O Janie Błońskim – wspomnienie

PAWEŁ TARANCZEWSKI

publikacja 25.04.2010 19:00

Błoński miał styl i smak duchowego arystokraty. Dysponował też absolutnym wyczuciem stylu innych – osobowego, językowego, artystycznego – jakimś absolutnym smakiem. Nie epatował erudycją, ale odrzucał wszystko poniżej wyczuwanego przezeń poziomu.

Znak 3/2010 Znak 3/2010

 

Bohater tego wspomnienia to Jan Błoński mój – tylko mój. Nie pretenduję do uogólnień. Wspomnienie moje, to także Dichtung und Wahrheit

Spotkałem go pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy po powrocie z Francji zaczął wykładać na UJ historię literatury polskiej dwudziestolecia międzywojennego. Na wykłady trafiłem przypadkiem. Po ukończeniu malarstwa na ASP głodny wiedzy zwierzyłem się koleżance mojej żony, polonistce, która wpadła na herbatkę. „Niech pan pochodzi na wykłady Błońskiego”. Wykłady – jak każe odwieczna uniwersytecka tradycja – były otwarte. Wykładał chyba w Gołębniku (siedzibie fakultetu polonistyki), czego nie jestem całkiem pewny. Nie rekonstruował „kierunków”, ale wybrał szereg pisarzy, których uznawał za ważnych, i omawiał ich twórczość.

Fascynowało mnie to, że – a także to, jak – potrafił wydobywać z utworów ich logikę i strukturę. Pokazywał, że, jak i dlaczego zachowanie jakiejś postaci literackiej czy tok wydarzeń przedstawionych w powieści są nieprzypadkowe, są uwarunkowane kompozycją całości, że całym utworem rządzi pewna artystyczna konieczność. Uderzyło mnie to na przykład przy omawianiu Czarnych skrzydeł Juliusza Kadena-Bandrowskiego. Poruszyło mnie zwłaszcza omówienie twórczości Witkacego. Dotychczas, ilekroć brałem do ręki jego teksty o malarstwie, nie mówiąc o dramatach wydanych przez kniazia Puzynę1 (o powieściach jedynie słyszałem, były w normalnym obiegu prawie niedostępne), dostawałem jakichś dziwnych duchowych drgawek, które uniemożliwiały mi lekturę. Czując wielkość autora, nie umiałem pojąć, o co Witkacemu chodzi.

Błoński zabrał się do Witkacego systematycznie, zakładając logiczną budowę dramatów i powieści – bo te omawiał. Otworzył mi świat Witkacego, który mnie urzekł: świat i Witkacy. Zająłem się jego teorią harmonii barw, która jest bliska teorii Kandinskiego poczętej w Monachium około 1911. Okazało się, że czysta forma staje się zrozumiała właśnie tam, gdzie Witkacy omawia związki wartościowe (harmonie, dysharmonie i ich rozwiązywanie) w świecie barw. Wykłady odkryły przede mną także Gombrowicza i Miłosza – światowość tej trojki, co miało dla mnie ogromne znaczenie, bo byłem wtedy zafascynowany wszystkim, co francuskie. Błoński „spłynął z francuskiego nieba” i stał się prorokiem i misjonarzem sztuki i kultury francuskiej; tej prawdziwej, przeciwstawnej fałszywej sztuce i kulturze PRL, do której całym sobą czułem niechęć. Wychowany w domu malarza widziałem Polskę poprzez malarstwo polskie, a to – z nielicznymi wyjątkami – nie było zachwycające. Pytałem: gdzie ta sztuka polska? Sztuka w Polsce – owszem, ale Polska – gdzie? Sam się sobie dziwię: temu, że nie szukałem polskiej prawdy u dysydentów, którzy już wówczas – mniej widoczni w kraju – objawiali się na Zachodzie, zwłaszcza w paryskiej „Kulturze”; temu, że byłem ślepy na wiele spraw… W każdym razie to, co tutejsze, w chwili spotkania Błońskiego było dla mnie a priori kiepskie, niedorobione. Literaturę polską znałem słabo, a właśnie ona – obok muzyki – była naszą mocną stroną.

Byłem głupcem. Głupotę tę leczyli Roman Ingarden, Władysław Stróżewski i Jozef Tischner, pokazując, że ich klasa umysłowa dorównuje klasie zachodnich myślicieli czy wręcz ją przewyższa rozległością horyzontów, powagą egzystencjalną i głębią analiz. Dla Polaków od filozoficznej opcji zależało życie, za taką czy inną teorię można było zapłacić co najmniej zwichnięciem kariery i cenę tę płacili – wspomniani filozofowie i wielu innych. Głupotę tę leczył – bezwiednie – Jan Błoński! Chociaż był dla mnie „Francuzem” w Polsce, nie kimś, kto przyswoił sobie francuską kulturę – jak Boy (który po francusku mówił źle), lecz kimś, kto nią po prostu był. Jednakże ten „Francuz” coś w tej Polsce widział! To było dla mnie zdumiewające i zastanawiające. Błoński uświadomił mi, że i w Polsce można znaleźć niejedną perłę. Rewizja mego stosunku do malarstwa polskiego, do polskiej sztuki, dokonała się później – ale to już nie wiąże się z Błońskim.

Chodziłem więc na wykłady Błońskiego, a ponieważ w tamtym okresie próbowałem też coś pisać, zaniosłem mu jakieś opowiadanie z nadzieją, że mnie całkowicie nie zmiażdży. Za tydzień powiedział mi po wykładzie: „To nawet mi się dość podoba”.

W tamtym czasie przeczytałem jego Widzieć jasno w zachwyceniu. Książka dała mi klucz do W poszukiwaniu straconego czasu, które wówczas usiłowałem przeczytać. Po skończeniu lektury w języku polskim zdobyłem wydanie Plejady i zabrałem się do czytania oryginału. Rok akademicki dobiegł końca…

Znajomość z Janem Błońskim trwała jednak nadal, w gronie kilku osób spotykaliśmy się u mnie na prywatnym seminarium z literatury. Zaproponowałem interpretację W poszukiwaniu…, która odbiegała od standardowej. Błoński powiedział cicho, lecz autorytatywnie: „Niech pan to napisze”. Gotowy tekst poprawił i przesłał do „Twórczości” razem ze wspomnianym opowiadaniem. Andrzej Kijowski odpisał: „proza mi się nie podoba, esej tak” i go wydrukował (miał tytuł: Proust i Cézanne). Chodziło o krążenie powieści wokół centrów, podobne skupianiu się obrazów Cézanne’a wokół ośrodków akcji malarskiej.

Kiedyś Błoński postanowił zorganizować zespół, który tłumaczyłby wybrane przezeń teksty, także o Prouście. Oprócz mnie w tym zespole był jeszcze między innymi Karol Tarnowski. Na pytanie, czy znam francuski, odpowiedziałem: „znam”, choć znałem słabo. Ale wyszukiwałem w słowniku jedno słówko po drugim i przetłumaczyłem teksty, które mi dał, doczekując się komplementu: „Gdyby pan tłumaczył, tłumaczyłby pan dobrze”. Na polecenie Błońskiego przełożyłem teksty Jeana Rousseta i Georges’a Pouleta. Oba tłumaczenia ukazały się w PIW-ie.

 

Od tego czasu krążyłem wokół Błońskiego, co przerodziło się powoli w znajomość, potem przyjaźń – zacząłem u niego bywać i on także przychodził do nas. Pewną wizytę u nas, z jakiejś ważnej okazji, której nie pomnę, zdecydowaliśmy uczcić szampanem przechowywanym od lat przez mą teściową na wesele jedynej córki. Było dawno po weselu, szampan stał niewypity. Błońskiemu jako „Francuzowi” powierzono otwarcie butelki. Odkręcił drut i począł ostrożnie wypychać korek, który jednak nie wystrzelił, a wypadł sromotnie na podłogę; z butelki wypłynął kwaśny zapach. Nikt w moim domu nie pomyślał, że nie można szampana przechowywać w cieple latami!

Drugą inicjatywą – tym razem moją – było seminarium husserlowskie, ktore zorganizowaliśmy u nas w domu. Schodzili się nań Błoński, Karol Tarnowski, ks. Tischner, ja i może ktoś jeszcze. Po pewnym czasie seminarium się rozpadło, ale kilka paragrafów części drugiej pierwszego tomu Idei Husserla zdążyliśmy przeczytać i Błoński, który Husserla wcześniej nie znał, bardzo był zadowolony.

W tamtych latach miałem ambicję zostania pisarzem, malarz – myślałem – to mało. Chciałem być kimś, przede wszystkim jednak próbowałem naśladować Prousta. Napisałem więc powieść i pokazałem ją Błońskiemu. Podszedł do tej mojej „powieści” ze wzruszającą atencją – przeczytał i zaproponował poprawki. Wreszcie napisał krotką recenzję i pozwolił wysłać do PIW-u. PIW „powieść” odrzucił.

Jan Błoński zawsze interesował się malarstwem, muzyka pociągnęła go chyba we Francji, gdy wykładał w Clermont-Ferrant. Jego pasje muzyczne wiążą się z „proustowskim” koncertem, ktory dała moja teściowa, Eugenia Umińska, razem z Janem Hoffmanem, przed występem wawelskim, który miał nastąpić niebawem. Myśl moją, żeby zrobić generalną próbę w domu, uznała teściowa za słuszną. Pootwieraliśmy drzwi, połączyliśmy pokoje; fortepian stanął przy ścianie na końcu amfilady, przygotowane zostało skromne przyjęcie. Dnia dziewiątego listopada roku 1969, pod wieczór, zaproszeni goście – w tym państwo Błońscy – zjawili się tłumnie w wytwornych strojach – panie w wieczorowych toaletach, panowie w miarę możności także, jednak frak miał tylko Jan Hoffman, który akompaniował teściowej. Ona miała na sobie piękną seledynową suknię przetykaną złotą nicią o prostym fasonie typu „princesse”, bez trenu, którą dla niej zaprojektowałem. Artystka wyglądała olśniewająco. Wnętrze ze starymi meblami, fortepian, artyści, goście – wszystko przypominało koncert Chopina w jakimś paryskim salonie. Eugenia Umińska i Jan Hoffman wykonali sonatę A-dur op. 47 „Kreutzerowską” Ludwika van Beethovena na skrzypce i fortepian, część wawelskiego programu. Koncert, niestety, nie został zarejestrowany ani uwieczniony na zdjęciach (takie były czasy…). Zachowały się jedynie nuty kilku taktów Adagio sostenuto i Andante con variationi wpisane do naszej „Księgi gości” ręką teściowej… Jan Błoński był poruszony.         Bywaliśmy potem corocznie z żoną na imieninach Błońskiego obchodzonych 27 grudnia, w dniu świętego Jana Ewangelisty. Przychodziły tłumy jego przyjaciół: artystów, polonistów… trudno wymienić wszystkich. Przyciągał podobnych sobie – jak do Krakowa zjeżdżał ktoś wielki, pewne było, że prędzej czy później przyjdzie na imieniny Błońskiego.

Kolędowano, w czym pani Teresa Błońska wiodła prym, śpiewając pięknie – o ile pamiętam – szkolonym mezzosopranem. Podarowałem państwu Błońskim kilka obrazów, które zawiesili w salonie i w sypialni.

Błoński dawał coś w rodzaju światowego oddechu. Doskonale było to widać w Krakowie, gdzie spotykało się wielu ludzi niebywale wykształconych, oczytanych, piszących, a równocześnie „zapyziałych” – dlatego, że pozbawionych stylu. Błoński miał styl i smak duchowego arystokraty. Dysponował też absolutnym wyczuciem stylu innych – osobowego, językowego, artystycznego – i jakimś absolutnym smakiem. Nie epatował erudycją, ale odrzucał wszystko poniżej wyczuwanego przezeń poziomu. Osoba, której pracę lub dzieło zaakceptował, mogła czuć się dumna. Nigdy nie dałoby się go przekonać do czegoś, co jego nie przekonywało.

Nie było w nim małości prowincjonalnego belfra, przywiązującego wagę do nieistotnych drobiazgów, bo do istotnych – owszem – przywiązywał: mam na myśli wymogi pracy naukowej i im podobne. Ale i te istotne drobiazgi nie dominowały, nie przesłaniały horyzontu, co zdarza się recenzentom o mentalności skrybów, dla których praca naukowa sprowadza się do wyglądu przypisów… Tę jego wielkopańskość i związaną z nią dezynwolturę nazwałbym włoskim słowem sprezzatura. Baldassare Castiglione objaśnił to pojęcie w Il Libro del Cortegiano. Sprezzatura to swoboda, nieskrępowanie, niewymuszona nonszalancja postawy i zachowania. U Błońskiego też erudycja, mądrość i wytworność tak głęboka, że aż całkowicie naturalna. Nigdy nią nie epatował, ale dawała o sobie znać w chwili, gdy ktoś uraził go swą małością, podłością czy ignorancją.

Był raczej chłodny, zdystansowany. Nie miał w sobie nic z „ciepłej kluchy”, „brata łaty”, „pocieszacza”, człowieka z sercem na dłoni – w potrzebie nieobecnego… Potrafił pomagać w ważnych i mniej ważnych sprawach – konkretnie i bez gadaniny. W trudnym dla mnie momencie wziął po prostu samochód i wywiózł mnie na Bielany, do Kamedułów, na rozmowę z ojcem Piotrem Rostworowskim. Pomógł mi też w znalezieniu mechanika, który umiałby naprawić fiata 125 (co w latach 70. graniczyło z cudem). Był konsekwentny w przyjaźni. Opiekował się ludźmi, mną też; brał odpowiedzialność za uczniów, którzy wokół niego się gromadzili.

 

Był religijny, chodził na mszę i do komunii świętej, jednak miał dystans do religijnego „sosu”, nie wpadał w religijny, „specjalny” ton – widoczny w „nabożnym” zachowaniu czy szczególnym sposobie wymawiania eklezjalnych tytułów. W jego myśleniu i tym, co mówił na przykład o literaturze, Bóg był obecny, ale rzadko expressis verbis. To była religijność w dobrym stylu francuskim, w stylu gorącej, ale i trzymanej w ryzach religijności Teresy z Lisieux, mniszki kierującej się nieomylnym smakiem religijnym (artystycznym niekoniecznie). Był wolny od ciasnoty, prostactwa, także od artystycznej miałkości, niekiedy szpetoty polskiego Kościoła.

Kochał to, co ładne. Kiedyś pokazał mi zdjęcie paryskiej witryny podobnej do tej, którą niegdyś można było oglądać w Krakowie: mam na myśli witrynę przy Rynku, tuż obok Baranów, z jedną, ogromną, czerwoną ciżmą – wizytówką krakowskiego rzemiosła. Błoński z zachwytem opowiadał o tym miejscu w Paryżu, które właściwie nie było sklepem, tylko punktem przyjmowania zleceń na wykonanie mebli, tapet, zasłon na okna, zastawy stołowej, oprawy książki itp. To, co stało w witrynie, anonsowało rzemiosło najwyższej klasy, wykonanie według najlepszych francuskich wzorów. Błoński wyraźnie był zafascynowany możliwością zamówienia wyrobu rzemieślniczego najwyższej próby i odpowiedniej jakości artystycznej i samym istnieniem takich wyrobów… Pamiętam rozmowy o przedmiotach życia codziennego. Mawiał: „to może i dobre, ale czy ładne?”. Logion ten należy uzupełnić drugim. Powiedział – dosłownie: „W sztuce nie ma żadnych reguł”. Czy jego wyrafinowany smak także nie miał reguł?

Powoli stawał się także profesorem literatury: pisał uczone książki – pracę doktorską o Witkacym, rozprawę habilitacyjną o Sępie Szarzyńskim, potem książki o Witkacym, o Gombrowiczu… Stawał się Magistrem – Nauczycielem, a po tym, gdy ogłosił w „Tygodniku Powszechnym” esej Biedni Polacy patrzą na getto, autorytetem dla tych, którymi tekst wstrząsnął lub których zaszokował; zaprzańcem dla tych, których oburzył. Komentując wiersz Czesława Miłosza, odważył się poruszyć trudne problemy społeczne i etyczne – dotychczas nieuświadamiane lub przemilczane… Mnie esej poruszył głęboko.

Kapituła krakowska udzielała wybranym krakowskiego namaszczenia. Naturalnie nie ta z siedzibą przy Franciszkańskiej 3, lecz ta ulokowana przy Wiślnej 12. By stać się takowego namaszczenia godnym, nie wystarczyło być profesorem UJ, księciem czy hrabią, wybitnym kapłanem czy zakonnikiem, nie wystarczyło być wielkim pisarzem czy artystą… Profesorstwo, książęcość czy hrabiostwo, kapłaństwo, zakonność, bycie artystą, w ogóle wielkość… – w Krakowie liczyła się dopiero uznana, legitymizowana, zatwierdzona przez „Tygodnik Powszechny”. Jednak nie wystarczyło w „Tygodniku” publikować. Trzeba było dokonać czegoś, co uznałby kocio uśmiechnięty Jerzy Turowicz oraz obdarzył łaskawym zainteresowaniem Krzysztof Kozłowski.

Dorobek Jana Błońskiego Wiślna 12 uznała i zatwierdziła. Byłem przypadkowym świadkiem ostatecznego „krakowskiego namaszczenia” pisarza. Któregoś dnia przyszedłem po coś do redakcji „Tygodnika Powszechnego” – wówczas jeszcze wyglądającej niemal tak jak redakcja „Krakowskiego Czasu”. Wchodzi Błoński. Niezwykłe – zauważyli go! Już z gabinetu Naczelnego skwapliwie wybiega Krzysztof Kozłowski – ma oblicze pełne bezsłownego, najwyższego szacunku (nigdy go takim nie widziałem) – już z lekkim ukłonem, dwornie, podejmuje gościa pod łokieć i wiedzie w progi gabinetu Jerzego Turowicza…

Z tymi cechami osobowości – wewnętrzną wolnością, niezależnością, uczestniczeniem w światowym życiu humanistycznym i kulturalnym, rozmachem, romantyczną ironią: duchowym wielkopaństwem – udało mu się znosić życie w komunistycznej PRL dlatego, że miał, moim zdaniem, punkt odniesienia – w kulturze własnego domu (w którym mówiło się wiele po francusku), we Francji i w literaturze polskiej. Prócz tego był, jak wspomniałem, rzymskim katolikiem, co przecież stwarza dużą możliwość oporu wobec presji rzeczywistości.

Jednak opoką główną i istotną była dlań jego żona – pani Teresa Błońska. Jan Błoński nie byłby tym, kim był, gdyby nie ona – była jego wiernym sojusznikiem. Nigdy nie kwestionowała ważności jego pracy intelektualnej. Przedłożywszy towarzyszenie mężowi wszędzie i zawsze ponad własną karierę zawodową, ofiarowała siebie i stała przy nim murem, otaczając go opieką. Błoński krytyk literacki i Błoński profesor UJ naznaczony był Proustem. Proust był dlań wzorem pisarza, ale i wzorem smaku. W literaturze, malarstwie, muzyce i sztuce w ogóle jak Prousta, tak Błońskiego charakteryzowały poczucie hierarchii i arystokratyzm smaku.

Niedawno miła pani pragnęła nabyć w krakowskiej księgarni francuskiej „Edukator” jakąś piękną książkę do swej biblioteczki. Wzięła do ręki zaproponowany jej wolumen À la recherche du temps perdu – jeden z czterech oprawnego w skórę wydania „Plejady”. Obejrzała go ze zdziwieniem, przekartkowała i odłożyła zniechęcona: „Eee – taka mała, papier cienki…”. Przed świętami Bożego Narodzenia A.D. 2009 pytałem w księgarni lingwistycznej o francuski lingwafon i słownik. W odpowiedzi usłyszałem: „Nie ma, bo wie pan… francuski to język niszowy”. Dzięki Bogu Błoński takich słów już nie usłyszy…

Po śmierci żony ucichł, usunął się, wreszcie zgasł. Wraz z nim cichnie, gaśnie, cofa się, to, co ukochał. Polska, którą przede mną odkrył, powoli odchodzi, ginie. Prousta mało kto czyta.

Sławomir Mrożek w którymś z listów do Wojciecha Skalmowskiego napisał mniej więcej te słowa: „Przez całe życie widziałem, jak to, co dla mnie cenne i co było mi bliskie, przegrywało i już przegrało, a to, czego nie ceniłem i co było mi wstrętne, wygrywało – i już wygrało”.

Tak, Żasiu, Twoje przegrało, a ich wygrało… – już wygrało.