Sam jako biskup zdziałam niewiele

abp Kazimierz Nycz

publikacja 14.06.2008 11:27

Każde czasy mają swoją skalę trudności. Dzisiejsze są zupełnie inne niż trzydzieści czy dwadzieścia lat temu. Nie chcę bagatelizować aktualnych problemów, bo to są rzeczywiście wielkie wyzwania do nowej ewangelizacji. Patrzmy jednak na nie we właściwych proporcjach. Wieź, 6/2008

Sam jako biskup zdziałam niewiele



Cieszę się bardzo, że mogę być tu dzisiaj, zresztą nie po raz pierwszy, bo już przed rokiem odwiedziłem warszawski Klub Inteligencji Katolickiej [1]. Nie lubię spotkań „kaznodziejskich” i dlatego zarysuję tylko pewne ramy. Państwa będę zaś prosił o ich wypełnianie przez dyskusję, dopowiedzenia, uwagi.

Wielokrotnie mówiłem, że chciałbym być pokornym kontynuatorem moich poprzedników, a jednocześnie pragnąłbym ich wizję twórczo rozwijać w odpowiedzi na potrzeby dzisiejszych czasów. Zasadniczo Kościół ma przecież zawsze te same cele i zadania, choć przychodzi mu je realizować ciągle w innym czasie. Program jest ten sam – jest nim Jezus Chrystus Zbawiciel. Ten program trzeba realizować tu i teraz.

Nie chcę twierdzić, że czasy dzisiejsze są trudne. Nauczył mnie tego sędziwy, dziś już śp. biskup Ignacy Jeż, pierwszy biskup koszaliński w latach 1972-1992. On surowo tępił nazywanie czasów współczesnych trudnymi czasami. Mając ponad dziewięćdziesiąt lat, mówił: „Przeżyłem pierwszą wojnę światową, przeżyłem okres międzywojenny, też niełatwy, przeżyłem drugą wojnę, przeżyłem trzy i pół roku w obozie w Dachau, przeżyłem najcięższe czasy stalinowskie, przeżyłem długi czas komunizmu w Polsce Ludowej i żyję teraz w wolnej Polsce. I jedno się powtarza: ludzie zawsze mówili, że są trudne czasy”. Nie narzekajmy więc na to, że tak nam dzisiaj trudno, bo w ten sposób niejako obrażamy tych wszystkich, którzy żyli rzeczywiście w czasach obiektywnie trudnych.

Każde czasy mają swoją skalę trudności. Dzisiejsze są zupełnie inne niż trzydzieści czy dwadzieścia lat temu. Nie chcę bagatelizować aktualnych problemów, bo to są rzeczywiście wielkie wyzwania do nowej ewangelizacji. Patrzmy jednak na nie we właściwych proporcjach.



Optymizm eklezjologiczny


Pamiętam dobrze czas, w trakcie trwania II Soboru Watykańskiego i tuż po nim, kiedy pewne sytuacje dziś oczywiste w życiu naszego Kościoła – i warszawskiego, i krakowskiego, w którym przez lata żyłem – byłyby nawet nie do pomyślenia. Zachęcam więc Państwa do eklezjologicznego optymizmu.

Wizja Kościoła przez te ponad czterdzieści lat znacząco się poprawiła. Przez długie lata dominował przecież podział Kościoła na duchownych – czynnych, zaangażowanych, odpowiedzialnych – oraz biernych świeckich, którzy przychodzili, żeby się modlić i uczestniczyć w życiu sakramentalnym. Zaangażowanie świeckich w Kościele przed Soborem, w latach sześćdziesiątych, bardzo często było traktowane jako coś podejrzanego, wątpliwego. Nie wiadomo było, czy tak wolno, czy nie. Działania takich znaczących grup jak „Znak”, „Więź”, Kluby Inteligencji Katolickiej (zwłaszcza te dwa największe: warszawski i krakowski) były bardzo jasnymi wyspami na oceanie Kościoła w Polsce. Rzecz jasna, pojawiały się również pytania pod ich adresem, ale to nie zmienia ogólnego obrazu.

W czasach PRL w obrębie parafii i całego Kościoła działały też różne duszpasterstwa specjalistyczne. Wymyślili je tacy ludzie jak kard. Bolesław Kominek czy młody bp Karol Wojtyła. Były one formą umożliwienia ludziom świeckim w poszczególnych grupach zawodowych funkcjonowania pod parasolem Kościoła, ponieważ władze komunistyczne pozamykały wszelkie organizacje katolickie lekarzy, nauczycieli, prawników czy wychowawców. Pamiętam z mojej młodości kapłańskiej, że kard. Wojtyła wprost mówił: to jest sposób, żeby umożliwić świeckim zaangażowanie się w Kościół [2].





Wojtyła należał także do tych osób, które zwracały uwagę na prawidłową eklezjologię jeszcze przed Soborem i w jego trakcie. W latach soborowych jako młody biskup, a potem, po roku 1963, już jako arcybiskup krakowski, stawiał na świeckich – tak w publikacjach, jak i w działalności praktycznej Kościoła krakowskiego. Temu poświęcał swoje książki – chociażby „U podstaw odnowy”. Wyrazem tej wizji była też koncepcja archidiecezjalnego Synodu krakowskiego. Trwał on siedem lat i jego głównym celem nie było wypracowanie dokumentów prawnych, lecz dokumentów pastoralnych, a tak naprawdę – celem było zmobilizowanie do powstawania we wszystkich parafiach grup zaangażowanych katolików świeckich.
Ten model, moim zdaniem, nie stracił na aktualności. Sam pamiętam jako młody ksiądz – a byłem wyświęcony w 1973 roku, w początkach Synodu – że uczestniczyłem w kilku miejscach w tworzeniu takich grup synodalnych. Oczywiście, pomagali nam wtedy ludzie zorganizowani wokół KIK-u krakowskiego, zwłaszcza wokół Stefana Wilkanowicza.



Wszyscy jesteśmy Kościołem


Po latach można postawić dwa pytania. Czy Wojtyle udało się wówczas poprawić eklezjologię przeżywaną w archidiecezji krakowskiej? Niewątpliwie, udało się. Czy udało się to we wszystkich parafiach? Oczywiście – nie. Prawie we wszystkich parafiach po trzech-czterech latach trwania Synodu grupy synodalne istniały. Gromadziły inteligencję, były grupy nauczycieli, grupy rodzin, także młodzieży. Czy jednak w każdej parafii spełniały one marzenie kard. Wojtyły? Z pewnością nie. On był takim człowiekiem, który nie wierzył w działania dekretowe. Bo czy można coś nakazać dekretem arcybiskupa? Wojtyła wierzył w działania długofalowe, które były zapalane jak iskierka, od dołu.

Proszę zwrócić uwagę, że już jako papież – i to pod koniec życia – ten sam człowiek w swej ostatniej książce na pytanie Jakie są najważniejsze zadania Kościoła w dzisiejszym świecie? odpowiada bez wahania: Potrzebne jest zwłaszcza apostolstwo świeckich, to, o którym mówi II Sobór Watykański . Dotykamy tu newralgicznego punktu jego wizji Kościoła. Na ile sobie to uświadomiliśmy – wszyscy, duchowni i świeccy? Na ile jesteśmy świadomi, że wszyscy jesteśmy Kościołem – gdy go przeżywamy, gdy o nim mówimy, gdy o nim piszemy?

Moim zdaniem, świadomość eklezjalna w Polsce znacząco się poprawiła w ciągu minionych czterdziestu lat. Oczywiście, mogłoby być jeszcze lepiej, moglibyśmy zajść troszkę dalej. Ale wydaje mi się, że choć tu i ówdzie wciąż trwa mocno zakorzeniony podział na czynnych i biernych w Kościele, to jednak silniejsza jest świadomość, że Kościół jest mistycznym ciałem Chrystusa, w którym potrzebne są wszystkie członki. Jeśli za punkt wyjścia weźmiemy definicję Kościoła jako pielgrzymującego Ludu Bożego, to wszyscy idziemy razem w kierunku Boga w Trójcy Jedynego. Czy ktoś idzie na przedzie, w środku, czy w tyle – idzie w tym samym kierunku i nie ma nikogo poza ludem. Nawet Matka Boska w prawidłowej eklezjologii jest umiejscowiona wewnątrz Ludu Bożego (mariologia ostatecznie jest bowiem osobnym rozdziałem w soborowej konstytucji o Kościele, a nie osobnym dokumentem, jak chcieli niektórzy biskupi).

Najpiękniejszym określeniem, jakie z tego wynika, jest uznanie Maryi za pierwszą w pielgrzymowaniu wiary.




Najważniejsze, że wszyscy wspólnie jesteśmy pielgrzymującym Ludem Bożym – potrzebnym Chrystusowi, żeby kontynuować to, co On robił na ziemi przez trzydzieści trzy lata: głosić prawdę o Bogu-Ojcu, który kocha, nieść zbawienie i czynić miłość. To są najważniejsze zadania Kościoła.
Od razu pojawia się tu pytanie: Czy jesteśmy świadomi takiej eklezjologii, gdy dyskutujemy o Kościele, gdy o nim piszemy? Czy w polskim mówieniu i pisaniu o Kościele nie ma zawężenia Kościoła do duchownych, a czasem nawet tylko do biskupów? I po drugie: czy newralgiczne dyskusje ostatnich lat o Kościele – medialne i nie tylko medialne – dotyczą podstawowej jego misji? Czy spieramy się o sposób wierności Chrystusowi, sposób głoszenia Ewangelii? Czy spieramy się o świadectwo w Kościele? Czy spieramy się o kształt liturgii, w której uobecnia się zbawienie Chrystusa? Czy w polskich dyskusjach o Kościele dominujący element stanowią te tematy, które są istotą misji Kościoła? A może obraca się ta dyskusja po terenach zupełnie jałowych, skądinąd ważnych, ale jednak marginalnych? Czy nie gubimy w ten sposób tego, co jest istotą misji Kościoła?



Specyfika Kościoła warszawskiego


Czym się różni Kościół warszawski od innych Kościołów, które poznałem, zwłaszcza krakowskiego i koszalińskiego? Nie jestem człowiekiem jubileuszy. Nie obchodzę ani pierwszej rocznicy pontyfikatu, ani drugiej, piątej czy dwudziestolecia bycia biskupem, ponieważ uważam, że tego typu jubileusze niewiele wnoszą do mojego życia. Zastanawiam się za to w takich chwilach, czy ten czas, kairos, który został mi dany, razem ze współpracownikami dobrze wykorzystałem? Zdaję sobie sprawę, że jeden rok, który tu przeżyłem, to z jednej strony bardzo dużo, ale zarazem bardzo mało na poznanie procesów, osób i spraw w Kościele warszawskim. Wydaje mi się, że starałem się w tym czasie nie oszczędzać, a przynajmniej wejść w problemy Kościoła warszawskiego zarówno ze strony osób świeckich, jak i duchownych, które ten Kościół stanowią. Przecież to razem z nimi ten Kościół współprowadzę. Tylko tak mogę widzieć swoją misję – sam jako biskup niewiele zdziałam bez kapłanów, bez świeckich, bez elit, bez stowarzyszeń, bez grup, bez KIK-u, bez innych organizacji, które działają na własną chrzcielną odpowiedzialność i stanowią Kościół.
Są pewne rzeczy, które można zmienić prawie natychmiast, od zaraz. Ale one dotyczą spraw nie najważniejszych. Łatwo bowiem można zmieniać osoby i struktury w seminarium duchownym, w kurii, w innych instytucjach kościelnych, które powinny działać bardziej duszpastersko. W najbliższym czasie moje decyzje pójdą w tym kierunku. Ale najtrudniejsze są działania, które wymagają długofalowości – zwłaszcza nowa ewangelizacja w Kościele warszawskim, na miarę potrzeb XXI wieku i na miarę specyfiki tego Kościoła.

Jaka jest ta specyfika? Przede wszystkim jest to diecezja stołeczna. Dlatego przez długie lata metropolici warszawscy pełnili w Kościele w Polsce inne dodatkowe funkcje. Na szczęście mnie ich nie powierzono. Ciągle podkreślam, że chcę być przede wszystkim biskupem Kościoła warszawskiego – może nie wyłącznie, ale to zadanie ma być na pierwszym, najważniejszym miejscu. Dziękuję Bogu za to, że zostały ze mnie zdjęte te funkcje, które odrywały moich poprzedników od tej zasadniczej funkcji – bo musieli być arcybiskupami dwóch odległych od siebie archidiecezji czy przewodniczącymi Konferencji Episkopatu. To nie ułatwiało pełnienia misji biskupa diecezjalnego. Mogę jedynie podziwiać moich poprzedników i cieszyć się, że potrafili robić to wszystko, nie zaniedbując Kościoła warszawskiego.





Długofalowość działań, o której myślę, to przede wszystkim żmudna praca nad tworzeniem nowej mentalności, nowego myślenia u księży, poczynając od seminarium, poprzez duszpasterstwo parafialne, duszpasterstwo ruchów, grup i innych organizacji. Na to trzeba dużo czasu. Drugie moje główne zadanie to wypracowanie odpowiednich sposobów apostolstwa świeckich. Chodzi mi tu nie tylko o kilka czy kilkanaście mocnych elitarnych grup ponadparafialnych, lecz o to, żeby zejść z tym apostolstwem świeckich na poziom parafii i przekonać wszystkich, których tam można spotkać, że Kościół to nie duchowy supermarket, że parafia nie jest miejscem, do którego się przychodzi po zaspokojenie duchowych potrzeb, lecz że parafia naprawdę może być szkołą uczniów Chrystusa, szkołą apostołów, a także może pomagać ludziom kroczyć drogą zbawienia.

Kościół dzisiaj nie poradzi sobie – nawet ze swoją podstawową misją głoszenia słowa Bożego, posługi liturgicznej, sakramentalnej i posługi miłości – bez apostolstwa świeckich. Ale żeby tak się stało, księża muszą uczyć apostolstwa świeckich, czyli dopuścić świeckich do pewnych działań wewnątrzkościelnych, po to, żeby oni mogli być apostołami także wewnątrz Kościoła, na właściwym polu swojego apostolstwa.



Nowa inteligencja


W tym celu niezbędne są różne grupy w parafii. W obecnej sytuacji duży nacisk kładę na duszpasterstwo studentów. To jest przyszłość Kościoła – przyszłość tej parafii, w której teraz są, czy każdej innej, w której kiedyś będą. Od studentów zależy przyszłość obecności Kościoła w świecie współczesnym.

Moim zdaniem, obecnie trzeba dokonać znaczącej redefinicji pojęcia inteligencji w Polsce. Jesteśmy przecież świadkami ogromnej ilościowej rewolucji, jaka dokonała się na rynku edukacyjnym po roku 1989. Dość powiedzieć, że w roku 1990 maturę zdawało mniej niż 40%, dzisiaj zdaje 90%; studiowało wówczas 13%, a obecnie 50% – i liczby te będą nadal rosły. Kiedyś szkoła zawodowa wystarczała, by pracować do emerytury, dzisiaj nie wystarcza matura. Wydaje mi się nawet, że wartość magisterium uległa dużej dewaluacji. Wartość dawniejszego magisterium można porównać do dzisiejszego doktoratu. W tej dziedzinie zmienia się bardzo dużo. Tylko na, niewielkim przecież, UKSW w tym roku akademickim trzy tysiące osób rozpoczęło studia licencjackie, kolejne trzy tysiące – studia magisterskie, a jest także tysiąc doktorantów…

I teraz pytanie: kto dziś jest inteligencją katolicką – czy każdy magister-katolik? Także ten, który – nikogo nie obrażając – czasem kupił swoje magisterium w jakiejś szkole prywatnej? A może tylko ci, którzy po prostu mają większe aspiracje? Albo ci, którzy ukończyli markowe uniwersytety? Jak definiować, jak redefiniować inteligencję katolicką?

I jeszcze ważniejsze pytanie: w jaki sposób dotrzeć do dzisiejszego młodego pokolenia studentów? Kiedy studiowało 7-10% młodych ludzi, wystarczało kilka dobrych duszpasterstw akademickich w dużym mieście, obejmujących parę tysięcy osób. Ale dziś, kiedy w Warszawie jest trzysta tysięcy studentów, zdecydowanie to nie wystarcza.





Obecnie wizytuję akurat parafie wiejskie. I okazuje się, że na przykład w parafii pod Grójcem jest trzydziestu sześciu studentów. Ponieważ od pewnego czasu kieruję do wszystkich księży apel, żeby w każdej parafii coś proponować studentom, jest już odzew. Pierwszą rzeczą, jaką osiągnąłem, jest fakt, że księża zaczęli liczyć studentów w swojej parafii. Im się czasem wydawało, że w tej wiosce nie ma nikogo, kto studiuje. A tymczasem jest trzydziestu sześciu, z czego dwie trzecie to studenci zaoczni. Ci ostatni jeżdżą na zajęcia do Warszawy dwa razy w miesiącu na dwa dni. Mają wykłady od wczesnego rana do późnego wieczora, poza tym pracują. Jest więc obiektywna trudność spotkania z nimi. Ale w Warszawie do żadnego duszpasterstwa nie pójdą. Może warto zaproponować im zatem spotkania w środę czy czwartek wieczorem w rodzinnej parafii? Można z nimi porozmawiać, można gdzieś z nimi wyjechać…

Takie działania są konieczne, jeżeli chcemy, żeby ludzie świeccy, przyszła inteligencja, nie pozostali w swoim wykształceniu religijnym na poziomie szkoły podstawowej czy najwyżej szkoły średniej – bo to już dzisiaj absolutnie nie wystarczy.

Moja wizja grup studenckich w każdej parafii opiera się na założeniu, że duże ośrodki duszpasterstwa akademickiego, które obejmują w Warszawie większą liczbę studentów – jak oba klasztory dominikańskie, kościół św. Anny, kościół św. Jakuba – stały się także miejscem szkolenia i przygotowywania studenckich duszpasterzy parafialnych. Obrazowo mówię czasem, że one powinny pełnić funkcję Formuły 1 na rynku samochodowym – wypracowywać formy i metody działania, które potem można wdrażać w każdej parafii.



Warszawa wykorzeniona


Jako stolica Warszawa charakteryzuje się także wysokim stopniem wykorzenienia wielu mieszkańców, a to przekłada się na problemy sekularyzacji i laicyzacji.

Dopóki byłem w Krakowie, wydawało mi się, że nie może być tak, by człowiek przychodząc do nowego środowiska, tak prędko gubił się wewnętrznie. Ale gdy trafiłem do Koszalina, uwierzyłem, i mam na to empiryczne dowody, że głównym powodem gubienia się ludzi, także religijnego, jest ich wykorzenienie. Otóż w diecezji koszalińskiej, w jej miastach i wioskach, mieszkają ludzie, którzy przyszli z trzech kierunków emigracji powojennej – Lwów, Wilno, centralna Polska. W Słupsku do dzisiaj jest trzydzieści pięć procent Wilnian. Oni się do tego przyznają, próbują trzymać się razem. Co się zatem stało, że ci ludzie, którzy na kresach wschodnich byli zintegrowani i głęboko religijni, trafiwszy na ziemie zachodnie – już prawie sześćdziesiąt lat temu – nie różnią się mierzalnymi parametrami religijności od Warszawy? Przecież wieś popegeerowska ma niższe wskaźniki dominicantes niż niejedno duże miasto w Polsce. Jak to możliwe? Zasadnicza odpowiedź to wykorzenienie. Jeżeli w opolskiem, wrocławskiem czy koszalińskiem zdarzyła się sytuacja, że cała wioska lwowska przyjechała tam po wojnie ze swoim księdzem, to do dzisiaj frekwencja na Mszy niedzielnej wynosi tam około pięćdziesięciu procent. Ale takich wiosek jest bardzo niewiele. Reszta się po prostu pogubiła – dlatego, że została wykorzeniona.





Rzecz jasna, nie chcę sprowadzić procesów laicyzacyjnych tylko do migracji i wykorzenienia, ten wątek jest jednak bardzo istotny. Drzewo nie potrzebuje pionowego korzenia, gdy rośnie w środku lasu, bo inne drzewa je trzymają. Ale gdy zostanie samo, przewróci je byle wiatr. Coś podobnego jest z religijnością bez głębszej motywacji czy pogłębienia. Bez odpowiedniej motywacji religijnej i własnej odpowiedzi na pytanie „Dlaczego wierzę?” łatwo się zagubić w nowym środowisku. Natomiast człowiek, który ma w sobie tę odpowiedź i potrafi jej udzielać, jest w stanie poradzić sobie wszędzie.

W diecezji krakowskiej półżartem pytałem ludzi w wioskach na Podhalu – gdzie istnieje powszechne zjawisko stania przed kościołami podczas Mszy świętej, rozmawiania itp. – czy w krakowskich kościołach, gdzie nie ma ludzi stojących przed kościołem, są od was pobożniejsi. Moja odpowiedź na to pytanie brzmiała: „Oni nie są bardziej pobożni, tylko ci, co dwadzieścia lat stali na zewnątrz, a nie wiedzieli, po co przychodzą na Eucharystię, już w Krakowie przestali przychodzić pod kościół. Zostali w domu”. Taki jest los niepogłębionej religijności.

Myślę, że wykorzenienie to problem także naszego miasta. Warszawa powojenna jest przecież całkowicie inna niż przedwojenna. Zamordowanych zostało czterysta tysięcy warszawskich Żydów, trzysta tysięcy osób zginęło w Powstaniu Warszawskim, w sumie zniknęły dwie trzecie, albo i trzy czwarte warszawiaków. Potem nastąpiła wielka emigracja, do której po jakimś czasie dołączyły procesy globalizacji. W sumie jesteśmy dziś w zupełnie innej, nowej sytuacji, która potrzebuje też innego podejścia do duszpasterstwa.

Parafia nie może tu być klasyczną instytucją obsługującą tylko tych, którzy do niej przychodzą. Stawiając pytanie, czym jest parafia, trzeba jasno powiedzieć, że tworzą ja przecież także wszyscy ci ochrzczeni, którzy z różnych powodów stracili z nią związek, często nawet tuż po pierwszej komunii świętej.
Miasta duże, w tym Warszawa, mają też wyraźnie pozytywnie spolaryzowaną religijność. Ci ludzie, którzy są głęboko związani z Kościołem i przychodzą do parafii, doskonale wiedzą, po co przychodzą i dlaczego potrzebują Kościoła. Po prostu wiedzą, że są Kościołem – dużo bardziej niż w innych środowiskach o charakterze tradycyjnym. Oni, nawet jeżeli zmieniają miejsce zamieszkania, dużo lepiej znoszą wykorzenienie niż ci, którzy wyjeżdżają z terenów południowej i wschodniej Polski. Ci ostatni – gdy zabraknie motywacji tradycyjnej: obecności sąsiada, tradycji, zwyczaju, rodziców – gubią się o wiele łatwiej.

Ważną rolę w parafiach powinny odgrywać rady duszpasterskie. Moje dotychczasowe rozeznanie jest takie, że prawdziwych parafialnych rad duszpasterskich – które są reprezentatywne dla parafii, podejmują sprawy duszpasterskie i charytatywne, a tylko dodatkowo zajmują się sprawami materialnymi – jest może 10 procent, może jedna szósta. Dużo jest natomiast takich rad, które pomagają proboszczowi, ale bardziej są komitetem parafialnym niż radą duszpasterską. Podczas wizytacji stale zachęcam księży, żeby przekształcali te swoje komitety w rady prawdziwie duszpasterskie. Czasem ksiądz proboszcz specjalnie na wizytację znajduje parę osób i przedstawia ich biskupowi jako radę parafialną. Gdy coś takiego podejrzewam, pytam w pierwszej minucie spotkania z radą, kiedy się ostatnio spotkali. Nie chodzi przecież o to, aby wizytacja miała zaspokajać moje oczekiwania…




Po pierwsze: ewangelizacja


Paradoksem dużych miast, w tym Warszawy, jest zupełnie niezrozumiały fakt, że przy tak niskim związku ludzi dorosłych z parafią (w Warszawie na poziomie 25%), w katechizacji na poziomie szkoły podstawowej i gimnazjum bierze udział 90% uczniów. Pod względem poziomu praktyk religijnych Warszawa bardzo odstaje od innych miast w Polsce, pod względem frekwencji na lekcjach religii jest podobna do innych.

Dość gwałtownie zmienia się to dopiero w liceum. Tu pojawia się problem dla katechety. W przeciętnej klasie są trzy grupy młodych ludzi. Po pierwsze, ci, którzy przynoszą głębokie doświadczenie religijne z rodzin, z ruchów katolickich, z oazy. Po drugie, ci, którzy pochodzą ze środowisk słabo religijnych (religijność „wielkich świąt”) i właściwie nie do końca wiedzą, dlaczego przychodzą na lekcje religii. Po trzecie, ci, którzy pochodzą z rodzin dalekich od Kościoła i praktycznie nie wynoszą z domu doświadczenia religijnego. W jaki sposób – przy najlepszej nawet indywidualizacji nauczania katechetycznego – spełnić oczekiwania i potrzeby wszystkich tych trzech grup? To jeden z bardzo konkretnych problemów, przed którym staje Kościół warszawski. Bo przecież nie wolno nikomu powiedzieć: „Nie jesteś potrzebny, jeśli nie wiesz, po co przychodzisz, to zostań w domu”. Obecność Kościoła w szkole daje przecież szansę spotkania nawet z tymi, którzy z domu pod względem religijnym nic nie wynoszą.

Dużym problemem, o którym myślę, jest także właściwe ustawienie kolejności spraw: ewangelizacja, katecheza, liturgia. W klasycznej parafii tradycyjnej, w której do kościoła chodzili wszyscy, którzy byli z nią związani, kolejność była odwrotna: 1. duszpasterstwo, 2. katechizacja, która tłumaczyła to duszpasterstwo, 3. ewangelizacja. Dzisiaj trzeba wyraźnie powiedzieć, że tę kolejność trzeba odwrócić: 1. ewangelizacja, 2. katecheza i 3. duszpasterstwo.

Problem Kościoła, problem parafii polega dziś, w moim przekonaniu, na tym – i to jest jedno z istotnych wyzwań duszpasterstwa w archidiecezji warszawskiej – że do parafii przychodzi bardzo wielu ludzi, którzy mają z Kościołem luźny kontakt albo w ogóle go nie mają. Przychodzą i proszą o działanie duszpasterskie – o komunię, bierzmowanie, pogrzeb, ślub. A my – nie mając czasu, a ten drugi człowiek też się spieszy, też nie ma czasu – zamiast rozpocząć od ewangelizacji i prowadzić go przez katechezę do duszpasterstwa, od razu, niejako na tacy, podajemy mu propozycję duszpasterską, do której przyjęcia on wcale nie jest przygotowany, bo nie jest jeszcze na wszystko otwarty. Stajemy więc przed niewątpliwą koniecznością i pilną potrzebą działań katechumenalnych dla tych wszystkich, którzy dopiero chcą wejść na drogę Kościoła. To powinno mieć miejsce przed duszpasterstwem i przed katechizacją.



Mamy szansę, ale…


Jest wreszcie kilka spraw specyficznych może już nie tyle dla naszej archidiecezji, ile ważnych w całej Polsce. Uważam na przykład, że zdecydowanie zbyt łatwo bierzmujemy młodzież. Lekcje religii powinny być propozycją dla wszystkich. Nawet jeśli ktoś przychodzi z niejasnych powodów, jego motywacja jest mało pogłębiona – niech przychodzi. Ale sakramenty powinny być dla wierzących, którzy wiedzą, po co je przyjmują. W dużych miastach księża nieraz mówili mi, że po przeniesieniu bierzmowania o rok wyżej (w roku 1991, gdy jeszcze nie było gimnazjów) młodzież musiała się specjalnie zgłosić w parafii na dodatkowe roczne przygotowanie liturgiczne w małych grupach. Żalili się, że wskutek tego 25% mniej młodych ludzi idzie do bierzmowania. A ja uważam, że za mało odpadło. Nie chodzi rzecz jasna o to, żeby komuś zamykać drogę do sakramentów, lecz o to, żeby ten człowiek miał świadomość, że to nie Kościół mu opóźnia bierzmowanie, tylko on sam sobie je odłożył na później, bo jeszcze do niego nie dorósł. Gdyby chodziło tylko o porządek w papierach, to należałoby bierzmować wszystkich w gimnazjum. Niech idą wszyscy – wierzący, niewierzący – tak by chcieli niektórzy rodzice…





To tylko jeden przykład napięcia, jakie istnieje między Kościołem z wyboru a wiarą masową. Nie chodzi mi o przeciwstawianie elit masom. Formowanie i przygotowywanie elit traktuję jako pogłębianie katolicyzmu tradycyjnego, czyli próbę zapuszczania tego głębokiego korzenia wiary, który jest potrzebny wszystkim.

Na koniec powiem jeszcze o mediach i ich udziale w ewangelizacji. Nie tylko w informowaniu o Kościele, ale o ich obecności w ewangelizacyjnej misji Kościoła. Bardzo mi odpowiada formuła ubiegłorocznego laureata Nagrody „Ślad”, pana Szymona Hołowni, który powiedział, że widzi swą rolę w mediach w ten sposób, że nie działa w budynku kościelnym, lecz przed nim, nawet dość daleko przed kościołem, i próbuje pokazywać drogę. Drogę do kościoła-budynku, ale przede wszystkimi do Kościoła-wspólnoty. Do Kościoła, którym wszyscy jesteśmy.

Bez mediów Kościół dzisiaj nie poradzi sobie w głoszeniu Ewangelii, bo bardzo szybko zawęzilibyśmy się do kręgu ludzi przekonanych, których i tak przy sobie mamy, więc ta wysepka by się stopniowo zmniejszała. Znów nawiążę do Nagrody „Ślad”, którą w tym roku otrzymał ks. Marek Gancarczyk, redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”. Jego pismo to znakomity przykład pisma katolickiego otwartego na problemy społeczne, etyczne, polityczne, a ostatnio nawet także na problemy gospodarcze. Dzięki temu ma szanse trafiać także do ludzi mniej związanych z Kościołem. Jeżeli gazeta kościelna jest rozprowadzana tylko poprzez parafie, to trafia do 10% ludzi, którzy są w kościele i do ich rodzin, natomiast nie trafia do tych, do których trafić powinna. „Gość Niedzielny” słusznie robi inaczej.

Nie obejdzie się także bez mądrej obecności ludzi Kościoła w mediach publicznych i prywatnych, nawet jeżeli czasem przysparzają one Kościołowi sporo kłopotów i stawiają trudne pytania. Także wtedy trzeba tam być obecnym. Trzeba prostować, a nie denerwować się – również wtedy, gdy media hasają po tych polach, które niekoniecznie należą do istotnej misji Kościoła, ale to jest dla nich w tym momencie ciekawe. Jeżeli to robią uczciwie, solidnie, w duchu prawdy, to czasem gorzką prawdę trzeba przyjąć z życzliwością, wierząc, że służy to dobru sprawy.

Generalnie – musimy pamiętać, że jako Polacy, polscy katolicy mamy wielką szansę. Wspaniałą sprawą jest fakt, że – jak wynika z opracowań ks. Witolda Zdaniewicza, dyrektora Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego – od lat sześćdziesiątych wskaźnik osób praktykujących utrzymuje się w Polsce na stabilnym wysokim poziomie. Było wyraźne wahnięcie w górę w roku jubileuszowym 2000, natomiast lata 2004 i 2005 przyniosły pewne obniżenie. Nie można jednak mówić o jakimś zasadniczym spadku. To jest przykład fenomenu polskiego katolicyzmu, który socjologowie wielkiej międzynarodowej klasy uznają za specyfikę Polski i szansę na przyszłość. Ale ja ciągle powtarzam, że za darmo nie uda nam się tej szansy wykorzystać. Owszem może tak być, że Polska będzie krajem i nowoczesnym, i religijnym – ale do tego trzeba naszej ciężkiej pracy.



***

Abp Kazimierz Nycz – ur. 1950 w Starej Wsi koło Oświęcimia. W latach 1967-1973 studiował w krakowskim seminarium duchownym. Po święceniach kapłańskich pracował jako wikariusz w Jaworznie-Szczakowej, a następnie w Raciborowicach. Doktor teologii, specjalista w dziedzinie katechetyki. W latach 1988-2004 biskup pomocniczy archidiecezji krakowskiej. Organizował trzy ostatnie pobyty Jana Pawła II w Krakowie. W latach 2004-2007 biskup koszalińsko-kołobrzeski. Od kwietnia 2007 metropolita warszawski. Jest przewodniczącym Komisji Wychowania Katolickiego i członkiem Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski.