak zaprzeczyć, że parafia jest także strukturą – nazwijmy to – strategiczną, w której realizuje się kościelna praxis. A spoglądając na nią z perspektywy świata, trzeba powiedzieć, że wobec tegoż świata spełnia rolę propagandowo-reklamową. To prawda, że w określeniu parafii najistotniejszą rolę odgrywają takie pojęcia jak wiara, kult czy wspólnota, nie da się chyba dzisiaj w opisie parafialnej dynamiki zupełnie uciec od kategorii rynkowych. Pozwolę więc sobie na stwierdzenie, że – zachowując wszelkie proporcje – tak supermarket, jak i parafia są wobec swoich klientów („klientów” w odniesieniu do parafii) autorami określonej oferty, czyli – oferentami. Cytowany już ks. Kamiński w odniesieniu do miejskiego duszpasterstwa pisze: Poszczególne parafie miejskie ze względu na ich małe terytorium oraz ograniczony zasięg oddziaływania nie mogą zaspokoić duchowych potrzeb mieszkańców [...]. Tradycyjna parafia terytorialna w dużym mieście nie jest w stanie udźwignąć spoczywającego na niej ciężaru odpowiedzialności duszpasterskiej. Nie może więc ona zachować dotychczasowego monopolu i samowystarczalności pastoralnej[4] . Tak więc dzisiejsza propozycja wielkomiejskich parafii – odwołując się do rynkowego modelu – zbliżona jest bardziej do tej, którą można znaleźć w osiedlowym sklepie niż w supermarkecie.

Miejskie parafie z dwoma czy trzema wikariuszami, którzy pół dnia spędzają w szkole, oraz z niewystarczającym wciąż udziałem i rzeczywistym zaangażowaniem świeckich, nie są w stanie przygotować bogatej, pełnej i różnorakiej oferty pastoralnej, która maksymalnie mogłaby zaspokoić wszystkie potrzeby duchowe wiernych. Czy da się utrzymać wciąż pokutujący w kościelnej rzeczywistości model, że w każdej parafii winny być wszystkie bez mała możliwe ruchy, grupy, wspólnoty, stowarzyszenia i duchowe tradycje?


Zdaję sobie sprawę, iż natychmiast padnie tutaj kontrargument mówiący o zależności między religijnością wiernych a geograficzną bliskością kościoła. Owszem, zależność taka istnieje, jest ona jednak typowa dla religijności typu tradycyjnego, dziedziczonego[5] . Że z erozją takiej zależności mamy dzisiaj do czynienia, widać choćby na przykładzie społeczności wiejskich. Nowi mieszkańcy podmiejskich wiosek-noclegowni nie chcą wcale tak bardzo integrować się z lokalną społecznością, także w wymiarze parafialnym, i wolą udać się do miasta, by uczestniczyć w bardziej „wystawnej” Eucharystii, która pozwoli im na jej głębsze, pełniejsze przeżycie. Podobnie jest z mieszkańcami miejscowości filialnych, którzy wolą udać się do kościoła parafialnego niż partycypować w swojej, często skromnej w oprawie, Eucharystii. Element subiektywno-duchowy bierze znów górę nad obiektywno-prawnym. Niestety, choć można nad tym ubolewać, przechodzenie od – nazwijmy to – parafialnego patriotyzmu do parafialnego kosmopolityzmu jest faktem. Dla wielu, zwłaszcza młodych ludzi, przynależność do lokalnej wspólnoty jest wartością dość iluzoryczną, tym bardziej, iż większość swoich potrzeb realizują poza nią.

Ks. Ryszard Kamiński proponuje, by w strukturze miasta stworzyć coś na kształt „Kościoła miejskiego”, który miałby realizować inicjatywy pastoralne o wymiarze ponadparafialnym, ogólnomiejskim [6]. Oferta tej „superparafii” (jednej czy też kilku, w zależności od wielkości miasta) musiałaby być różnorodna, szeroka, w miarę pełna, tak by rzeczywiście można w niej było zaspokoić zróżnicowane i wielorakie duchowe potrzeby. Oczywiście, taka struktura wymagałaby dużego zespołu ludzi, tak duchownych jak i świeckich. Mógłby tam pracować zespół kilku (kilkunastu?) księży o dość ściśle określonych specjalizacjach. Dzisiaj wciąż w większości przypadków ksiądz diecezjalny musi być omnibusem, zarówno doskonałym specjalistą od duszpasterstwa dzieci i chorych, świetnym spowiednikiem i kaznodzieją, jak też administratorem i katechetą, a czasami jeszcze – niestety! - budowlańcem. Czy rzeczywiście w każdym powołaniu kapłańskim zawierają się te wszystkie cząstkowe powołania do bycia świetnym pedagogiem w szkole, dobrym mówcą na ambonie, niezłym psychologiem w konfesjonale? Czy da się być dobrym we wszystkim? Zaproponowana struktura pozwoliłaby na odkrycie, rozwinięcie i pastoralne wykorzystanie posiadanych przez kapłanów określonych charyzmatów, a tym samym na lepsze zaspokojenie potrzeb wiernych.

KOŚCIELNA AGORAFOBIA

Od chwili, gdy św. Paweł wszedł na rynek ateński i usłyszał słynne: Posłuchamy cię o tym innym razem (Dz 17,32), drzemie w nas podskórny lęk przed rynkiem. Tak jakby ta pierwsza ewangelizacyjna porażka na agorze zostawiła w nas trwałą skazę. Strach przed rynkiem – jak słusznie zauważa ks. Tomasz Halik – w sytuacji postkomunistycznej może być jeszcze większy [7]. Po minionym systemie odziedziczyliśmy mentalność rejonizacji i przyzwyczajenie, że wciąż ktoś myśli i wybiera za nas. Zabrzmi to może dość paradoksalnie, ale mentalność ta lepiej chyba korespondowała z administracyjno-egzekucyjną wizją parafii niż współczesny wolnorynkowy liberalizm (czy nie tutaj mają swoje źródło swoiste „tęsknoty” za minioną epoką ujawniające się w niektórych kościelnych środowiskach?). Strategia administracyjno-egzekucyjna musi ustąpić miejsca strategii ewangelizacyjno-ofensywnej, którą wręcz wymusza sytuacja wolnorynkowego pluralizmu, a która bliższa jest przecież samej Ewangelii.

Trzeba pamiętać, że parafia nie powstała z Bożego ustanowienia. Zrodziła się dopiero we wczesnym średniowieczu, w określonym kontekście historycznym i musiała odpowiedzieć na ewangelizacyjne zapotrzebowanie tamtych czasów. Ale czasy mają to do siebie, że się zmieniają, a my – zgodnie z łacińską maksymą – zmieniamy (powinniśmy się zmieniać?) wraz z nimi. Ewangelia w niczym nie zmieniła się ani nie zestarzała, nic nie straciła na swej nowości. Starzeją się jedynie metody jej proponowania. Parafia – jako miejsce głoszenia Ewangelii światu – w tym, co strategiczne, musi się zmieniać wraz ze światem, w którym trwa.

Żyjemy na rynku, w tym także – coraz częściej – na „wolnym” rynku parafii. Rynek nie znosi pustki. A klient szuka takiego sklepu, w którym dostanie to, czego potrzebuje, co mu się podoba, czego szuka. Nie znalazłszy w jednym sklepie, pójdzie do drugiego. Ba, będzie szukał tak długo aż znajdzie, nie zadowalając się żadnym towarem zastępczym. Coraz mniej takich (chociaż wciąż jeszcze są), którzy chodzą tylko do pobliskiego, dobrze znanego sklepu za rogiem, bo ten sklep już nie jest w stanie zaspokoić ich potrzeb. Coraz częściej zaglądają do supermarketu. Czują się tam zrazu obco, nie tak jak w swoim sklepie na osiedlu, gdzie znają wszystkich i wszyscy ich znają. Ale idą tam mimo wszystko. I wcale nie dlatego, że tam bardziej kolorowo. Idą tam dlatego, że mogą znaleźć wreszcie to, czego naprawdę potrzebują.

***


ks. Andrzej Draguła – ur. 1966. Ksiądz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Doktor homiletyki, dziennikarz, logopeda. Wykładowca w seminarium diecezjalnym oraz Gorzowskiej Sekcji Wydziału Teologicznego UAM. Redaktor odpowiedzialny „Aspektów” – diecezjalnego wydania tygodnika „Niedziela”. Rzecznik prasowy Kurii zielonogórsko-gorzowskiej i Przystanku Jezus. Mieszka w Zielonej Górze.


Przypisy
1 Ks. Ryszard Kamiński, „Duszpasterstwo w społeczeństwie pluralistycznym”, Lublin 1997, s. 239.
2 Kard. Joseph Ratzinger, „Partia Chrystusa czy Kościół Chrystusa?”, „Znak” 1992 nr 10, s. 149-150.
3 Tamże, s. 147.
4 R. Kamiński, dz. cyt., s. 239.
5 Religia to jest to, co się dziedziczy, co jest związane z tradycją, co było przekazywane w małej wspólnocie powiązanej ze sobą bardzo silnymi, różnorodnymi i niepoddawanymi refleksji więzami. Niektórzy twierdzą, że właśnie opuszczenie takich małych, najczęściej wiejskich wspólnot jest źródłem sekularyzacji. Ale to jest tylko kryzys tradycyjnej religijności, która jest jednocześnie wielką szansą dla wiary – Tomaš Halik, „Strach ma wielkie oczy”, Gazeta Wyborcza 21-22 grudnia 2002 r., s. 25-26.
6 R. Kamiński, dz. cyt., s. 239.
7 T. Halik, dz. cyt., s. 25.