Czas rozwiązania

Michał Płoski

publikacja 28.12.2008 21:02

Gdy wracali z tatą z przejażdżki, poczuła pierwsze bóle. Wieczorem urodziłem się. Przyszedłem na świat w mieszkaniu moich rodziców, w domu, który wybudował ojciec mojej mamy. Więź, 11-12/2008

Czas rozwiązania



Najbardziej lubię czas między latem a jesienią, kiedy słońce jeszcze grzeje, a nie jest już upalnie, kiedy liście robią się żółte, bursztynowe i czerwone, ale jest jeszcze trochę zieleni, a w sadach i na targach są owoce. Moja mama także lubiła ten czas. Pewnego takiego pięknego dnia, dawno temu, mój tato zaproponował jej, aby się wybrali na spacer dorożką. Mamie trudno się było poruszać ze względu na zaawansowaną ciążę, ale na dorożkę zgodziła się.

Pamiętam z dzieciństwa te dryndy o wytartych siedzeniach nakrytych starymi kocami, które były wówczas zwykłym środkiem lokomocji, częstszym od taksówek. Pojechali szosą warszawską ku Dąbrowie. Nie było wtedy ruchu na drodze, a Dąbrowa, do której dociera dziś miasto, była wtedy wsią. Pozostał tam jeszcze drewniany kościółek, świadek tamtego czasu, maleńki wobec świątyni wzniesionej opodal. Mama nacieszyła oczy pięknym widokiem Pasma Masłowskiego. Lubiła wieś i jazdę konnym zaprzęgiem. Pamiętam, jak czasem w wakacje dosiadała się z nami na furki albo drabiniaste wozy, ot tak, żeby chociaż kawałek się przejechać.

Kiedyś, to bardzo dawne wspomnienie, rozbolał mnie ząb i trzeba było go wyrwać. Wróciliśmy od dentystki dorożką – ja z mamą. Siedziałem nie na składanej ławeczce, ale obok mamy na kanapie przeznaczonej dla dorosłych. Mama prosiła mnie, żebym zachował ten fakt w dyskrecji, żeby nie wzbudzić zazdrości moich braci. Ujawniam go dopiero teraz po przeszło pół wieku.
Gdy wracali z tatą z przejażdżki, poczuła pierwsze bóle. Wieczorem urodziłem się. Przyszedłem na świat w mieszkaniu moich rodziców, w domu, który wybudował ojciec mojej mamy. Mówiła mi, że poród był lekki. Znajomy lekarz zaordynował dla niej czerwone wino.

Lokalna prasa nie informowała o narodzinach nowych obywateli miasta, jak to ma obecnie we zwyczaju. Kieleckie „Słowo Ludu” czasu mego narodzenia donosiło: „Na rusztowaniach planu 6-letniego rodzi się siła i dobrobyt kraju”, „Gospodarka kolektywna najkrótszą drogą do dobrobytu”, „Skierowanie wód Donu do nowego koryta wspaniałym zwycięstwem budowniczych komunizmu”, „Watykan – organizator antypolskiej kampanii rewizjonistycznej”…

Trudno znaleźć jakiekolwiek doniesienia o sprawach miejscowych poza tym, że w kinie „Bałtyk” grany był wówczas czechosłowacki film Ślub z przeszkodami. Kino to mieściło się vis-à-vis naszego domu i wkrótce miało otrzymać nową nazwę „Moskwa”.

Mama dostała swoją szklankę wina – spałem spokojnie przy niej – jej spać nie pozwalali. Lekarz z moim tatą siedzieli obok i wysączali pozostałą zawartość butelki. Z dębowych karniszy zwisały zasłony, które oddzielały przedwojenne mieszkanie od powojennego świata.

Tajemnica narodzin bliska jest tajemnicy śmierci. Wielokrotnie malowałem ikonę Bożego Narodzenia, która skłania do podobnych refleksji. Chrystus rodzi się w ciemnej pieczarze – maleńkie światełko w czarnej otchłani grobu. Jego przyjście oznacza połączenie Nieba i Ziemi. W górnej części ikony maluje się półkole, z którego biegnie ku Jezusowi promień. Ziemia wokół faluje, bo wydarzenie to jest aktem odnowienia świata, aktem ponownej kreacji. Zostaje przywrócona harmonia.

W ikonie należy połączyć dynamizm tego wydarzenia z rajskim pokojem. Pomagają w tym poczciwe łby osła i wołu, owce pasące się na łąkach, konie, na których z oddali przybywają mędrcy, chętnie domalowuję też pieska pilnującego stada. Zwierzęta i skąpa roślinność w postaci traw i krzewów, mają przypominać o rzeczywistości sprzed grzechu pierworodnego.




Natomiast skalisty krajobraz, wzgórza koloru ochry, mówią o pustyni, na którą została zesłana manna, pokarm ratujący życie. Znakiem tego pokarmu, daru Nieba, Eucharystii, jest mały Pan Jezus. Leży w kamiennym żłobie, który można kojarzyć z ołtarzem. Obok niego, na posłaniu, spoczywa zmęczona porodem Maria.

Ikona pełna symbolicznych znaczeń zachowuje realizm. Przetrwał na niej rzeczywisty wizerunek stajni – groty z okolic Betlejem, półpustynny krajobraz ubogich pastwisk, ubiory przedstawionych postaci. Na szacie Matki Bożej maluje się trzy gwiazdy, symbolizujące jej dziewictwo. Podobno kobiety nosiły zapinki w tych samych miejscach, dla utrzymania chusty okrywającej głowę i ramiona. Czas i miejsce opisane przez Ewangelie i idącą w ślad za nimi ikonę są konkretne, rzeczywiste.

Ojciec Franz Jalics SJ w swojej książce, będącej przewodnikiem na drodze ku modlitwie kontemplatywnej, zaleca, aby na pewnym etapie duchowych ćwiczeń przyzywać w myślach imię Matki Bożej. Pisze on: „Pierwszy dostęp do Boga wiąże się z Jego macierzyństwem.

Jest tak jak w ludzkim życiu. Pierwsza relacja tworzy się w łonie matki. Dziecko znajduje tam schronienie i bezpieczeństwo, otwiera się na świat i przez to także na ojca. Chociaż przez narodziny zmienia się istotnie bezpośrednia relacja, jaką matka i dziecko mogli wytworzyć w czasie dziewięciu miesięcy ciąży, to jednak instynktownie matka pozostaje dla dziecka pierwszą osobą.

W każdej matce i w każdej kobiecie objawia się macierzyństwo Boga. W Matce Bożej objawia się w sposób nadzwyczajny”[1].

We wzorcowej kompozycji pietnastowiecznej ikony, wiązanej z pracownią św. Andrzeja Rublowa, łono Maryi znajduje się na przecięciu ramion greckiego krzyża, który powstałby, gdyby go wpisać w prostokąt ikony. Matka Boża jest postacią centralną, co podkreślone jest przez czerwień posłania, na którym spoczywa. Ta postać niejako wprowadza nas w treść ikony, dopiero obok Niej odnajdujemy maleńkie Dzieciątko.

Wydarzeniu Narodzenia Pańskiego towarzyszą aniołowie: jedni wielbią Boga wznosząc ręce ku Niebu, inni spełniają rolę posłańców – pochylają się ku pasterzom, oznajmiając im nowinę o narodzeniu. Oto jeden z nich dmie w jakąś pradawną trombitę, jakby chciał współbrzmieć z chórami anielskimi, inny gotów jest już ruszyć ku grocie. Znajdują się oni z prawej strony Pana Jezusa i symbolizują lud dawnego przymierza, Żydów. Z lewej zaś przybywają Mędrcy, reprezentujący pogan.

Na niektórych ikonach przedstawia się ich wchodzących pod górę, ponieważ spotkanie z Jezusem wymaga trudu. Każdy z nich jest w innym wieku: starzec, dojrzały mężczyzna i młodzieniec, albowiem bez względu na to, ile mamy lat, możemy powędrować za gwiazdą w poszukiwaniu Boga.

Zazwyczaj w prawej dolnej części ikony widzimy dwie kobiety służebne kąpiące małego Jezusa – chodzi tu o podkreślenie Jego człowieczeństwa, ukazanie, że był dzieckiem, jak każdy z nas.

Św. Józef znajduje się w lewym dolnym polu ikony. Siedzi zafrasowany. Przed nim stoi ciemna postać starego pasterza, która wyłoniła się z niewielkiej ciemnej pieczary. Tłumaczy Józefowi, że dał się nabrać na senne przywidzenia; uderza w jego wiarę w dziewicze poczęcie Maryi. Scena ta jest upostaciowaniem naszego zwątpienia, naszej niewiary, które łatwo ogarniają ludzkie serce. Bóg się rodzi, a Józef, zamiast radować się, jest smutny, zgnębiony, jakby siedział pod krzyżem.

Istotnie, w kompozycję każdej ikony Bożego Narodzenia wpisany jest łaciński krzyż. Na przecięciu jego ramion widnieje postać Dzieciątka, skrępowanego pieluszkami jak Izaak złożony w ofierze, jak owinięte całunem ciało zmarłego.

Moja mama umarła w Boże Narodzenie. W tym roku minie już 30 lat, a ciągle nie mogę pisać czy opowiadać o tym ranku w szpitalu. O śmierci ojca mogę, a o mamy – ciągle nie. Nie płakałem wtedy. Byłem napięty, odrętwiały. Nie przystąpiłem ani do spowiedzi, ani komunii.




[1] Franz Jalics SJ: Rekolekcje kontemplatywne. Kraków 2008, s.166




Nie chodziłem do kościoła. Uciekłem z rodzinnego miasta, z domu moich rodziców, których już nie było. Mieszkałem przez jakiś czas w Krakowie. Zbliżały się następne święta Bożego Narodzenia i wtedy na jednym z kościołów zauważyłem duży plakat zapraszający na studencką noc skupienia w Tyńcu.

Wyruszyliśmy z Krakowa pieszo. Młodzi ludzie grali na gitarach i śpiewali. Przyspieszyłem i szedłem szosą sam, w ciemności. Dopiero przed wejściem do klasztoru zaczekałem na nich. Pamiętam cichą twarz furtiana, który gestem nakazał nam milczenie. Przeszliśmy przez krużganki i oni rozlokowali się w jakiejś sali, gdzie znów zaczęli śpiewać.

Ogłoszono, że jeśli ktoś potrzebuje spowiedzi, to można przejść do kościoła. Chciałem być sam, więc tam poszedłem. W świątyni panowała głęboka cisza i mrok – tylko światło przed tabernakulum. Po jakimś czasie wszedł benedyktyn i usiadł w konfesjonale. Siedzieliśmy tak dość długo: on tam, a ja w ławce, w zupełnej ciszy.

Zapragnąłem podejść do niego. Po chwili szeptałem w kratkę konfesjonału. Początkowo chaotycznie. Przerywałem, on czekał, albo mówił krótkie zdanie o Bożym miłosierdziu. W kilka dni później wyszedłem nocą z domu. Mieszkałem poza miastem i wkrótce znalazłem się wśród zaśnieżonych pół. Szedłem, przesuwając w palcach ziarnka różańca. W pustkowiu, na skrzyżowaniu dróg, stał krzyż otoczony płotkiem. Przelazłem przez ten płot i przytuliłem się do belki. Z oczu popłynęły mi łzy, pierwsze od śmierci mamy.

Obecnie najchętniej spędzam święta Bożego Narodzenia z żoną, w naszej małej chatce w lesie. Nie, nie jest to dla mnie czas żałoby, minęło przecież tyle lat. A jednak ten czas jest naznaczony wspomnieniem jej odejścia, o którym wciąż nie potrafiłbym opowiadać, mimo że każdy jego szczegół tkwi w mojej pamięci.

W lesie śnieg był sypki i płytki. Około trzynastej dotarliśmy do chaty i zdjęli plecaki. Rozpalałem w piecu, a Jola robiła porządki po myszy, która gospodarowała w naszej chatce. W moim gumowcu była kasza gryczana, a w Joli kaloszu makaron. Mysz, dorodny okaz leśny – brązowa, z białym brzuszkiem, objawiła się między garnkami za piecem. Gdy Jola nakryła ją rondlem, czmychnęła przez szparę w deskach półki i ukryła się w plastikowej torbie. Wynieśliśmy ją na stos drewna, gdzie miała wiele świetnych kryjówek; ja zaś zatkałem mysią dziurę koło pieca.

Suche patyki strzelały w ogniu. Nieustannie podkładałem nowe, żeby jak najszybciej rozgrzać naszą małą chatkę. Bura zaskrobała w drzwi. Wpuściłem ją i zwinęła się na swoim posłaniu w kącie. Komin powoli rozgrzewał się i ściany robiły się wilgotne, wiedziałem jednak, że do wieczora chata będzie sucha. Jola kroiła jarzyny i owoce. Naostrzyłem nóż i przygotowałem rybę do smażenia. Zmierzchało. Zapaliłem lampy. W chacie było już ciepło. Jola nakryła stół. Na sianku, które uszczknęliśmy sarnom z paśnika, ułożyła figurkę małego Pana Jezusa, z zajączkiem u Jego stóp.

Sięgnąłem na półkę po Pismo Święte. Jola zaintonowała Wśród nocnej ciszy. Rzeczywiście wokół naszej chatki panowała już ciemność i cisza. Przeczytałem fragment Ewangelii i przełamaliśmy opłatek. Bura też dostała. Nie było dwunastu dań. Gorący barszcz, karp, ziemniaki, kapusta i kompot. Prawdziwa wspaniała uczta.

Potem przyleciał aniołek: Jola dostała mały naszyjnik z kostek lawy i książkę zawierającą rozmowę z ojcem Badenim, którego oboje pamiętaliśmy z dominikańskiej „Beczki”. Ja dostałem książkę o ikonach i butelkę miodu pitnego. Usadowiliśmy się na stryszku, gdzie było już bardzo ciepło. Jola włączyła małe radio na baterie – drugi program nadawał Oratorium na Boże Narodzenie J.S. Bacha. Całe trzy godziny muzyki: żywy taniec i dostojny chorał. Brzmiała nam ona w sercach, gdy schodziliśmy do wsi na pasterkę. Kościół był pełen. Kolędy. Ksiądz Tomasz, zmarznięty, wyglądał jak wigilijny opłatek.

Wracaliśmy szybkim krokiem, żeby się rozgrzać. Oddalaliśmy się od wsi w stronę lasu. Światła domów pozostały daleko za nami. Potem biały pas śniegu wyznaczał drogę pomiędzy drzewami. Znów ogarnęła nas cisza i mrok wigilijnej nocy.

*****

Michał Płoski – ur. 1951 r. Ukończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Obecnie malarz ikon. Mieszka w Kielcach.