Za wszystko chwalę Pana Boga

Z bp. Albinem Małysiakiem – obchodzącym 40. rocznicę święceń biskupich – rozmawia ks. inf. Ireneusz Skubiś

publikacja 18.04.2010 13:00

Kiedy zebranie się skończyło, biskup ordynariusz Karol Wojtyła powiedział mi po cichu: – Dziś nie zostałeś uhonorowany, ale wnet będziesz biskupem. Nic mu na to nie odpowiedziałem, bo i co miałem mówić. Na początku stycznia 1970 r. dostałem zawiadomienie, abym zgłosił się do prymasa Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

Niedziela 16/2010 Niedziela 16/2010

 

KS. INF. IRENEUSZ SKUBIŚ: – Życie Księdza Biskupa to życie świadka – świadka historii Polski, historii Kościoła, świadka Jezusa Chrystusa. Prosimy o kilka słów na temat swojej przeszłości kapłańskiej jako członka Zgromadzenia Księży Misjonarzy św. Wincentego à Paulo.

BP ALBIN MAŁYSIAK: – Święcenia kapłańskie otrzymałem 1 maja 1941 r. Miały się one odbyć 3 maja, ale ktoś życzliwy z ówczesnego magistratu zgłosił się do księdza rektora, doradzając, żeby je przełożyć na 1 maja, bo władze niemieckie mogłyby to uznać za prowokację – 3 maja to święto narodowe Polski.

Ze wstąpieniem do Zgromadzenia Księży Misjonarzy było tak: Gdy miałem 11 lat, po ukończeniu szkoły podstawowej w miejscu mojego urodzenia – w Koconiu k. Żywca, stanąłem przed decyzją podjęcia nauki w szkole średniej. Ojciec mój, za radą nauczycielki Stefanii Duźniakównej, z którą żyliśmy w przyjaźni, zadecydował, że najlepszą dla mnie szkołą będzie Małe Seminarium Księży Misjonarzy w Krakowie.

Z Krakowa, z tzw. Nowej Wsi, po 4 latach zawieziono nas do Wilna, gdzie była V i VI klasa przedwojennego gimnazjum. Z największym sentymentem wspominam tę szkołę, w której uczono nas porządnie, szczególnie historii, literatury, geografii, matematyki – nie bawiono się w politykę, tylko solidnie uczono. Równocześnie dołożono nam nowicjat. Było więc także dużo modlitwy, trzeba było wcześnie wstawać na rozmyślanie w kaplicy – pół godziny w milczeniu. Były też ćwiczenia pokutne, np. rano po wstaniu trzeba było ucałować posadzkę i wypowiedzieć słowa: „Benedicta sit Sancta Trinitas nunc et in saecula saeculorum” – Niech będzie błogosławiona Trójca Przenajświętsza teraz i przez wszystkie wieki wieków. Było to ostre, ale w efekcie wspaniałe wprowadzanie nas w życie religijne i oddawanie chwały Panu Bogu od wczesnego rana.

– Wiemy, że został Ksiądz Biskup odznaczony zaszczytnym medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Jaka historia wiąże się z tym odznaczeniem?

– W listopadzie 1943 r. w Szczawnicy jako kapelan Zakładu Helclów (ośrodek dla osób niedołężnych i starszych) szedłem odprawić nabożeństwo wieczorne. Gdy dotarłem do budynku, zobaczyłem w kącie wystraszonego człowieka, który rozpaczliwie prosił o ratunek. Miałem świadomość, czym grozi ratowanie Żyda, nie można było jednak nie reagować. W porozumieniu z siostrą przełożoną Bronisławą Wilemską, szarytką, postanowiliśmy ukryć tego człowieka w niedużym pokoiku na terenie Zakładu. Umożliwiliśmy mu umycie się, daliśmy czyste ubranie, nakarmiliśmy go – był bardzo wygłodzony – i poprosiliśmy, by siedział cicho, bo w każdej chwili mogą wejść Niemcy. Na drugi dzień rano pobiegłem do magistratu. Pracowało tam wielu życzliwych Polaków, którzy starali się pomagać. Mówię, że potrzebuję dla kogoś fałszywych dokumentów. Poinstruowali mnie, że najpierw powinienem dostarczyć im fikcyjną metrykę z kancelarii rzymskokatolickiej – bez tego nic nie da się zrobić. Miałem koło Nowego Targu serdecznego przyjaciela – ks. Wolnego. Pojechałem do niego i poprosiłem o taką metrykę. Dał mi ją od razu, chociaż dla niego było to również niebezpieczne – gdyby prawda wyszła na jaw, czekał go obóz albo rozstrzelanie. Z metryką s. Wilemska zgłosiła się do Rady Miejskiej, prosząc o wyrobienie temu człowiekowi tzw. kenkarty, czyli karty rozpoznawczej. Oczywiście, nie mówiło się nikomu, że jest Żydem. W ciągu kilku dni sprawę udało się załatwić. Mając kenkartę, człowiek ten mógł już swobodnie poruszać się po Krakowie. Całą wojnę przebywał w Zakładzie Helclów, gdzie miał ciepłe mieszkanie, jedzenie i pełnię opieki lekarskiej. Kiedy wojna się skończyła, poszedł w świat. Daliśmy mu nazwisko Henryk Juański.

Z s. Wilemską ukrywałem 5 osób narodowości żydowskiej: 3 mężczyzn i 2 kobiety. Po wojnie ślad po mężczyznach zaginął – nawet się nie pożegnali i nie podziękowali, a potem nigdy nie pisali. Bardzo pięknie zachowały się natomiast kobiety: Helena Kachel (takie nazwisko jej daliśmy) i Katarzyna Styczeń. Były to osoby z wyższym wykształceniem, jak się później okazało, z majętnych rodzin. Codziennie chodziły do kaplicy, choć podkreślaliśmy, że zostały wychowane w innej wierze i nie muszą tego czynić.

Rodzina p. Kachel – córka z mężem – przyjechała później podziękować, choć komunikacja wtedy nie była łatwa. Również krewni drugiej Żydówki przyjechali podziękować. Chcieli mi nawet dać jakieś pieniądze za to ukrywanie – oczywiście, nie wziąłem. Po prostu zobaczyłem człowieka niewinnie prześladowanego, któremu groziła śmierć, i jako chrześcijanin udzieliłem mu pomocy.

W 1991 r. zgłosiła się do mnie p. Maria Rolicka z Nowego Jorku, której matkę uratowałem, i prosiła, abym napisał do władz państwa Izrael o tym, jak ratowałem Żydów. Rok później, w związku z trwającą w Ameryce nagonką na Polaków, ponowiła prośbę, argumentując, że to jest mój obowiązek wobec historii.

 

23 listopada 1993 r. wręczono mi – pośmiertnie także s. Wilemskiej – medal za ukrywanie Żydów, przyznawany przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. Odbyło się to bardzo uroczyście i serdecznie, wezwano mnie do Warszawy, był ambasador Izraela, ok. 90 osób z wyższych sfer żydowskich i polskich. Uroczystości pokazywano nawet w telewizji, choć była ona negatywnie nastawiona do duchowieństwa. Dokument i medal jest w moim posiadaniu.

– 40 lat temu Ekscelencja został mianowany biskupem pomocniczym w Krakowie. Prosimy o kilka szczegółów z tego czasu.

 – Byłem proboszczem i dziekanem. Na jednym z zebrań dziekanów wielu księży diecezjalnych otrzymało tytuły kanoników, prałatów. Ja nie otrzymałem nic, bo byłem zakonnikiem. Kiedy zebranie się skończyło, biskup ordynariusz Karol Wojtyła powiedział mi po cichu: – Dziś nie zostałeś uhonorowany, ale wnet będziesz biskupem. Nic mu na to nie odpowiedziałem, bo i co miałem mówić. Na początku stycznia 1970 r. dostałem zawiadomienie, abym zgłosił się do prymasa Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Przyjechałem do Księdza Prymasa – fantastyczny człowiek, kochany, mądry, co to był za prymas! – i słyszę: – Postanowiliśmy, że ksiądz otrzyma sakrę biskupią... Zasmuciłem się bardzo, bo nigdy nie chciałem być biskupem, bardzo kochałem pracę parafialną, akademicką – duszpasterską. Jak mogłem, tak wymawiałem się Księdzu Prymasowi, mówiłem, że się nie nadaję, że jestem słabowity. Prymas jednak miał argument nie do odparcia: – Jak Kościół każe, to trzeba słuchać. Ale proszę mi wierzyć, ja naprawdę bardzo lubiłem swoją pracę. Mogę nawet żartobliwie powiedzieć, że praca duszpasterska to była moja małżonka! Szliśmy w życie razem, praca dawała mi szczęście i radość. Do dziś widzę te pełne kościoły, tych zasłuchanych ludzi i żal mi tego.

Teraz człowiek nie ma już sił, ale za wszystko w moim życiu chwalę Pana Boga.

– Jakie zawołanie i herb przyjął Ksiądz Biskup?

– W herbie biskupim umieściłem wizerunek Matki Bożej Częstochowskiej i zawołanie: „Ave Maria”, bo od dziecka zawsze serdecznie modliłem się do Matki Najświętszej. Miałem do Niej wielkie nabożeństwo – szczególnie jako chłopiec i młody człowiek, bo potem praca duszpasterska tak mnie wciągnęła, że nawet nie było czasu na takie serdeczne rozmyślanie syna z Matką, a za takiego się uważałem. Ale zawsze we wszystkich sprawach uciekałem się do Matki Bożej i czynię to do dnia dzisiejszego.

– Jak nowego biskupa przyjął ówczesny arcybiskup krakowski Karol Wojtyła?

– Spotkaliśmy się jak starzy znajomi: przywitaliśmy się serdecznie, uśmiechnęliśmy się do siebie – tak odbyło się nasze pierwsze biskupie spotkanie.

W tym czasie na Wawelu otrzymywał sakrę również bp Stanisław Smoleński. Sakry udzielał nam kard. Karol Wojtyła, a asystowali bp Julian Groblicki i sekretarz Episkopatu Polski abp Bronisław Dąbrowski. Było pogodnie i radośnie. Moi dawni parafianie bardzo się tym cieszyli, tłumnie zjechali z parafii, w których duszpasterzowałem, z kwiatami, śpiewali przed katedrą, bili brawo, wznosili owacje. Zażartowałem, że może sobie zatańczymy, a oni naprawdę podali sobie ręce i tańczyli wokół katedry!

– Jak Ksiądz Biskup widział rolę i miejsce arcybiskupa krakowskiego w ówczesnej Konferencji Episkopatu Polski?

– Kard. Wojtyła cieszył się powszechnym autorytetem i poważaniem. Miał w sobie coś takiego, że wszyscy go szanowali – i biskupi, i kapłani. Kiedy np. toczyła się dyskusja na trudne tematy i czasem nie można było dojść do pewnych ustaleń – bo wtedy rządziła komuna, która bardzo wtrącała się w sprawy kościelne (ja np. byłem 32 razy przesłuchiwany przez UB, miałem dwa wezwania do więzienia za pracę duszpasterską, to nie były przelewki) – wszyscy czekaliśmy, co na ten temat powie Wojtyła. A on zawsze odzywał się bardzo spokojnie i to, co mówił, było mądre i przemyślane. To nie były jakieś nadzwyczajne plany czy stwierdzenia, że się nie damy, że musimy się bronić i atakować komunizm – nic podobnego. Wojtyła nie chciał prowokować, ale też nie dał się sprowokować. Był to człowiek bardzo zrównoważony, ale i zdecydowany.

– W październiku 1978 r. kard. Wojtyła został wybrany na papieża. Jak Ekscelencja przyjął wiadomość o jego wyborze na Stolicę św. Piotra?

– Bez najmniejszego zdziwienia. Byłem przekonany, że będzie papieżem. I nawet w 1960 r., podczas odpustu, złożyłem mu przy odbiorze takie życzenia: – Życzę Księdzu Biskupowi po pierwsze – żeby został ordynariuszem (wtedy nim jeszcze nie był); po drugie – aby został kardynałem i po trzecie – może się zdziwicie, to było jeszcze przed Soborem – aby zasiadł na Stolicy Piotrowej. I to wszystko się spełniło.

Wojtyła miał w sobie jakąś wielkość, chociaż nigdy nie dawał tego odczuć. Ale kto był przy nim bliżej, widział, że jest to człowiek pobożny, mądry i zrównoważony. Świadczy o tym m.in. taki fakt: Był rok 1968 – wielkie rozruchy studenckie w całej Polsce, w Krakowie również. Szedłem z wykładów ze Stradomia na Nową Wieś i nie mogłem przejść Plantami, tyle było dymu, kurzu, i na każdym kroku milicjant z tarczą i pałką. Myślę sobie: Wojtyła musi się odezwać. Poszedłem do niego i mówię: – Księże Kardynale, widzi Ksiądz, co się dzieje. Byłoby wskazane powiedzieć coś do młodych, oni na to czekają. Odpowiedział, że wybiera się do nas. Zapowiedziałem w niedzielę, że we wtorek o godz. 20 będzie w kościele Kardynał. Oczywiście, kościół nabity, 2 tysiące ludzi, obok kościoła drugie tyle, zwykły dzień, ale wszyscy ciekawi, co powie Wojtyła (to był kościół Księży Misjonarzy pw. Matki Bożej z Lourdes, gdzie byłem proboszczem i duszpasterzem). Wojtyła odprawiał nabożeństwo i wszyscy czekali, co powie. A on przemawiał spokojnie, mądrze, tak, że młodzież zrozumiała, iż on jest z nią. Nie powiedział ani jednego zdania, które by zachęcało do jakichś rozruchów na ulicy. Gdyby powiedział: nie dajcie się, trzymajcie się razem, wyjdźcie na ulicę – co by się wtedy działo! Później, na drugi dzień, mówię Wojtyle, że dobrze to rozegrał. A on na to: – Ja tak celowo zrobiłem, bo wielu z nich zostałoby pobitych, wyrzuconych z uczelni, mieliby przekreśloną karierę życiową, dlatego mówiłem tak, żeby każdy wiedział, iż ja nie zachęcam do rozruchów na ulicy, że chcę, by tych rozruchów nie było, a młodzież wiedziała, że jesteśmy z nią.

 

 

 

– Jak wyglądały kontakty Księdza Biskupa z Papieżem Janem Pawłem II?

– Muszę się pochwalić – spotykaliśmy się jak serdeczni przyjaciele. Ja byłem przez komunę prześladowany i on też. Wojtyła widział, jak walczyłem o duszpasterstwo akademickie. Bardzo chętnie też przychodził do mojej parafii, gdzie zawsze miał najwięcej młodzieży akademickiej. Bo ja chodziłem po ulicach i zapraszałem młodzież. Zachęcałem studentki i studentów: – Przyjdźcie do naszego kościoła wieczorem na godz. 20, będzie ciekawa konferencja. Jesteście przecież wierzącą młodzieżą, bo jak szedłem, to pochwaliliście Pana Boga... Godzinami tak nieraz wędrowałem i zachęcałem.

Kiedyś Wojtyła zapytał: – Co ty robisz, że masz pełen kościół? Odpowiedziałem, co robię.

Po jednym z takich nabożeństw, kiedy wszystko się w zakrystii wyciszyło, poszedłem z kard. Wojtyłą do jadalni. Powiedział wtedy, że od proboszczów można się dużo nauczyć. I w tym też przejawiała się jego wielkość, że nie uważał, iż tylko on coś umie, ale doceniał pracę innych.

Oczywiście, jeździłem później do Rzymu z największą radością, przynajmniej raz w roku na 2-3 tygodnie. Jego apartament był dla mnie zawsze otwarty; kiedy chciałem, to przychodziłem, ale porozumiewałem się wcześniej z jego kapelanem ks. Dziwiszem. Papież cieszył się zawsze z moich odwiedzin, lubił anegdoty, dowcipy. Raz opowiedziałem mu kilka dowcipów, ale takich dość nobliwych i mówię, że tych pobożnych to już więcej nie znam, znam takie mniej pobożne. Wojtyła uśmiechnął się i mówi: – Opowiadaj. Więc powiedziałem: – Wprowadzono ograniczenia ruchu na trasie Zakopane – Nowy Targ. Nie wolno było przekraczać 60 km/h. Policjant stoi przy drodze, a od Zakopanego pędzi wóz z prędkością ok. 100 km/h.

Policjant zatrzymał wóz i widzi przy kierownicy siostrę zakonną. – Przekroczyła siostra sześćdziesiątkę! – mówi. A ona na to: – Ależ skąd, to ten habit mnie tak postarza...

Wojtyła lubił słuchać, sam raczej nie opowiadał anegdot, w przeciwieństwie do prymasa Wyszyńskiego. Raz pamiętam, jak się rozgadałem, to Wojtyła tak się śmiał, że łzy mu płynęły z oczu. Taki był prosty, zwyczajny, a taki wielki. Po prostu – Wojtyła!

– Jak za czasów prymasa Wyszyńskiego i kard. Wojtyły pracowała Konferencja Episkopatu Polski?

– To była wielka klasa. Nasi przeciwnicy ideologiczni, komuniści i półkomuniści, mówili, że Konferencja Episkopatu to drugi Sejm, drugi rząd. Czasem, jak któryś z biskupów był wzywany, np. w sprawie katechizacji, to mówili: – Bo wy się robicie drugim rządem! Jest tylko jeden rząd i jedno państwo socjalistyczne w Polsce, a wy sobie tworzycie państwo klerykalne! Oczywiście, nie tworzyliśmy państwa, tylko w miarę naszych sił spełnialiśmy obowiązki duszpasterskie.

– Czy praca duszpasterska Kościoła za czasów kard. Wyszyńskiego była trudniejsza niż obecnie?

– Wtedy były pewne plusy i minusy – i dzisiaj też one są. Było prześladowanie administracyjne, ale naród widział, że Kościół też jest prześladowany. I to rodziło sentyment i sympatię do Kościoła, a nawet przysparzało ludzi w kościele. Prowadzenie duszpasterstwa było jednak bardzo trudne. Jak chciało się wybudować kościół, uważano to za działanie polityczne. Dzisiaj jest pod tym względem bez porównania lepiej niż dawniej, nie potrzeba czynić wielkich starań, aby budować świątynię, odnowić klasztor czy budynki kościelne, nie ma żadnych ograniczeń, trzeba tylko mieć pieniądze.

Mamy dziś także środki przekazu – niestety, tak często są one antykatolickie, marne, nie na poziomie. Dużą rolę odgrywa tu telewizja, co do której też jest wiele zastrzeżeń. Chociaż np. seriale „Ranczo” czy „Plebania” to całkiem sympatyczne filmy, takich przekazów mogłoby być więcej. W większości przypadków jednak przez telewizję i inne środki przekazu sączy się pogański liberalizm. I to jest dzisiaj bardzo szkodliwe. Mamy wolność w budownictwie sakralnym, ale w głowach mąci nam liberalizm ateistyczny.

– Skoro jesteśmy przy mediach, czy Ekscelencja miałby jakieś przesłanie dla Czytelników „Niedzieli”?

– Drodzy Czytelnicy! Jestem wdzięczny, że prenumerujecie i czytacie to dobre pismo. Wyrażam tu prawdziwe uznanie dla całej Redakcji z Księdzem Infułatem na czele. Otrzymuję

ok. 20 tytułów, ale „Niedzielę” czytam zawsze najpierw i bardzo dokładnie. Bóg zapłać za cotygodniowe artykuły z dziedziny duszpasterskiej, ascetycznej, społecznej, politycznej, ekonomicznej. Skąd Ksiądz Infułat ma tyle mądrości? Podziwiam! Potrzeba nam dobrych redaktorów, dobrych pism. Takim pismem jest „Niedziela”. Jak widzę, będąc w wielu kościołach, „Niedziela” jest lubiana, zapewne też dlatego, że jest znakomicie redagowana. Dzisiaj Kościół jest atakowany, polskość jest atakowana, a „Niedziela” przekazuje prawdę na temat Kościoła, Ojczyzny, spraw społecznych. Proszę pracować tak dalej! Szczęść Boże!