Na początku był sens

Rozmowa z ks. Krzysztofem Grzywoczem, spowiednikiem i kierownikiem duchowym

publikacja 25.08.2006 18:31

Umiera młoda kobieta, a my mówimy jej dziecku: nie smuć się, mamusia jest w niebie. To jest zbyt szybkie pocieszanie. Za szybko i łatwo próbujemy zobaczyć w jakimś doświadczeniu sens. A nie we wszystkim można i należy odnaleźć sens – są wydarzenia i ludzkie decyzje, które sensu nie mają, i wręcz źle jest tam się go dopatrywać. Więź, 8-9/2003

Na początku był sens




„Moje życie nie ma sensu, wszystko jest bez sensu” – często zdarza się Księdzu słyszeć takie słowa?

Słyszę je rzeczywiście dosyć często. Ludzie może nie nazywają tego doświadczenia tak wprost, jednak z tego, co mówią i jak się zachowują wynika, że odczuwają swoje życie jako pozbawione sensu. Trzeba im dopomóc ten brak sensu nazwać.

Sądziłam, że trzeba raczej dopomóc nazywać sens, a nie brak sensu?

Jedną z najniebezpieczniejszych rzeczy, jaka może się nam przydarzyć, jest nieuświadamiany brak sensu – odbiera on człowiekowi wolność, przejmuje cicho reżyserię jego życia, zamyka go w swoim niszczącym kręgu. Odkrycie braku sensu jest ważnym, niekiedy wręcz niezbędnym etapem rozwoju. Wszystko zależy jednak od tego, jak człowiek to swoje rozpoznanie zinterpretuje. Jeżeli doświadczenie braku sensu pozwala odkryć prawdę, że ja sam nie jestem źródłem sensu, że sam z siebie nie jestem w stanie nadać sensu własnemu życiu – wówczas może okazać się ono wręcz życiodajne.

Ale to doświadczenie może być również śmiercionośne…

To prawda. Zdarza się i tak, że ktoś doświadcza zatrzaśnięcia w poczuciu braku sensu. Konsekwencją tego bywa nie tylko wszechograniający brak nadziei na to, że ta sytuacja może ulec zmianie, ale wręcz niemożność znalezienia uzasadnienia dla swojego istnienia. I to jest w jakimś sensie racja – życie bez perspektywy sensu związane jest z agonią.

I bywa tak trudne do zniesienia, ze niektórzy decydują się je sobie odebrać.

Tak, są w takiej rozpaczy i w takiej ciemności, tak zamknięci na to, co mogłoby im pokazać sens, że śmierć wydaje się im jedynym ratunkiem.

Czy można coś wtedy zrobić? Jak pospieszyć na ratunek?

Ratunek może być w spotkaniu z kimś, kto sam „zakorzeniony jest” w sensie, albo przynajmniej z dziełem takiej osoby. Tylko doświadczenie sensu może tu pomóc.

GDZIE SZUKAĆ SENSU?

Istnieją jednak okoliczności, które dodają życiu sensu.


Nasza kultura, opierając się na doświadczeniu wielkich psychologów, lokuje nierzadko sens w samym człowieku. Przekonuje, że człowiek może odnaleźć i zrealizować sens, odwołując się do pewnych istniejących w nim archetypów. Trzeba jedynie do nich dotrzeć i zintegrować je z własnym życiem. Istnieją oczywiście różne koncepcje sensu. Według jednej z nich sens zależy od pewnych warunków, które w jakimś stopniu znajdują się w zasięgu możliwości człowieka. Dobra praca, szczęśliwa rodzina, zdrowie, grono przyjaciół, zabezpieczenie materialne – to właśnie konstytuuje poczucie sensu. Są to oczywiście sprawy bardzo ważne, nie zamierzam ich pomniejszać ani odbierać im wartości, jednak wszystko to można stracić i to niekoniecznie z własnej winy – przychodzi śmierć, starość, utrata ukochanych osób, choroba, cierpienie, utrata pracy. Nasze życie jest bardzo kruche i sens w nim ulokowany również musi być kruchy.

Gdzie zatem szukać sensu?

Doświadczenie sensu przekracza antropologiczne możliwości człowieka, ma wymiar duchowy. Sens nie jest produktem dojrzałej osobowości. Nie jest tak, że człowiek się rozwija, pracuje nad sobą, korzysta z pomocy mądrego terapeuty i na tej drodze jest w stanie sam stworzyć sobie sens. Praca nad sobą może mu pomóc bardziej otworzyć się na sens, ale nie sprawi, że on ten sens stworzy czy odkryje go w samym sobie. Sens jest poza człowiekiem. Ja sam z siebie nie mam dostępu do sensu – takie rozpoznanie ma sens, jest słuszne.

Nawet jeśli jest słuszne, to chyba jednak niewystarczające. Pytamy dalej, bo rozpaczliwie potrzebujemy wiedzieć, gdzie jest sens, bo sens jest do życia koniecznie potrzebny.

To prawda – życie bez doświadczenia sensu jest niemożliwe. Victor Frankl, twórca logoterapii, uważał, że człowieka najbardziej niszczy – rozbija, depersonalizuje – wręcz zabija – brak sensu. Logoterapia to leczenie poprzez szukanie sensu. W ten sposób Frankl próbował leczyć nerwice i inne choroby. Dla niego doświadczenie sensu miało wymiar niemal mistyczny. Sam w sposób bardzo dojmujący doświadczył braku sensu własnego życia. Po wyjściu z obozu koncentracyjnego, gdzie zginęła jego żona i wielu bliskich, myślał o odebraniu sobie życia. W jednej ze swoich książek opisuje, jak stał w Monachium nad rzeką bliski wprowadzenia tych myśli w czyn i wtedy właśnie bardzo mocno odczuł, że sens jednak istnieje, że jest, choć pozostaje jeszcze dla niego zakryty. To było olśnienie – sens go nie opuścił, trzeba było go jednak odkryć.

Jako spowiednik czy kierownik duchowy wychodzę z założenia, że początkiem i celem wszystkich doświadczeń jest sens. To taki mój prywatny „dogmat”. Sens jest czymś najbardziej pierwotnym – był na początku. A wszystko, co wypływa z tego początku, jest sensowne, ponieważ przynależy do Boga. Najpełniej i najpiękniej opisuje to Jan Ewangelista: „Na początku było Słowo”. Greckie logos – „słowo”– można tłumaczyć także jako sens. Można więc powiedzieć, że na początku był Sens – Sens był u Boga i Bogiem był sens... Był i nie przestał być, pomimo całego zła człowieka i świata. Sens „rozbił namiot” i zamieszkał wśród nas. Sens jest spoza człowieka, ale przychodzi do niego.

PUSTY, ALE OTWARTY

Jest takie niezwykłe zdanie Edyty Stein: „Jestem pusta, ale otwarta”. Myślę, że można interpretować je w taki oto sposób: chociaż odczuwam pustkę, dojmujący brak sensu, to jednak nie zamykam się w tym doświadczeniu. A moje otwarcie może wreszcie sprawić, że również w tym braku sensu zobaczę w końcu sens.

Takie doświadczenie poczucia braku sensu, choć zawsze trudne i bolesne, jest czymś dobrym – ujawnia bardzo głęboką prawdę o człowieku: nie oczekuję, że z jakiegoś mojego własnego „ja”, z mojej podświadomości, wyłoni się sens. Nie wyłoni się, bo go tam nie ma. Człowiek jest jednak bytem otwartym – co oznacza również i to, że oczekuje na coś, co pochodzi i przychodzi spoza niego. Być może już sama pustka jest miejscem przygotowania na „wydarzenie się” sensu. Mam wrażenie, że istnieje pustka, która jest owocem doświadczenia sensu.

Bezsens zamyka. Sens otwiera – dzięki temu mam szansę go spotkać, znaleźć albo zostać przezeń znalezionym. Sens przychodzi czasem w sposób niezauważalny, bardzo dyskretny i delikatny. Bywa, że przychodzi, zanim postawimy pytanie, gdzie jest. Inna rzecz, czy potrafimy go dostrzec.

A jeżeli nie potrafimy? Jest to być może taka sytuacja, w której ktoś powie: jestem pusty i jestem zamknięty. Koniec, kropka. Bywa to doświadczenie tak rozpaczliwe i tak ciemne, że ten, którego ono dosięgło, czasem nie ma siły wstać z łóżka i przeżyć kolejnego dnia. Takie osoby również przychodzą do Księdza?

Oczywiście, i już sam fakt, że ktoś taki przyszedł, jest sensowny. Niedotknięci sensem nie przyszliby. To, że ktoś przyszedł, znaczy, że być może sens już go spotkał. To jest tajemnica sensu. Nie jestem reżyserem dramatu, w którym człowieka spotyka sens i bezsens. Jest to bardzo intymne doświadczenie. Tej tajemnicy nie można do końca wyjaśnić. Sens przerasta rozum człowieka. Trzeba się zgodzić na to, że nie w pełni zrozumiemy paradygmat czy logikę sensu. Ona jest inną logiką niż ludzka – po ludzku rzecz biorąc, bywa wręcz nielogiczna. Zaryzykuję tezę, że nie ma ludzi niedotkniętych sensem. Być może do jednych puka on głośniej, a do innych ciszej, a może rzecz nie w sile tego pukania, tylko w naszym wewnętrznym słuchu...

Od czego ten wewnętrzny słuch zależy?

Od bardzo wielu rzeczy. Od tego, jak byliśmy wychowywani, jaki był nasz dom rodzinny, i od relacji, jakie mamy z Bogiem, innymi ludźmi i nami samymi. Sens potrzebuje pomostów. Przychodzi poprzez doświadczenie spotkania. Potrzebuje ludzkich relacji, żeby przyjść.


Jak być pomostem sensu? To bardzo trudne, oznacza nierzadko spotkanie z cudzą rozpaczą, udręką. Jak temu sprostać?

Trzeba być zakorzenionym w doświadczeniu sensu. Trzeba mieć samemu swoje mosty do sensu, żeby móc o nim zaświadczyć. Nie jestem producentem sensu i nie posiadam go na własność, jeśli jednak zakorzeniony jestem w sensie, czy choćby otwarty na sens, to on sam promieniuje, inni poczują jego obecność. Tak, jak poczuła brzemienna Elżbieta, którą odwiedziła również brzemienna Maryja. Poruszyło się dzieciątko w moim łonie – radośnie wykrzykuje Elżbieta.

Człowiek napełniony sensem jest otwarty na drugiego człowieka, chce mu służyć pomocą, jest nim prawdziwie zainteresowany, chce go spotkać i podarować mu choćby swoją obecność. Maryja spieszy do Elżbiety, żeby ją spotkać, żeby z nią być. I ma dla niej czas – zostaje u niej przecież przez trzy miesiące. Medium dla sensu jest relacja, przede wszystkim z Bogiem, ale też z człowiekiem. Bóg jest relacją. Relacja należy to do samej istoty Bóstwa. Więź między Ojcem, Synem i Duchem Świętym jest niezwykle intensywna i jest odwieczna – nie było takiej chwili, w której by tej więzi nie było. Na początku był sens, ale ten sens objawił się jako więź Ojca, Syna i Ducha Świętego. Sens od początku jest więzią. A więź jest nośnikiem sensu.

Sens przychodzi poprzez doświadczenie spotkania. Potrzebuje ludzkich relacji, żeby przyjść. Pokazał to Chrystus poprzez to, jak spotykał się z ludźmi, jak z nimi był. Kiedy na przykład spotyka się z Samarytanką przy studni, wcale nie mówi jej o grzechu – po prostu z nią rozmawia. Ta kobieta nie wiedziała, że to jest Bóg – wyglądał jak wielu innych mężczyzn, choć zachowywał się inaczej niż mężczyźni, których znała. Rozmawiał z nią jak żaden inny mężczyzna, a znała ich z bliska wielu – miała przecież „kilku mężów”. Chrystus rozmawiał z nią, jak być może nikt dotąd i poruszył w niej coś bardzo istotnego.

Weźmy spotkanie Chrystusa z Zacheuszem. To był bardzo bogaty człowiek. Któregoś dnia po prostu zapragnął zobaczyć Jezusa, najprawdopodobniej z czystej ciekawości. Wszedł na drzewo, a Jezus go zauważył, i powiedział: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. Zacheusz przyjął Jezusa i został tym spotkaniem, tą obecnością tak obdarowany, że naraz i on sam zapragnął podzielić się tym, co ma. Zobaczył, jak bezsensowne jest niedzielenie się, zrozumiał, że lepiej jest dawać niż brać. Chrystus nie zażądał od niego, żeby oddał połowę swojego majątku, nie naznaczył mu takiej pokuty. Zacheusz poprzez spotkanie z Jezusem odkrył, że w istocie mamy jedynie to, co oddaliśmy.

Z wykładów Victora Frankla wyniosłem przeczucie, że dla niego podstawą do budowania mostów, przez które przechodzi sens, była uczciwość. Pamiętam jego bardzo przejmujące przemówienie przed wiedeńskim ratuszem. Mówił tam: „Jeżeli już chcecie mówić o rasach ludzi, to wiedzcie, że istnieją dwie rasy: ludzie uczciwi i ludzie nieuczciwi”. Uczciwość to pozostawanie w zgodzie z prawdą.

Ale uczciwość wobec człowieka pogrążonego w rozpaczy czy beznadziei może niekiedy oznaczać bezduszność czy wręcz okrucieństwo. „Prawda was wyzwoli” – mówi Ewangelia, ale któryś ze starożytnych filozofów powiedział: „Cóż to za straszna rzecz prawda!”

Bywają ludzie zadufani w swojej uczciwości – tak uczciwi, że aż nieuczciwi. Uczciwość nie jest tworem niezależnym od sensu. Można wyobrazić sobie, że jeśli ktoś z samej uczciwości czyni sens, wówczas ona może nawet wyrządzić krzywdę. Przesadna uczciwość może zatruć komuś życie, zniszczyć relacje. Jednak człowiek, który doświadcza sensu, chce być uczciwy – czyli spotkać drugiego w prawdzie.

BEZSENS, KTÓRY MA SENS?

Czy istnienie sensu wyklucza bezsens? Czy bezsens może mieć jakiś sens?


Istnieje taka naiwna tendencja na przykład w amerykańskiej psychologii, która we wszystkim doszukuje się sensu. Umiera młoda kobieta, a my mówimy jej dziecku: nie smuć się, mamusia jest w niebie, tam jest jej dobrze. Ładne zdanie, ale to jest zbyt szybkie pocieszanie. Za szybko i łatwo próbujemy zobaczyć w jakimś doświadczeniu sens. A nie we wszystkim można i należy odnaleźć sens – są wydarzenia i ludzkie decyzje, które sensu nie mają, i wręcz źle jest tam się go dopatrywać. Zdarzyło mi się kiedyś być przy śmierci młodej kobiety, która była w ostatnim miesiącu ciąży. Jej śmierć była czymś potwornie bezsensownym – zginęła w wypadku samochodowym, spowodowanym przez dwóch młodych ludzi, przez ich nieodpowiedzialność i beztroskę. Oni też patrzyli na śmierć tej kobiety. Byli porażeni.

Bezsens rodzi bezsens. Bezsensownie brawurowa jazda samochodem dwóch młodych mężczyzn doprowadziła do tragedii. Człowiek, który żyje czy postępuje bezsensownie, może doprowadzić do bezsensownego wydarzenia.


Gdzie jest Bóg, kiedy człowiek doświadcza bezsensu?

Jest blisko człowieka. Przychodzi jako sens. Samo wydarzenie nie ma sensu, ale sens nie opuszcza człowieka, bo Bóg nigdy nie opuszcza człowieka. Staje obok tej kobiety, która umiera na poboczu drogi. Jechał z Edytą Stein do Auschwitz – był z nią w komorze gazowej. Zabicie kobiety tylko dlatego, że była Żydówką – to szczyt bezsensu. A jednak z tej bezsensownej śmierci wyłonił się sens. To jest wielka tajemnica. Chrystus doświadczył na krzyżu największego bezsensu, jaki można sobie wyobrazić, ale ponieważ On sam jest sensem – pokazał, że sens jest większy od bezsensu, wywiódł sens z bezsensu. Myślę jednak, że trzeba być ostrożnym w szukaniu sensu w bezsensie.

A czy można szukać sensu w grzechu?

U Szekspira czytamy: „I nam, i jemu racz przebaczyć Boże. Grzech wznosi jednych, innych cnota traci”. Można bardzo sensownie przeżyć grzech, który sam w sobie jest zaprzeczeniem sensu, więcej – uderza w sens, usiłuje go zniszczyć. Jednak nie należy szukać sensu w bezsensie – tam go nie ma. Chrystus jest podobny do nas we wszystkim oprócz grzechu. Nie ma Go w naszym grzechu, ale jest blisko tych, którzy zgrzeszyli. Jest w cierpieniu, które rodzi bezsens, jest w naszym bólu, jest w samym jego jądrze, być może to sam Chrystus jest naszym bólem.

Chrystus nie unieważnia bezsensowności grzechu i nie bagatelizuje jego zła, nie odwraca się jednak od grzesznika, nie odbiera mu sensu – przeciwnie, daje mu nadzieję, że życie, pomimo zła, którego stał się sprawcą, dalej może mieć sens, może być w nim na nowo zanurzone.

Człowiek wierzący odczuwa nierzadko poczucie winy z tego powodu, że skoro Bóg istnieje i jest źródłem sensu, to on nie powinien odczuwać braku sensu.

To, że Bóg jest, nie oznacza, że wszystko ma sens. Dzięki temu, że jest Bóg, widzę nie tylko sens, ale również i to, co sensu nie ma. Dzięki temu mogę również rozpoznać, który z moich czynów nie miał sensu. Spowiadam się właśnie z tego, co jest pozbawione sensu, bo to odrywa mnie od życia. Sakrament pokuty jest próbą poszukiwania sensu – zgrzeszyłem i poprzez to oderwałem się od sensu, a sam nie jestem w stanie nawiązać z nim na nowo więzi. W sakramencie pokuty Bóg przychodzi do mnie jako sens, żeby brak sensu, jakim jest grzech, nie zniszczył mojego życia – bo nic tak nie zagraża życiu, jak brak sensu.

ROZMOWA Z SENSEM

Paul Ricoeur w rozmowie poblikowanej na łamach „Więzi” 12/2001) wyraził opinię, że dzisiaj problemem poważniejszym niż grzech jest pytanie o sens i brak sensu, pytanie o absurd. Czy rzeczywiście dzisiaj problem sensu jest bardziej naglący niż problem grzechu?


Grzech nie istnieje bez doświadczenia sensu. Mówienie o grzechu bez odwołania do doświadczenia sensu wydaje mi się bezsensowne. Na początku był nie grzech, tylko sens. Grzech jest jak dziura w serze, jednak żeby była dziura, musi być przecież ser. Jeżeli ktoś nie widzi sera, to jak może widzieć dziury w serze? Rozpoznanie grzechu przychodzi nie poprzez grzech, tylko poprzez sens. Pierwszą rzeczą, którą trzeba zrobić, to wprowadzić człowieka w przestrzeń sensu.

Ale przecież spowiadamy się właśnie z grzechów, a nie z braku sensu.

To prawda, spowiadam się z grzechów, ponieważ grzech jest w moim życiu właśnie tym, co nie miało sensu. Im dłużej trwam w grzechu, tym bardziej nie widzę sensu, postępuję coraz bardziej bezsensownie. W spowiedzi nie chodzi jednak wcale o jakąś dogłębną autoanalizę, w której skrupulatnie wypunktuję wszystkie swoje grzechy. Zresztą człowiek sam z siebie nie jest w stanie przekonać się o grzechu, uznać, że on go zabija, że jest dla niego największym zagrożeniem. Sam siebie nie rozświetlę, nie dotrę do prawdy – mam w sobie całe otchłanie ciemności, jest ich tyle i są tak przepastne, że wchodząc w nie, można się kompletnie zgubić. Jeżeli mogę poznać prawdę, to dlatego, że Chrystus na krzyżu „wyspowiadał” nas przed Ojcem z naszych grzechów: Przebacz im, bo nie wiedzą co czynią. Chrystus otworzył nam oczy na prawdę, wziął na siebie wszystkie nasze grzechy – w Jego świetle już żaden grzech nie mógł być niewidoczny, nie mógł się ukryć. Tak więc głównym powodem spowiedzi jest nie grzech, ale prawda i sens. A sama spowiedź jest rozmową z sensem.

Grzech, o którym przed chwilą mówiliśmy, odłącza nas od sensu, ale my nie zawsze gubimy sens z powodu grzechu. Zdarza się, że tracimy go również wtedy, kiedy pielęgnujemy więź z sensem.

Są takie chwile w życiu, kiedy nie czuję sensu, kiedy może nawet w sposób niezawiniony przeżywam bezsensowne dni. To trudne doświadczenie, choć sam uważam, że może być ono dobre i potrzebne – może być formą łaski, jakimś znakiem Boga. Trzeba umieć pojednać się z takimi chwilami, wtedy ten brak mnie nie niszczy i nie zamyka. Przeciwnie, może pojednać mnie z samym sobą – słabym, bezbronnym, samotnym. Sprawia, że zwracam się do Boga z prośbą: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie, pospiesz ku ratunkowi memu” – bo źle się dzieje, gdy nie ma sensu.

Ludzkie doświadczenie sensu jest w pewnym znaczeniu prowizoryczne, podobnie jak życie. Nie jest nam dane raz na zawsze, nie stanowi jakiegoś nienaruszalnego zabezpieczenia. Jest drogą, która się wyłania i jest tajemnicą. Jest drogą, której trzeba czasem szukać w ciemnościach i być może również czasem ją gubić. Ale ona istnieje.

Rozmawiała Katarzyna Jabłońska