Mówić nie wprost

Jerzy Sosnowski

publikacja 14.11.2006 19:24

Upieram się, że pokazanie okrucieństwa, brzydoty i zła bywa przejawem zdrowego odruchu moralno-estetycznego twórców. Prostoduszne zarzucanie im cynizmu oznacza, że nie rozpoznajemy swoich sojuszników. Naturalnie, dobro i piękno można zapewne sławić wprost. Ale można też pracować na ich rzecz, obrazując to, co szpetne i niemądre. Więź, 11/2006

Mówić nie wprost



„Witkacy? Ależ on był cyniczny!” – powiedział ksiądz N. Było to wiele lat temu, wkrótce po ukończeniu przeze mnie studiów. Jak zwierzałem się już kiedyś na łamach „Więzi”, miałem zawsze wyznawczy stosunek do twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza, toteż duchowny speszył mnie prostotą swojej konstatacji. A ponieważ chciałem z nim zachować dobre stosunki, mruknąłem tylko coś sceptycznie i zmieniliśmy temat. Zapewne należy dawać świadectwo swoim miłościom bez względu na sytuację; mistrz, gdyby żył, miałby prawo zarzucić mi nielojalność. Umarł jednak dawno przed moim urodzeniem. Czy dla uczciwości wobec zmarłych należy zawsze skłócać się z żywymi?

Ale przez czas, który upłynął od tamtej sceny, zdarzało mi się – i ciągle zdarza – spotykać się z podobnymi reakcjami, zresztą na ogół nie w wykonaniu księży. Wiele filmów, książek, obrazów odstręcza odbiorców swoją zewnętrzną warstwą. Mówi się: „To jest cyniczne, okropne”, nie dociekając przyczyn, dla których zostajemy skonfrontowani z odstręczającym kształtem. Nasze gusty odwołują się – świadomie lub nie – do estetyki klasycznej, zbudowanej na ideale kaloskogatii: zaślubin piękna i dobra. Piękno zaś – twierdzą psychologowie – jest znacznie bardziej intersubiektywne niż głosi ludowe porzekadło zapewniające, że „nie to ładne, co ładne, tylko co się komu podoba”. Podobno zrobiono eksperyment, pokazując niemowlętom z kilku kontynentów zestaw fotografii kobiet – dzieci uśmiechały się na widok tych samych kilku twarzy, na widok innych wybuchając płaczem. Harmonijne rysy przynosiły im psychiczny komfort, dysharmonijne wprawiały w popłoch. Wniosek: obiekt proporcjonalny piękniejszy jest od pokrzywionego; a też, w takim razie, pieśń „Prząśniczka” od freejazzowego łomotu, tudzież łagodna fraza Staffa od skowytu à la Ginsberg. Wygląda na to, że estetyczny bunt sprzed stu lat przeciwko makatkom z łabędziami uderzył w najgłębsze potrzeby człowieka.

Odrzucenie dzieł, które uznajemy za szpetne, wiąże się z mniej lub bardziej uświadomionym przekonaniem, że sztuka ma przynieść odbiorcy ulgę, przypomnieć mu o spokoju wiekuistości, z którego – jak wierzymy – biorą początek nasze intuicje na temat dobra i piękna, a który przesłania na co dzień medialny, zbrutalizowany hałas. Sprzeciw wobec dzieł agresywnych, dzikich, zarażających wstrętem bierze się z odruchu etycznego: dość już, dość panoszącego się wokół zła, prymitywizmu. Schrońmy się w pięknie niby w świątyni, poddajmy się kontemplacji, nie kolaborujmy ze złem, jakże pokupnym.

Paradoksalnie jednak to właśnie etyka przychodzi w sukurs estetyce brzydoty i prowokacji. Kiedy mam wrażenie, że osacza mnie szpetota i hałas, artysta, który podobnych wrażeń nie odnotowuje, być może mnie chroni, być może jednak – okłamuje. Stendhal blisko dwieście lat temu sformułował swój słynny aforyzm na temat powieści: że to zwierciadło, przechadzające się po gościńcu. Umberto Eco co prawda zastrzegł półtora wieku później: By istniało zwierciadło świata, świat musi mieć jakiś kształt. Jednak ostateczne zerwanie związku między sztuką a rzeczywistością, choćby bezkształtną i pokawałkowaną, grozi powstawaniem dzieł niezobowiązujących, podejrzanie poczciwych.



I właśnie z powodów raczej etycznych niż estetycznych zdarza mi się występować w obronie utworów, które wielu zacnych ludzi gorszą. Wspomnę tutaj o dwóch. Pierwszy, całkowicie współczesny przypadek, to pisarstwo Doroty Masłowskiej, skądinąd utrzymane w konwencji dość mi obcej. Kilka dni po ogłoszeniu, że właśnie jej „Paw królowej” otrzymał nagrodę Nike, wyczytałem w internecie między innymi następującą recenzję czytelniczki: Masłowska zręcznie wykorzystała inklinacje Polaków do zadręczania się. Inna zwierzała się: „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” była bardzo męcząca – nie doczytałam jej do końca, ale ta książka [chodzi o „Pawia królowej” – JS] jest jeszcze gorsza! To prawda, że obie powieści czyta się z mozołem i jeśli nawet tolerancyjne poczucie humoru pozwala się niekiedy roześmiać, to ostatecznie mnóstwo tu wulgaryzmów, głupoty i podłości. Pytanie podstawowe brzmi jednak: są one tutaj sobą, czy też swoim obrazem, lustrzanym odbiciem? Jeśli tym pierwszym, autorka okazuje się chuliganem, który w dobrym towarzystwie przeklina, bo nie umie inaczej, bo uznaje to za świetny sposób wspólnego spędzenia czasu. Jeśli tym drugim, to złorzecząc autorce, zaczynamy niebezpiecznie przypominać naiwnego widza, który spotkawszy na ulicy odtwórcę roli bandyty w serialu telewizyjnym, woła policję.

Gustaw Flaubert pracował do ostatnich swoich dni nad dziełem zatytułowanym „Słownik komunałów”, groteskowym zbiorem frazesów, które ludzie wygłaszają, na ogół bez świadomości, że powielają językowy stereotyp (w rodzaju: Na pogrzebie: „a jeszcze wczoraj z nim rozmawiałem!”). Wiemy z jego listów, że doświadczał wymieszanej z odrazą i politowaniem fascynacji tym, jak często symulujemy refleksję, gadając bezmyślnie, jak szeroko rządzi życiem społecznym zachwycona sobą głupota. Wizerunek tej głupoty dawał w swoich powieściach, by wspomnieć tylko nieukończoną książkę „Bouvard i Pecuchet” czy „Panią Bovary”; przy czym z bohaterką tej ostatniej zgłaszał solidarność, wiedząc, że przed kulturą promującą banał nie ma ucieczki i krytykując ją, musimy dostrzegać także w sobie jej złowrogi wpływ. Masłowska – z zachowaniem proporcji, bo wspominam geniusza – podziela tę fascynację, o czym zresztą mówi w wywiadach. Ze zgryźliwym dystansem stawia nam przed oczy język, którym się posługują współcześni młodzi Polacy i traktowanie jej jako ich rzeczniczki oznacza całkowite i kompromitujące niezrozumienie jej działalności. Można oczywiście nie życzyć sobie, by naszą świadomość brukała ta wiedza lub uważać ją za oczywistą. Nie ma obowiązku czytania Masłowskiej i ja go też nie postuluję. Czym innym jest jednak wygłosić zdanie: „Nie mam ochoty jej czytać”, a czym innym twierdzić, że autorka przyczynia się do rozpowszechnienia choroby, którą jedynie rozpoznaje. Diagnoza nie jest chorobą.

Podobne nieporozumienie wywołał w swoim czasie film, którego pozostaję entuzjastą, choć – o czym za chwilę – widzę jego moralną dwuznaczność. Mam na myśli obraz Olivera Stone’a „Urodzeni mordercy”. Traktowano go jako skrajną apologię ekranowej przemocy; raz czy dwa razy usłyszałem w mediach informację, jakoby na wpływ tego filmu na swoją psychikę powoływali się młodociani przestępcy. Jeśli już w dziele Witkiewicza można dopatrzeć się cynizmu, to na określenie „Urodzonych morderców” brakuje słów.


Owszem: liczba zaserwowanych nam przez reżysera aktów zbrodni, potoki przekleństw, które leją się z ust bohaterów, przekraczały w roku premiery (1994) wszystko, do czego przyzwyczaiło nas nawet najbardziej agresywne kino. Znów jednak: sensem tego filmu jest protest, a jego „ramą modalną” (jak mawiają uczeni humaniści) – gorzkie szyderstwo. Tego chcecie – mówi twórca do widzów – „z szemraną satysfakcją kupujecie przemoc, szukacie jej, wypożyczając na wideo produkcje klasy B w rodzaju „Teksańska masakra piłą mechaniczną 2” albo „Zgniatacz mózgów” (czytelników „Więzi” muszę być może oświecić, że tytuły te widziałem nie dalej niż przed miesiącem w jednym z warszawskich hipermarketów, nieopodal regału z kreskówkami dla najmłodszych). Więc skoro chcecie, to przyjrzyjcie się jej, napatrzcie się aż do przesytu i zobaczcie całą absurdalną ohydę takiej zabawy. Przedmiotem przedstawienia w filmie Stone’a nie jest świat, ale jego odbicie w mediach; oglądamy piekło współczesnej wyobraźni, bodźcowanej komercyjnie traktowanym złem (wiadomości telewizyjne bez odpowiedniej liczby trupów ryzykują, jak wiadomo, spadek oglądalności). Reżyser jest więc zdesperowanym krytykiem przemocy, a nie jej entuzjastą.

Co powiedziawszy, czułbym się jednak nieuczciwie, gdybym nie przyznał, że w odróżnieniu od powieści Masłowskiej, w przedsięwzięciu Olivera Stone’a czuje się mimo wszystko zapach siarki. Otóż pierwszy raz oglądałem „Urodzonych morderców” dziesięć lat temu, w kinie, podczas przedpołudniowego seansu. Poza mną na widowni siedzieli jacyś wagarowicze (jeśli stwierdzę, że ich zachowanie nie znamionowało wysokiej kultury osobistej, będzie to eufemizm). Otóż szybko stało się dla mnie jasne, że nie są dość wyrobieni, by zrozumieć szyderstwo ze swoich gustów lejące się z ekranu, bawili się natomiast znakomicie. Atakujących nas obrazów nie poddawali refleksji, przyjmowali je wprost. Początkowo uznałem to za potwierdzenie diagnozy Stone’a, ponurą codę do jego rozpoznania rzeczywistości. Potem przypomniałem sobie jednak, ile film kosztuje i uświadomiłem sobie, że aby się zwrócić, musiał być zaplanowany jako przebój kasowy, co oznacza ileś milionów widzów na całym świecie. Przykro zdradzać się z niedemokratycznym myśleniem o bliźnich, ale nie da się ukryć, że wedle mojej wiedzy nie ma wśród nas aż tylu ludzi+ umiejących rozpoznać ironię, grę z konwencją. A zatem – uprzytomniłem sobie – oglądam brawurowy protest przeciwko przemocy w kinie, zrealizowany w nadziei na aprobatę także tej części publiczności, która zobaczy w nim jedynie przemoc. Czy godzi się ratować wrażliwość jednych, pogrążając innych? Zapewne jednak nie. W tym punkcie objawia się wyższość literatury: jej produkcja jest tańsza. Wydawca „Pawia królowej” Doroty Masłowskiej nie musiał w planie budżetowym publikacji uwzględniać wpływów od ludzi, którzy nie zrozumieją, że są przedmiotem jej drwiny.

Mimo to upieram się, że pokazanie okrucieństwa, brzydoty i zła bywa przejawem zdrowego odruchu moralno-estetycznego twórców. Prostoduszne zarzucanie im cynizmu oznacza, że nie rozpoznajemy swoich sojuszników (szkoda, nie ma ich tak wielu…). Naturalnie, dobro i piękno można zapewne sławić wprost. Ale można też pracować na ich rzecz, obrazując to, co szpetne i niemądre. Zwierciadło, postawione przed bazyliszkiem, zabiło go. Ohyda i głupota są, obawiam się, bardziej żywotne – może jednak sportretowane tracą choć trochę swojej demonicznej mocy.