Biblię czytam po niemiecku

Mariusz Solecki

publikacja 06.02.2007 13:52

„Kim ja się czuję? Jak Niemcy przyjadą, to ja się czuję Niemką. No a jak tutaj jestem, a tutaj zostałam i umrę, to ja się czuję Polką. Modlę się po polsku, no ale znam Vater unser i inne modlitwy po niemiecku. Zdaje mi się, że ja się już przyzwyczaiłam po polsku. Ale Biblię czytam po niemiecku”. Więź, 2/2007

Biblię czytam po niemiecku




Weronika Zawada z domu Neumann urodziła się 30 kwietnia 1932 roku w miejscowości Tempelburg (obecnie Czaplinek) na Pomorzu [1]. Była drugim z sześciorga dzieci Erny (z domu Kunde) i Maksa Neumannów. II wojnę światową spędziła w Czaplinku, z którego – jako Niemka – została wysiedlona wraz z rodziną do Dobrzycy pod Koszalinem. Trzy lata później poślubiła Władysława Zawadę, zmarłego w tragicznych okolicznościach. Od roku 1974 mieszka w województwie lubuskim, we wsi Siecieborzyce.

ŻYDÓW CHYBA WYSIEDLILI

Reakcją na pytanie o miasto dzieciństwa jest przeciągłe „uuu”, zaraz potem dopowiedzenie: Tempelburg – to jest takie piękne miasteczko.

Erna i Maks Neumannowie mieszkali z gromadką dzieci w kamienicy, gdzie zajmowali cztery pokoje. Jak na ich możliwości, a i ówczesne standardy, łazienka byłaby zbyt dużym luksusem – myto się więc za firanką. Ubikacja znajdowała się na podwórku. Każdy wędrował do niej z osobistym krążkiem sedesowym.

Dopóki nie wybuchła wojna, życie małej Wery toczyło się w atmosferze prowincjonalnej sielanki: wypady na lody z ojcem (w pucharach, wiśnie lub śliwki na wierzchu), obrazki szkolne (ruda nauczycielka z kitkami), wakacyjne wyjazdy do Rakowa, gdzie nie byle jaką atrakcją były owce i kozy hodowane przez dziadków. Dziadek dziewczynki, ojciec mamy, pracował w fabryce zbrojeniowej, a babcia zajmowała się domem, który znajdował się kilka ulic dalej od kamienicy wnucząt. Rodzice taty mieszkali w Rakowie.

Raków mocno utrwalił się w pamięci kobiety: „Pamiętam tamtego dziadka, jemu było Friedrich, Fryderyk. On miał taki pokój, gdzie trzymał szable – tam nie wolno było wchodzić”.
Do dzisiaj nie wiadomo, co stało się z rodzicami ojca. Wszelkie poszukiwania, w tym również przez Czerwony Krzyż, nie dały żadnych rezultatów. A rodzice matki? Dziadek, wycieńczony pobytem w hitlerowkim obozie („Zamknęli go tam Niemcy, bo ja wiem za co? On nie był przeciw Hitlerowi”) zmarł tuż po wojnie w Republice Federalnej Niemiec. Babcia nie zaznała losu „wypędzonych”, umierając w jeszcze niemieckim Czaplinku.

Babcia z Rakowa przygarnęła dziecko, które znalazła w polu. Chłopiec został usynowiony. Miał na imię Krystian i był rudy jak marchewka; jego oczy – duże i niebieskie – pobudziły małą Werę do refleksji: „Ty jesteś prawdziwy Niemiec, bo masz niebieskie oczy”.

To Krystian nakłonił dziewczynkę do złamania rodzinnego tabu: „Chodź, pójdziemy do pokoju dziadka, zobaczymy, jak tam jest”. Weszli. A tam skóry zwierząt, broń na ścianach, haftowane przez babcię poduszki; w centralnym miejscu biurko – jak ołtarz. Mieli poczucie wtargnięcia do świątyni – fascynacja z domieszką elektryzującej grozy.

Kolejne wypady już w pojedynkę, no i za którymś razem przyłapanie przy próbie wdarcia się przez okno: „Dziadek złapał mnie za tyłek i krzyczy: «A, ty, cholera jasna, gdzie ty poszłaś?!» – «Dziadziuś, ja tylko chciałam tu zobaczyć» – mówię. – «To trzeba było mnie poprosić»”.



W domu Wery nie mówiło się przy dzieciach o polityce: „My nigdy nie gadali na temat Hitlera i tego, co on robił”. Mówiło się za to o Żydach: „Bo u nas, w Tempelburg, to bardzo dużo Żydów było. Oni byli bardzo bogaci, mieli swoje sklepy i futra. Moja mama kiedyś pracowała u Żyda, ale jak oni robili te mace, to mama nie poszła do roboty. Oni czasem lubili krew do tego puszczać, dlatego mama nie poszła. Oni człowieka rozcinali kawałek i puszczali jego krew do tych swoich placków” – wspomina z całą powagą ponad siedemdziesięcioletnia kobieta.

Dodaje na jednym oddechu: „Ja nie wiem, co się z nimi stało, musieli ich chyba wysiedlić, ja nie pamiętam. Ja tylko pamiętam, że mieli bardzo dużo sklepów. Bardzo dużo tych Żydów, można powiedzieć – więcej Żydów było jak Niemców [2] . Oni to w mieście najlepsze kamienice mieli”. Do czasu.

ONA SIĘ K… Z POLAKAMI

Ojciec Weroniki zginął w czterdziestym czwartym na froncie rosyjskim. Zanim poległ, począł na przepustce Durę, swoje ostatnie dziecko. Kiedy niemowlę przyszło na świat, ojca już nie było na tym świecie.

Ojciec pracował na budowie. „I za dobrą pracę dostał nawet samochód” – informuje córka. Familia Neumannów tylko trzy razy jeździła tym samochodem. Maks zamurował wóz, kiedy nadeszły niebezpieczne czasy.

Erna, mama Wery, urodziła się w 1908 roku; była dwa lata starsza od męża. Maks i Erna wzięli ślub w roku 1926, z miłości. Mieli sześcioro dzieci: najstarsza była Ewa, Weronika była druga, później byli Lotka (Lodzia, Lotte, Charlotte), Rudi, Gerda i Dura, która nigdy nie poznała ojca.

Gdy Ewa, starsza siostra Wery, miała osiemnaście lat, pracowała w szpitalu Czerwonego Krzyża i mieszkała poza domem. Paweł Dąbrowski był robotnikiem przymusowym, zatrudnionym w warsztacie stolarskim. Dobrze mówił po niemiecku. Zakochani chodzili razem na spacery, do kina – wówczas Paweł ukrywał naszywkę „P” pod klapą marynarki – spotykali się w domu dziewczyny za aprobatą jej matki. W myśl obowiązującego prawa nazistowskiego zakochani popełniali ciężkie przestępstwo, wykraczali bowiem przeciwko tzw. czystości rasowej. W przypadku udowodnienia winy groził najwyższy wymiar kary, wykonywany zawsze na cudzoziemcach, niekiedy i na Niemcach czy Niemkach. Karę właściwą poprzedzała ceremonia publicznego pohańbienia par, które tworzyły związki „nieczyste rasowo”. Kochankom, często odzianym w pokutne wory, obcinano włosy do skóry, na szyjach zawieszano im tablice z obelżywymi napisami. Wyśmiewani przez tłum, upokarzani, przeżywali ze sobą ostatnie chwile [3] .



Osiemnastoletnia Ewa, idąca na rozstrzelanie do podczaplińskiego lasu z wygoloną głową, z tablicą na szyi, która głosiła: „Ona się k… z Polakami”, nie wie, że jeden z żołnierzy plutonu egzekucyjnego nosi takie same nazwisko jak ona. Ale wie to jej rezolutna siostra Wera, która w grupie innych dzieci biegnie za kolumną skazańców. Dziewczynka zaczyna z żołnierzem nieprawdopodobny dialog: „Wujek, jak ty możesz naszą rodzinę zabijać?” Oczywiście w rzeczywistości nie byli spokrewnieni. Żołnierz: „Ja nie wiem, jak mam ci pomóc”. Dziewczynka: „Ja ci powiem, jak masz mi pomóc. Odwróć uwagę tamtych –pozostałych żołnierzy plutonu egzekucyjnego – a ja siostrę zaprowadzę tam, za te krzaki”. Wątpliwości Neumanna dziewczynka zgasiła stanowczym: „Wujek, no przecież jak ja ci mówię, tak będzie”. Jakimś cudem niepostrzeżenie wyprowadziła siostrę i jej ukochanego spod luf. Pozostałe dwadzieścia cztery pary spoczęły w rowie, który wcześniej sobie wykopały.

RUSKIE NIE PATRZYLI

Czaplinek został zdobyty 3 marca 1945 roku przez jednostki 1. Armii Wojska Polskiego, które zlikwidowały w nim silny węzeł oporu 10. Korpusu SS. W maju rozpoczęła się akcja wysiedlania z miasta ludności narodowości niemieckiej. Polscy żołnierze wpadają z krzykiem do domów. Dwie godziny na spakowanie. Kolumna wystraszonych ludzi, głównie starców, kobiet i dzieci – większość mężczyzn była na froncie – słup kurzu nad ciżbą maszerującą do podstawionych wagonów. Bydlęcych. W opuszczonych mieszkaniach meble, bielizna, dorobek całego życia. Ile można zabrać na plecach? Trochę jedzenia, pamiątek rodzinnych, kosztowności na czarną godzinę. I biegiem do bydlęcych wagonów. Historia lubi się powtarzać, choć niedosłownie, a ironicznie.

Transport z Czaplinka liczył około 150 osób. Pociąg co jakiś czas przystawał, przesiedleńców zaganiano do prac rolnych w napotykanych po drodze majątkach. Potem znowu w trasę. Kolejny majątek – i tak kilka razy, aż jesienią 1947 roku Wera wraz z mamą, siostrami Lotką, Durą, Gerdą i bratem Rudim została przywieziona do Dobrzycy pod Koszalinem. Akurat trwała młocka, potrzebna była tania siła robocza, pracująca za jedzenie. W jednym z pierwszych majątków postojowych, gdzieś na Pomorzu, trzynastoletnia Wera zetknęła się po raz pierwszy z Sowietami. Pozostali na zawsze w jej świadomości czymś w rodzaju wcielonego diabła, jeźdźców apokalipsy.

„Jak Ruskie przyszli, te mongoły, cholery jasne, to zgwałcili zbiorowo bauerkę – niemiecką właścicielkę okazałego majątku. Kiedy już siódmy skończył, związali ją i powlekli za koniem do lasu. Bardzo ładną blondynkę”. Tymczasem w lesie, pod ziemią, znajdowała się doskonale zamaskowany schron Wehrmachtu. Sowieci nie mieli pojęcia o jej istnieniu. Żołnierze niemieccy działali bardzo dyskretnie, ale skutecznie: ani piękna bauerka, ani zezwierzęcony Rosjanin nie wrócili już z lasu – jego zwłoki wrzucono do stawu, jej okrwawione ciało spoczęło pod darnią.



„Jak Ruskie przyszli, oni nie patrzyli – wspomina Weronika Zawada swoje zniszczone przez wojnę dzieciństwo. – Niemka czy Polka, wszystko im było jedno, gwałcili i rabowali”. Jedna z polskich robotnic, pracująca w gospodarstwie z trzynastoletnią Werą, ukryła się przed rozpasaniem krasnoarmijców pomiędzy świniami. Któryś ze skośnookich żołdaków wybił pięścią złoty ząb mamie dziewczynki. Dantejskie obrazy sprzed półwiecza nigdy nie tracą na ostrości: piersi przybite do stołu, niemowlę „wyjęte” bagnetem z kołyski, obcinanie palców z pierścionkami, gwałt na osiemdziesięcioletniej staruszce.

„Ja czasem myślałam, że tego nie przeżyję – kręci głową, snując opowieść sprzed lat, mieszkanka popegeerowskiego bloku. – Jak pędziliśmy krowy z jednego majątku do drugiego, położyliśmy się spać w opuszczonym domu. Coś śmierdziało, ale było ciemno i wszyscy byli zmęczeni. Dopiero rano okazało się, że w piwnicy są trupy. Dwadzieścia. A jak chodziliśmy prosić o kromkę chleba, to niektórzy Polacy nas szczuli psami i krzyczeli: »Spierd… do Hitlera!« A niektórzy dawali. Nawet obierki dawali. A w jednym domu to leżał taki stary Niemiec, co nie mógł wstać z łóżka – szczury jemu palce obgryzały”.
Irena, bratowa Wery i jeszcze kilka innych młodych Niemek ukryły się przed Rosjanami w piwnicy. Siedziały cicho, bardzo cicho. Był tam też jakiś starszy mężczyzna i grupka małych chłopców. Wleciało żołdactwo i zaczęło rozpytywać o kobiety. Ów starzec, wskazując na chłopców, zapewniał, że nie ma tu żadnych kobiet. A wtedy któraś z nich się poruszyła. Wszystkie zostały zgwałcone na klepisku piwnicy, a ten siwy Niemiec, który usiłował je kryć, miał całe plecy nabite drutem kolczastym. Wtedy począł się Manfred.

Irena na początku chciała usunąć dziecko, ale Sowieci pilnowali, by Niemki tego nie robiły. Bratowa Wery urodziła syna. Manfred przez kilka lat mieszkał z matką, następnie wzięła go na wychowanie babka Ireny. Chłopiec mówił na Rudiego, męża Ireny – „tata”. Był to jego jedyny „syn”, z Ireną miał bowiem trzy córki. Manfred wiedział, że jest z gwałtu. Często przyjeżdżał do matki i do swojego przybranego ojca, któremu stale powtarzał: „Tata, ty mnie wychowałeś”.

MOJA ŻONA, NIE NIEMRA

W 1950 Weronika Neumann, ewangeliczka wysiedlona z Tempelburga, wzięła ślub w obrządku rzymskokatolickim z Władysławem Zawadą, katolikiem z Józefowa pod Radomskiem. Ceremonia odbyła się 14 lipca w kościele w Dobrzycy.



Weronika poznała przyszłego męża w majątku Koszalin-Gąski: „Pracowałam akurat w świniarni, jak go zobaczyłam. No i on idzie, a ja mówię tak do kierownika: »Ten, co tam idzie z bujną czupryną, to będzie mój mąż« – zażartowałam. A on mówi: »A ty nawet nie wiesz, co to za jeden«. »A, panie kierowniku – mówię – jutro pan nam go da do świniarni, niech nam drzewo porąbie, to zobaczę, jaki to będzie z niego mąż«”.

Kierownik potraktował całkiem serio prośbę dziewczyny i przydzielił młodzieńca z bujną czupryną do prac pomocniczych w budynkach gospodarskich. Młodzi poznali się w marcu, zaś w lipcu wzięli ślub.
Zdarzyło się to niedługo po ślubie, Władysław długo nie wracał z pracy w oborze. Zatroskana żona poszła po męża: „Chodź, Władek – powiedziała – idziemy do domu”. A jeden z kolegów na to: „A czego ty się słuchasz tej Niemry swojej?”. Władysław, wyprowadzony z równowagi, trzasnął w pysk mężczyznę, który obraził jego żonę. Na odchodne rzucił: „To jest moja żona, a nie «Niemra». Ona ma obywatelstwo polskie tak jak ja”. Od tego czasu był spokój – podobne historie właściwie już się nie powtarzały.

W pięćdziesiątym trzecim roku urodziła się Hannelore, Hanusia. W tym samym roku jej świeżo upieczony ojciec został powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej, co trwało wówczas trzy lata. To, czym zajmował się w jednostce, okryte było ścisłą tajemnicą wojskową i uniemożliwiało mu przez kilka lat po skończeniu służby wyjazd z kraju.

W pięćdziesiątym ósmym do Niemiec z pięcioletnią Hanusią wyjechała matka Weroniki. Ona sama wraz z mężem mieli wkrótce do niej dołączyć, jednak władze nie zezwalały na wyjazd Władysława. Kolejnym utrudnieniem była zaawansowana ciąża Weroniki. Krótkie rozstanie z Hanusią, planowane na dni, przeobraziło się w rozstanie na lata.

Kiedy Zawadowie mieszkali koło Świdnicy, gdzie przybyli w 1964 roku, ich trzecia córka, Ingrid, która mieszka teraz we Włoszech, pojechała do Berlina i pierwszy raz przywiozła Hannelore. Nie sposób opisać tego, co czuli wtedy rodzice: „To było straszne przeżycie. Ona najwięcej u ojca na kolanach siedziała: »Tato, już mnie nie puszczaj« – mówiła”.

Hannelore wróciła do Niemiec, gdzie czekały na nią babcia i siostra Weroniki – Lodzia (Lotte); wyszła za lotnika, mieszka w Berlinie. Nie ma problemu z tożsamością – czuje się Niemką. Ma za to problem nadmiarem matek: na Werę mówi „mama” i tak samo na Lottę, bo to ona ją faktycznie wychowała.
W poszukiwaniu lepszych warunków bytowych rodzina Zawadów przeniosła się w 1974 roku spod Świdnicy do lubuskiej wsi Siecieborzyce. W miejscowym Państwowym Gospodarstwie Rolnym Władysław i Weronika dostali dobrą pracę. Ale szczęście trwało krótko – tylko kilka miesięcy małżonkowie mieszkali tu razem. Władysław zginął w niejasnych okolicznościach, kiedy wracał z pracy do domu. Żona znalazła go na poboczu. Żył jeszcze, ale był już bliski śmierci. Śledztwo niczego nie udowodniło. Wersja żony jest następująca: „Ten, na którego miejsce on przyszedł pracować, zabił go”.
Weronika Zawada od ponad trzydziestu lat jest wdową. Gdyby wyjechała do Niemiec, nie byłaby. Mąż by żył, nikt by za nią nie krzyczał „Niemra”, Hanusia miałaby jedną mamę. Gdyby.



ODNALEŹĆ TEMPELBURG W CZAPLINKU

Po wojnie Weronika była w Czaplinku tylko raz. Jej mąż miał znajomego milicjanta w Koszalinie. Przyjechali we troje, zaparkowali na podwórku rodzinnego domu Wery. Milicjant tłumaczył gospodarzom, że tu pracował w czasie wojny i chciałby zobaczyć, jak wszystko dzisiaj wygląda. Taka podróż sentymentalna w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Nie widzieli przeszkód.

Tam, gdzie był kiedyś garaż, stała drewutnia. A pod jej betonową podłogą wciąż czekał na uruchomienie zamurowany samochód – ten, którym rodzina Neumannów jeździła zaledwie trzy razy. Wystarczyło w wiadomym miejscu rozgarnąć nogą trociny, by oczom ukazała się kombinacja cyfr: „jeden, cztery, osiem”. Takim szyfrem ojciec Wery oznaczył położenie auta: „Ten samochód jest tam wciąż zamurowany, chyba tak, ja tak myślę”.

„Kim ja się czuję? Jak Niemcy przyjadą, to ja się czuję Niemką. No a jak tutaj jestem, a tutaj zostałam i umrę, to ja się czuję Polką. A moje córki? A ja wiem, kim one się czują? Powinny się czuć pół na pół. Ale ja nie wiem.

Mój mąż pisał do swojej rodziny po polsku, a ja pisałam do swojej rodziny po niemiecku. I tak jakoś się chowały nasze dzieci. Czasem mówiłam do dzieci po niemiecku, ale głównie po polsku. Nawet teraz czasem do wnuka zagadam po niemiecku. Szybko kończę, bo nie rozumie.

Modlę się po polsku, no ale znam Vater unser i inne modlitwy po niemiecku. Zdaje mi się, że ja się już przyzwyczaiłam po polsku. Ale Biblię czytam po niemiecku”.

***


Mariusz Solecki – ur. 1975. Absolwent polonistyki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, uczy języka polskiego w Społecznym Liceum Ogólnokształcącym im. Wojciecha Korfantego w Katowicach. Członek redakcji magazynu kulturalnego Polonii niemieckiej „Zarys”. Publikował m. in. w „Przeglądzie Humanistycznym”, „Akcencie”, „Twórczości”, „Toposie”, „Ethosie” i w „Kresach”. Mieszka w Lubuszu.