Wyklęte anioły

Joanna Brożek

publikacja 22.08.2009 12:44

Kobieta, która sprzedaje się na ulicy, w pogardliwym żargonie, to po prostu dziwka. W żartobliwym, choć mało eleganckim tonie – „panienka”. Na ulicy wyglądają na pewne siebie, wyzywające, bezczelne. Tymczasem zza tej maski wyłania się złożony dramat... Więź, 8-9/2009

Wyklęte anioły



Kobieta, która sprzedaje się na ulicy, w pogardliwym żargonie, to po prostu dziwka. W żartobliwym, choć mało eleganckim tonie – „panienka”. Na ulicy wyglądają na pewne siebie, wyzywające, bezczelne. Tymczasem zza tej maski wyłania się złożony dramat, którego skalę niełatwo opisać, nie ryzykując przy tym uproszczenia.

„Leżę w łóżku, obok mnie śpi klient. Kolejny. Nie wiem, czy bardziej nienawidzę jego, czy siebie?” – to treść esmesa, który obudził siostrę Annę w środku nocy kilka lat temu. Przysłała go prostytutka. Innej nocy zadzwonił telefon. Młoda kobieta błagała o pomoc, bo „facet” skatował ją do krwi. Natychmiast ktoś od siostry po nią pojechał. Wiedziano, że dziewczyna jest w ciąży.

Podobny przypadek: po drugiej stronie słuchawki – „Siostro, leje się ze mnie i wszystko boli”. Po krótkim czasie dwie zakonnice z prostytutką pędziły na porodówkę. Dziewczynę ktoś wcześniej brutalnie zepchnął ze schodów, bo nie zapłaciła za czynsz. Dziecko s. Anna pomogła oddać do adopcji.

Te i inne historie – a trudno tu licytować, która bardziej mrozi krew w żyłach, bo jak podkreśla Siostra, wszystkie są jak z horroru – zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr Marii Niepokalanej przytacza je w wywiadach, reportażach. Na spotkaniu z młodzieżą w Wołczynie, z pasją i przejęciem przekonuje, że kobieta nawet jeśli sprzedaje swoje ciało na ulicy, w środku jest piękna, i to nie prawda, że jest tylko grzechem. Wreszcie, że kobiet z ulicy nie można potępiać i być obojętnym, bo przecież za wyrazistym, czasem wulgarnym makijażem i w wysokich świecących kozakach chowa się poniżenie, wstyd, cierpienie. „Czy ktoś z was modlił się kiedyś za kobietę parającą się prostytucją”? – krzyczy na scenie. Konsternacja miesza się ze zdumieniem. I długa cisza.

Siostra mówi wszędzie, by nie używać słowa „prostytutka”: – To jest w mentalności przeciętnego człowieka osoba ze stygmatem, bezosobowa istota na starcie. Spojrzenie ucznia Chrystusa to spojrzenie na człowieka, a nie koncentracja na grzechu.

Utarło się, że Siostra ma „parcie na szkło”, bo co chwilę pojawia się w mediach. Słynna zakonnica od prostytutek – jedna z dwóch, bo jest jeszcze siostra Barbara – dzisiaj już z dużą rezerwą reaguje na propozycje wywiadu. Bo to nic nie daje. O prostytutkach wciąż mówi się z pogardą i przymrużeniem oka.

– Jest szum, sensacja, taki chwytliwy temacik, a co ja z tego konkretnie mam dla Stowarzyszenia? Co mają z tego te kobiety? – tłumaczy. I trudno nie przyznać jej racji. Zakonnica prowadzi jedyny (!) ośrodek w skali kraju, który pomaga kobietom zarabiającym swoim ciałem uwolnić się z łańcuchów własnego i cudzego zniewolenia. To tylko kropla w głębinach oceanu potrzeb.

Ze studni pod rynnę

Siedziba Stowarzyszenia Marii Niepokalanej Na Rzecz Pomocy Dziewczętom i Kobietom, to dwa pokoiki w domu zakonnym Sióstr przylepionym do parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Katowicach. Ten adres (Krasińskiego 21) – w przeciwieństwie do lokalizacji samego ośrodka, gdzie mieszkają i resocjalizują się „dziewczyny” – znają wszyscy, także prostytutki. Czasem w nocy dzwoni dzwonek. Któraś decyduje się przełamać opór i przychodzi pogadać. Czasem z dzieckiem na ręku. W ciasnym pokoiku na parterze jest miejsce, żeby wygodnie usiąść i wyrzucić z siebie pierwszy krzyk. Siostra Anna: – Nie pytam wtedy, jak mogę Ci pomóc, ale czego TY chcesz dla siebie?





Za plecami Siostry, na ścianie gigantyczna fototapeta. Szeroki horyzont błękitnego morza zlewającego się z lazurem nieba. Na pierwszym planie palma, złoty piasek i drewniany mostek udający prowizoryczne molo. Kojarzy się jednoznacznie: fragment utraconego raju....

Zakonnica jest dobrze zbudowana, ma ostre spojrzenie, budzi od razu respekt. W kontakcie z kobietami z ulicy (ale nie tylko) wyznaje zasadę: nigdy nic na siłę, bo Jezus mówi „jeśli chcesz”, a nie „musisz”. Nigdy też nie potępia, nie moralizuje. Siostra Anna to często pierwsza osoba w życiu kobiety doświadczającej procederu prostytucji, która niczego od niej nie oczekuje, nie gardzi, nie ocenia.

– One przychodzą tu z własnej woli. Z różnych powodów, często już u kresu, z myślami samobójczymi, z lękami. I okazuje się, że sam fakt prostytucji jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Te kobiety robiły to nie tylko dlatego, że nie było w domu za co kupić dziecku jedzenia, ciuchów, nie było na czynsz. Wyjście na ulicę to suma różnych wypadkowych, pogmatwane historie i głębokie rany wyniesione z domu – twierdzi siostra Anna.

Na liście tych ran obok nadużyć seksualnych i przemocy domowej, pojawia się też wpajane przez rodziców poczucie winy za rozpad ich małżeństwa, głęboko ukształtowane poczucie odrzucenia (bo od początku mama mnie nie chciała). Często proceder wejścia w prostytucję do złudzenia przypomina historię Kopciuszka z filmu Pretty Woman. Dziewczyna daje się uwieść mężczyźnie, zakochuje się. Potem okazuje się, że on miał w tym interes i teraz to ona musi na niego zarabiać. Ukochany wystawia ją na ulicę.

– Jeśli w domu rodzinnym byliśmy ważni dla taty i mamy, lampka nam się szybciej w takiej sytuacji zapali, że gdzieś tu dochodzi do manipulacji, przemocy. Mamy większe poczucie swojej wartości i tym samym po latach życia w domu pełnym miłości jesteśmy „bardziej wykwintni” w doborze partnera. Ale ci, którzy mają deficyt poczucia bliskości, pakują się w niebezpieczne relacje.

Zaskakuje fakt, że do drzwi na Krasińskiego puka coraz więcej dziewcząt nie – jak można by przypuszczać – z „marginesu społecznego” czy rodzin dysfunkcyjnych, rozbitych alkoholem, ale z tzw. przeciętnych krajowych. Oboje rodzice wykształceni, pracują, zarabiają nieźle, dziecko (dziewczyna) ma swój pokój, pozornie wszystko, co potrzeba. A jednak trafia na ulicę. Jak twierdzi Siostra, to w ogromnej mierze „zasługa” albo zbyt wygórowanych wymagań ze strony rodziców, albo braku zainteresowania dzieckiem, albo – co najczęściej umyka uwadze przeciętnego rodzica – braku stałości w relacjach w rodzinie.

Siostra Bałchan: – Rodzice pracują, a dziecko przerzucane jest od babci do ciotki lub sąsiadki. Takie przekazywanie z rąk do rąk budzi u dziecka subiektywne odczucie porzucenia, niskie poczucie swojej wartości, co może zaowocować w przyszłości rzuceniem się w ramiona pierwszej lepszej osoby, która powie I love you.

Mozaika

Z danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji wynika, że w Polsce ok. 13 tys. kobiet prostytuuje się (mówi się też o dwóch tysiącach prostytuujących się mężczyzn). Liczba ta nie obejmuje blisko 4 tys. tzw. tirówek, z których większość to Bułgarki i Ukrainki.

W Polsce niewielu jest „specjalistów” – badaczy środowiska prostytutek. Do wyjątków należy seksuolog, prof. Zbigniew Izdebski. Badania przez niego przeprowadzone potwierdzają, że zdecydowana większość kobiet wchodzi w prostytucję z powodów finansowych. Ponad jedna trzecia polskich prostytutek jest w wieku około 20-25 lat. Blisko 70 proc. ma wykształcenie zawodowe lub średnie.





Z kolei z raportu na temat życia seksualnego samych tylko śląskich prostytutek wyłania się szkic przeciętnej „dziewczyny” z agencji towarzyskiej. Inicjację seksualną przechodzi w wieku 16-17 lat, przyjmuje od ośmiu do... czterdziestu klientów tygodniowo. Czasem na dobę jest ich pięciu, bywa, że do trzydziestu. Ze śląskiego raportu, którego autorami są seksuolodzy Krzysztof Nowosielski i Robert Kowalczyk (badania rozpoczęli na Śląskiej Akademii Medycznej), wynika też, że większość ankietowanych kobiet to osoby... wierzące (co prawda, grupa ta wydaje się mało reprezentatywna, skoro badaniem – o zgodę lekarze musieli pytać sutenerów – objęto jedynie trzydzieści spośród docelowo stu prostytutek z agencji towarzyskich na terenie Katowic).

Siostra Bałchan potwierdza jednak, że jest sporo przypadków, w których wydaje się, że życie prywatne takiej kobiety diametralnie odstaje od „zawodu” z ulicy. Choć panie raczej nie zaglądają do kościoła, dużo z nich ma już mężów i dzieci, pozornie ułożone życie. Problem w tym, że z reguły nikt w rodzinie nie wie o profesji mamy. Jeśli ta trafia do ośrodka i na terapię, Siostra stanowczo odradza dzielenia się tą tajemnicą. Tym bardziej z dziećmi.

– A po co? – pyta. – Nie ma takiej potrzeby. Dziecku lepiej pozwolić zachować wszystko to, co najpiękniejsze w mamie. Ono może takiej prawdy nie wytrzymać. Jak powiesz, to musisz z dzieckiem od nowa wszystko przerobić, wtajemniczyć. To tak, jakby alkoholik w czasie terapii non stop mówił o piciu. Po jakimś czasie nie wytrzyma i odpali butelkę.

Nieoficjalnie szacuje się, że na ulicach samych tylko Katowic swoje ciało za pieniądze sprzedaje ponad tysiąc kobiet. Dokładnie nie wiadomo ile z nich ma już dzieci, ile je rodzi, ile oddaje do adopcji.

W ścisłym centrum metropolii górnośląskiej obwiązuje rzucający się w oczy podział: inna dzielnica, inna „jakość”. Jak w mozaice. Na Mariackiej, zamkniętej strzelistą wieżą neogotyckiego kościoła, do niedawna jeszcze stały te starsze, pomarszczone, przepite. Oblegały bramy cuchnących i zrujnowanych secesyjnych kamienic. Kłęby prostytuujących się alkoholiczek i skrajnie wyniszczonych przez los mężczyzn kilka miesięcy temu schowały się w czeluściach zatęchłych budynków, bo władze miasta wyremontowały ulicę.

Miał tu powstać główny deptak spacerowy miasta. Mało kto ma jednak ochotę na przechadzki w tym miejscu. Kilkaset metrów dalej, na Szkolnej, między Wydziałem Nauk Społecznych a Dziekanatem Uniwersytetu Śląskiego znacznie młodsze twarze. Niektóre z nich to studentki – w nocy zarabiają na czynsz i kieszonkowe. Wreszcie róg Francuskiej i Powstańców. Młode, półnagie prostytutki stoją tu między aluminiową siedzibą banku a okazałym gmachem Biblioteki Ślaskiej, pod murami cmentarza zwanego śląskimi Powązkami, vis-à-vis okien... domu górnośląskiego metropolity.

Na ulicy nie ma czasu

Kilkakrotnie w tym miejscu czaiła się policja. Prawdopodobnie z zamiarem interwencji. Ktoś opowiedział, że był świadkiem, gdy kilka lat temu do „Magdaleny” z ulicy wyszedł sam abp Damian Zimoń. Przebieg późniejszych wydarzeń wskazuje, że to on właśnie był przypuszczalnie jednym z orędowników powstania w Kościele ośrodka opieki nad prostytutkami.

Inicjatywa oficjalnie wyszła co prawda od władz miasta, ale ktoś musiał przecież je inspirować. W 1998 r. ówczesny prezydent Katowic, Henryk Dziewior, zwrócił się do s. Angeli Kuboń, matki generalnej Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej w Rzymie, z prośbą o wydelegowanie jednej siostry do pracy z żeńską młodzieżą, która znalazła się w niebezpieczeństwie prostytucji lub w innych zorganizowanych formach wykorzystania seksualnego. Jej wybór padł na Annę.






Jak przyznaje s. Bałchan Katarzynie Wiśniewskiej w wywiadzie-rzece Kobieta nie jest grzechem (Siostra lubi wracać do tej książki), na komunikat przełożonej, że zostanie oddelegowana do pracy z „dziewczynami z ulicy” wybuchnęła gromkim śmiechem. To miał być eksperyment, praca właściwie pionierska w skali kraju, dająca posmak „nowej przygody”. Z drugiej strony pojawił się konflikt interesów.

Siostra szykowała się do pracy z dziewczętami uzależnionymi od narkotyków, a nie prostytutkami. Co prawda, zakonnica nie bała się ulicy, bo od roku pracowała już wtedy jako street-workerka z dziećmi w Ośrodku Rehabilitacyjno-Wychowawczym dla Dzieci i Młodzieży „Dom Aniołów Stróżów”. W jednym palcu miała dworzec i katowickie ulice. Świat w świecie, gdzie rządzą odrębne prawa, inni ludzie. Dworzec ma swojego „króla” bezdomnych, ulice jak Powstańców, Francuska, Szkolna, czy Mariacka – swoich opiekunów, „właścicieli”, sutenerów. Kryją się. Są czujni, by nie przekroczyć ich terenu.

Siostra Anna: – Na ulicy nie ma czasu. Jeśli chcesz coś zdziałać, podchodzisz do prostytuującej się dziewczyny, wręczasz wizytówkę i mówisz: jeśli chcesz, pomożemy. Nie żadne tam „Jezus cię kocha”, bo to dla niej mało co znaczy. Ona musi tego doświadczyć i tu właśnie jest nasza rola, myślę że o wiele trudniejsza.

Potem trzeba się zwijać, bo albo konkurentki się denerwują, że odstraszasz klientów, albo sutener cię namierzy – dodaje Siostra.

Jak z „archiwum X”

Zakonnica na ulicę wychodziła zawsze w habicie. To przeszkadzało i pomagało jednocześnie. W każdym razie, kobiety od razu widziały, z kim mają do czynienia. Teraz – po ośmiu latach – więcej czasu spędza w ośrodku. Trochę się wypaliła, praca na ulicy robi swoje, nie da się zostać obojętnym. Wyszkoleni pracownicy wychodzą co noc na ulice miasta, zwykle dwójkami, dla bezpieczeństwa. Krótki, ale treściwy kontakt wystarcza w wielu przypadkach, by za jakiś czas dziewczyna zapukała do drzwi ośrodka. Wręczenie wizytówki z telefonem to pierwszy gest zaufania.

Adres i lokalizacja placówki jest pilnie strzeżona. Siostra nie wpuszcza tu ani dziennikarzy, ani nikogo z zewnątrz. Chodzi o bezpieczeństwo (żeby sutenerzy nie namierzyli swoich pracownic) i spokój, intymność. W ośrodku (na dwóch zdjęciach ze stron internetowych widać jedynie fragment ogrodu i obszerną salę kominkową) jest miejsce dla około piętnastu kobiet z dziećmi. Na wstępie dostają to, co najpilniejsze: czystą bieliznę, pościel i łóżko do spania. Z reguły uciekły z domu lub ulicy bez niczego. Pomoc medyczna, konsultacje psychologiczne, badanie u ginekologa, wsparcie – to kolejne etapy. Najważniejsze to zbudować relację zaufania.

Terapia w ośrodku s. Bałchan trwa dziewięć miesięcy. Analogia do powstawania ludzkiego życia – choć trąci banałem – nie jest tu wcale płytka ani przesadna. Kobiety, które z różnych przyczyn trafiły na ulicę, dotknęły dna, a teraz chcą się od niego odbić, uczą się tu dosłownie wszystkiego, od podstaw: obsługi pralki, jak posługiwać się żelazkiem (często trzeba przekonać je, że prasowanie czasem się przydaje); szkolą się jak... obrać ziemniaki, ukroić chleb, a potem posmarować go masłem, ułożyć jadłospis, zadbać o porządek wokół siebie, umyć podłogę, podlewać i sadzić kwiatki; uczą, że „forsa” jest nie tylko do wydawania. Że są rachunki do płacenia, że dobrze jest to zaplanować.

Siostra Bałchan: – Większość z nich nie wie, jak się bawić z dzieckiem, co więcej dziwią się, że ono tego w ogóle potrzebuje. Nie markowych adidasów za kupę kasy, ale żeby matka była obok, spojrzała, pogłaskała. Żeby powiedziała: słuchaj, razem damy radę, będzie dobrze. Same w swoim życiu nie doświadczały nigdy takiej opieki.

Mamy z ulicy, jeśli same żyły w patologii, zadowalają się przekonaniem, że i tak stwarzają swoim dzieciom warunki o niebo lepsze niż same miały. W końcu nie biją, nie kopią, nie opluwają swoich dzieci. A tu nagle ktoś „wymaga”, żeby przytuliły, tłumaczy, że dziecko zamiast pluszowego misia, pragnie kontaktu z osobą, z mamą.





Problem pojawia się, kiedy maluch pyta „gdzie jest mój tata?”. Najgorsze to powiedzieć wtedy, że go w ogóle nie ma. Wiek dziecka jest tu wskaźnikiem, ale zrozumie zawsze, jeśli usłyszy, że po prostu nie udało się być razem. To nie obniża wartości dziecka, nie umniejsza miłości mamy.

Są przypadki, że do ośrodka trafiają kobiety z dziećmi, które przez lata żyły w barakach. Nie wiedzą, co to jest łazienka, sedes, umywalka. – I tu jest jazda dopiero – opowiada Siostra – taki maluch potrafi siedzieć cały dzień w łazience i spuszczać wodę ze zbiornika w toalecie. Jak opróżni się, czeka cierpliwie na napełnienie i przyciska do oporu.

Choć, jak twierdzi zakonnica, to i tak dobra sytuacja. Znacznie gorzej, jeśli trzeba przekonywać i matkę i dziecko, żeby się umyły. Bo w barakach nie było takich zwyczajów.

Siostra splata ręce i spogląda za okno. Wreszcie wzdycha: – Te kobiety są jak wyjęte z archiwum X. Na początku nic o nich nie wiemy, często nie mają nawet dokumentu tożsamości czy ubezpieczenia.

Wracaj na ulicę!

Bywa, że reagują agresją, w czasie terapii wyskakują z krzeseł, uciekają z hukiem z sali. Rany są tak głębokie. Były sytuacje, że obrzucały się wyzwiskami. Raz nawet rzuciły się na siebie z nożami, kiedy indziej z tłuczkiem do mięsa. Siostra Barbara, ta druga od „upadłych aniołów”, szczupła, drobna, musiała wkroczyć z pięściami. – Wypominała mi potem, że mnie to nigdy nie ma w takich sytuacjach – mówi pół żartem s. Anna – z miejsca by odskoczyły od siebie!

Zakonnica masywnej postury nie da sobie „w kaszę dmuchać”. Kiedy do ośrodka wkracza przemoc, stawia sprawę na ostrzu noża: „Tu nie ma na to miejsca, jak chcesz się bić, wracaj na ulicę!”. To skutkuje.

Anna „od upadłych aniołów”, z zawodu mechanik obróbki skrawaniem, skończyła teologię na KUL-u, potem trzyletnie studia z psychoterapii krótkoterminowej i kilka innych kursów we Włoszech, Holandii. Prowadziła dziecięce grupy teatralne. Jako kobieta czuje się posłana przez Kościół do odrzuconych. Taki jest też charyzmat jej Zgromadzenia: opieka nad kobietami moralnie zagrożonymi, tak dorosłymi, jak dziewczynkami.

Różni ludzie pytają ją o efekty jej pracy. Czy to ma sens, czy z prostytucji da się kogoś na stałe wyciągnąć? – Bez mocy z nieba, nie ma mowy! – mówi. – To Bóg daje czas i miejsce.

Z pełną świadomością dodaje: – Gdybyśmy, jako zespół ludzi, nie byli świadkami, tego, że Bóg uzdrawia człowieka z tego, co pod względem medycznym i psychologicznym wydaje się nie do pokonania, niemożliwe, dawno bym już odpuściła. Tu dokonuje się tajemnica spotkania między Bogiem a człowiekiem.






Na koniec jest uśmiech

Najważniejsze to stworzyć tym kobietom choćby pozory domu, nawiązać nić relacji, zaufania, dać poczucie stałości. Często kobiety mówią z żalem, że nie wiedziały o istnieniu ośrodka. Ale pracownicy szybko stawiają je do pionu. Nie ma czasu na płacz nad rozlanym mlekiem. Ważniejsze jest “tu i teraz”, czy, jak mówi zakonnica, to, „co chciałabyś, żeby się teraz działo”. Tu nie wyciąga się nikogo za sznurek, trzeba dotrzeć do głębokich pragnień człowieka, do tego, co było w życiu dobre, piękne, bo musiało też i tak być. Wtedy są efekty. Trzeba oderwać się od przekonania, że wszystko jest złe i beznadziejne.

Niektóre kobiety wychodzą z prostytucji latami, omijają dom sióstr szerokim łukiem. Innym wystarczy dziewięć miesięcy. Ruszają w świat z lepszym nastawieniem, często przeszkolone lub gotowe do nauki nowego zawodu: fryzjerki, kasjerki, może kosmetyczki. Zmieniają adres, wyjeżdżają. Walczą. Po dwóch latach Siostra dostaje esemesa: „Jest dobrze. Dziękuję”.

Ale jest też tak, że mijają miesiące terapii, a dziewczyny ciągle wracają na ulicę. Gdy podwinie się noga, życie komplikuje się jeszcze bardziej – pusty portfel albo w ośrodku społecznym nie chcą dać zasiłku, z przychodni zdrowia wyrzucają, bo nie ma ubezpieczenia – wtedy prostytutki znowu dzwonią do siostry. A ona znowu pomaga. Biega do urzędów, lekarzy. – To ma sens, bo nigdy nie wiadomo kiedy przyjdzie właściwy moment – tłumaczy. – Wykorzystuję takie sytuacje, bo jest okazja, żeby w drodze do miasta czy urzędu pogadać.

Z ujmującą szczerością wyznaje, że czasem ma dość, że brak siły.

Ma żal trochę do Państwa, trochę do ludzi. W Polsce jest na pęczki ośrodków dla narkomanów, alkoholików czy w rozmaity sposób uwikłanych i poraniony ludzi. A prostytutki? Jak wyklęte, ciągle na marginesie. Jedyny dla nich adres: Katowice, Krasińskiego (warszawska fundacja La Strada, choć współpracuje ze stowarzyszeniem ze Śląska, zajmuje się głównie handlem ludźmi). Tymczasem tereny przygraniczne, całe Pomorze, Wschodnia ściana kraju – to pustka.

Siostra i jej pracownicy piszą projekty, podania, apelują, ale coraz mniej jest chętnych, żeby pomóc. Utrzymanie jednej kobiety w ośrodku to średnio 28 zł na dobę (samo wyżywienie i nocleg). A gdzie terapia, gdzie leki?

Siostra często kłóci się z Panem Bogiem. To rodzaj buntu. Ale w odpowiedzi przychodzi zwykle jeden uśmiech. Wystarczy, że twarz podopiecznej w ośrodku zmieni się od szczerego wybuchu radości. To światełko, że coś drgnęło. Anna Bałchan: – Dla tego jednego wybuchu i uśmiechu każdego przebywającego z nami dziecka i kobiety, warto znowu dać z siebie wszystko.


*****

Joanna Brożek – redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Współautorka zbioru reportaży Pamięć, która łączy. Polscy chrześcijanie w dialogu z Żydami i judaizmem. Mieszka w Katowicach.