Gdyby nie pomoc Pana Boga

Mateusz Wyrwich

publikacja 25.05.2010 20:00

Działają od dwunastu lat, niosąc pomoc tym, którzy – jak sami mówią o sobie – na nią nie zasłużyli. Odbierają kilkadziesiąt listów dziennie z całej Polski. Telefony nawet o piątej rano. W swoją działalność wkładają wręcz niespożytą energię. I mówią, że gdyby nie wiara i pomoc Pana Boga, już dawno by tę działalność porzucili.

Niedziela 21/2010 Niedziela 21/2010

 

Działają od dwunastu lat, niosąc pomoc tym, którzy – jak sami mówią o sobie – na nią nie zasłużyli. Odbierają kilkadziesiąt listów dziennie z całej Polski. Telefony nawet o piątej rano. W swoją działalność wkładają wręcz niespożytą energię. I mówią, że gdyby nie wiara i pomoc Pana Boga, już dawno by tę działalność porzucili.

To „Coś” Józefa

Józef Grzyb ma sześćdziesiąt lat. Z niewielkimi przerwami blisko czterdzieści przesiedział w więzieniu. Lata spędzone za kratami uzależniły go tak dalece od więziennego regulaminu i rygoru, że z trudem odnajduje się na wolności. Dopiero uczy się samodzielnie poruszać po mieście, jeść sztućcami, a nie tylko łyżką. Przez kilka tygodni bał się nawet przekraczać ogrodzenie fundacji. Do dziś bardzo nieufnie patrzy na każdy gest bezinteresownej dobroci. Dzieciństwo i młodość spędził w domu dziecka i poprawczaku. Oddany babci przez wciąż pijanych rodziców, już jako roczne dziecko ciągle był katowany. Do tego stopnia, że stanęła w jego obronie miejscowa społeczność. I wtedy trafił do domu dziecka. Jak dziś mówi: – Moim największym problemem było to, że nigdy nie poznałem miłości. Po wyjściu z domu dziecka popadł w alkoholizm. Z buntu przeciwko swojemu losowi zaczął kraść. Kradł, trafiał do więzienia. Wychodził, pił, kradł. I znów trafiał za kraty. Od czterech lat uczy się miłości i wolności w Fundacji „Sławek”, do której zaprowadziło go „Coś”. Zdarzyło się, że w więzieniu pewnego dnia pan Józef zachorował. Ktoś go postraszył, że może lada dzień umrzeć. I wtedy poczuł to „Coś”. – Ktoś sobie zażartował, mówiąc: „Chłopie, tydzień, miesiąc i już po tobie”. Potem okazało się, że wszystko jest w porządku i jestem zdrowy. Ale ten fakt dał mi dużo do myślenia – opowiada z emocją Józef Grzyb. – Poczułem „Coś’”, czego dotychczas nie znałem. Zaczęło mi zależeć na życiu. I nagle życie zaczęło mi się podobać. Uświadomiłem sobie, że w każdej chwili mogę odejść z tego świata. Nie wiem, ile Pan Bóg dał mi życia, ale wiem, że chciałbym je przeżyć godnie.

W więzieniu Józef Grzyb poznał Marka Łagodzińskiego. I zaufał mu. Po wyjściu z więzienia nie pojechał w swoje rodzinne strony. Bał się, że znów wpadnie w alkoholowe towarzystwo. Od czterech lat pracuje w Fundacji „Sławek”. Chodzi do liceum. I wciąż patrzy z nieufnością na dobro, dziwiąc się, że dostrzegło i jego.

Dług Janka

Janek Dobrzyński (nazwisko fikcyjne) pracuje w warsztacie samochodowym prowadzonym przez fundację „Sławek”. Ma dziecko, kochającą żonę, którą, jak podkreśla, zesłał mu sam Bóg. Janek, czterdziestolatek, też spędził połowę życia w zakładzie karnym. Od dziesięciu lat jest na wolności. Ponad dwanaście lat nie bierze narkotyków i nie pije. Pochodzi z rozbitej rodziny. Matka, żeby wychować dwóch synów, cały dzień pracowała. Mieszkali w podwarszawskim miasteczku w kamienicy, w której trzy czwarte mieszkańców trudniło się złodziejstwem. Zamiast do szkoły chodził więc z kumplami na kradzieże. Zaczął pogardzać tymi, którzy uczciwie pracują. Szybko popadł w pijaństwo. Uzależnił się od narkotyków. Zaczął też nimi handlować. Za każdym wyjściem z więzienia przyrzekał jednak sobie i matce, że nie wróci do przestępstw. Ale nie starczało mu siły. Nie wierzył w to, że zdobędzie się na życie w trzeźwości i prawdzie, choć nie uważał siebie za uzależnionego. Również on na swojej drodze spotkał Marka. Zdecydował się na terapię odwykową. Dopiero ona uświadomiła mu uzależnienie.

 

 

Dziś, podobnie jak Józef, jeździ po więzieniach i składa świadectwo, że można wrócić na drogę trzeźwości i wolności. – Mama mi też tę wolność wymodliła – podkreśla Janek. – Zawsze modliła się o mnie. Aż któregoś razu, będąc na terapii w więzieniu, pomyślałem sobie: spróbuję kolejny raz, może mi się uda. Jakoś tak Bóg sprawił, że dostałem przedterminowe zwolnienie. I zastanawiałem się, co zrobić? Zadzwoniłem do Marka, bo wiedziałem, że jak pojadę do swojego miasteczka, to znowu wejdę w to moje środowisko, bo nie potrafiłem żyć inaczej. Pójdę na Dworzec Centralny, gdzie handlowałem narkotykami, i znów zacznę handlować. Z kolegami opiję swoje wyjście i wsiąknę w przestępczość. Byłem jeszcze za słaby, żeby komuś odmówić. Poprosiłem więc Marka, czy nie mógłby mnie odebrać z więzienia. Odebrał mnie. Dał mi pracę w swoim warsztacie samochodowym. Zamieszkałem na terenie warsztatu w niewielkim pokoiku. I tak mnie Marek zaraził tą chorobą wolności, że już tyle lat jestem poza więzieniem. Do swojego miasteczka pojechałem dopiero wtedy, kiedy już stałem mocniej na nogach. Dziś jeżdżę do zakładów karnych i daję świadectwo. Mówię, że można inaczej. Często przecież ci ludzie wracają do więzień, bo nie mają nikogo, kto pomógłby im się zmienić. Kto zaufałby im, że mają na tyle siły. Bardzo często nie potrafią odnaleźć się na wolności. Nie mają odwagi. Dziękuję więc Panu Bogu, że składając w więzieniach świadectwo, oddaję, można powiedzieć, to, co wziąłem. Jeżdżę też po kościołach i przestrzegam młodych ludzi, by nie szli tą drogą, którą ja szedłem.

Koszyczek Marka

Marek – to Marek Łagodziński, który od blisko dwudziestu lat pomaga więźniom trafić na drogę wolności. Wyciąga zza krat tych, którzy chcą żyć w trzeźwości. Sam jest niepijącym alkoholikiem od prawie ćwierć wieku. Razem z żoną Danutą i synem Krzysztofem, a do niedawna jeszcze z córką, prowadzą prężną Fundację „Sławek”, wspomagającą więźniów. Należą też do wspólnoty neokatechumenalnej przy warszawskim kościele pw. św. Anny w Wilanowie. Jak podkreślają, gdyby nie siła, jaką czerpią od Boga, prowadzenie fundacji nie byłoby możliwe. Początki pomocy więźniom nie były bowiem obiecujące. – Kilka razy zapraszano mnie do więzienia na mityng anonimowych alkoholików „AA”. W swojej pysze przez jakiś czas nie chciałem tam iść. Czułem się lepszy od nich – wspomina Marek Łagodziński. – Pierwszy raz poszedłem do więzienia w Wielką Sobotę. Ze święconką. Wydawało mi się, że nie mam im nic do powiedzenia. Nie siedziałem w więzieniu. Mnie się udało. Choć przecież mogłem trafić za kraty. Jeździłem samochodem po pijanemu. Mogłem kogoś zabić i spędzić w więzieniu nie wiadomo ile lat. Ale jakoś Pan Bóg mnie od tego uchronił. Jednak przed tą sobotą pewnego dnia na Mszy św. usłyszałem o Sądzie Ostatecznym... Ten fragment, kiedy Jezus mówi: „...byłem głodny, a nie daliście Mi jeść; ...byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie... Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili...”. Te słowa to było dla mnie jak bardzo mocne dotknięcie. Poszedłem zatem do więzienia na Rakowieckiej ze święconką. Tam mnie jednak zdenerwowali, bo okazało się, że jedni byli grypsujący, drudzy nie, nie siadali więc przy jednym stole. A święconka stała. Już miałem iść, kiedy jeden z nich podszedł i zapytał, czy może zabrać święconkę „pod celę”. No i wziął. Długo nie oddawali mi koszyczka, więc posądziłem ich, że mi go ukradli. Ale po jakimś czasie na mityngu jedna z naszych koleżanek zapytała: „Marek, kiedy przyjdziesz na Rakowiecką, bo chłopaki chcieli ci koszyczek oddać”... Poszedłem. I wsiąkłem. Po jakimś czasie jeden z więźniów powiedział mi, że wychodzi na wolność i bardzo boi się tego dnia, bo w innej rzeczywistości wchodził do kryminału, a w innej wychodzi. Rodzina się od niego odwróciła. Wiele razy obiecywał, że się poprawi, ale tak się nie działo. Przestali mu wierzyć. To był 1992 r. Powiedziałem wówczas: „Dobrze, przyjdę i ci pomogę”. Miałem warsztat samochodowy i tam go zatrudniłem. Później następnych. Wygospodarowałem pokoik, by mieli gdzie mieszkać. Ten, któremu pomogłem jako pierwszemu, miał na imię Sławek. Jego też imieniem nazwaliśmy fundację, którą wraz z żoną i dziećmi założyliśmy w 1998 r. Sławek się ustabilizował. Skończył studia. Jest psychologiem i też pomaga więźniom.

 

 

Działalność fundacji jest bardzo wszechstronna. Oprócz prowadzenia teatru, radia, dziś chwilowo zawieszonego, pracownicy Fundacji, jak również wolontariusze, prowadzą pomoc dla więźniów. Tych jeszcze odbywających karę oraz tych, którzy mają ją zawieszoną. Jednym z programów jest „Anioł Stróż”. – Polega on na tym, że odbieramy więźniów z ZK i pokazujemy, jak wygląda świat. Wielu z nich nie było na wolności kilkanaście lat. Organizujemy im przepustkę na spotkanie z dziećmi czy rodziną poza murami więziennymi. Na Komunię czy ślub dzieci – mówi Marek Łagodziński. – Wielu z więźniów nie ma rodzin, więc nie mają szansy na przepustkę. Wtedy my bierzemy za nich całkowitą odpowiedzialność. W przeciwnym razie nie mogliby wyjść.

Fundacja wśród rozlicznych zajęć prowadzi też porady rodzinne dla więźniów chcących wrócić do domów, w których ich nie chcą. Prowadzone są mediacje, by rodzina uwierzyła w zmianę byłego więźnia i zaakceptowała go na nowo. Bardzo rozbudowane są również terapie odwykowe i treningi dla uzależnionych od alkoholu i narkotyków, prowadzone przez fachowców: terapeutów i psychologów. Także kursy zawodowe i szkolenia. – Więźniowie mają na ogół wykształcenie podstawowe, a nawet niepełne podstawowe, w takiej sytuacji trudno dziś zdobyć pracę. Zajmujemy się więc w fundacji programem „Skazani na sukces na rynku pracy”, czyli aktywizacją zawodową osób opuszczających zakłady karne. Kończą bardzo nowoczesne, kompleksowe kursy przygotowania do zawodu – mówi psycholog Monika Kaźmierczak. – Uczymy ich, jak powinna wyglądać rozmowa kwalifikacyjna. Uczymy również pisania dokumentów aplikacyjnych, radzenia sobie ze stresem. Są bardzo chętni do nauki, ale mają trudności z zatrudnieniem na podstawie umowy o pracę. Przedsiębiorcy na ogół proponują im „pracę na czarno”. Trzeba ich motywować, przekonywać, że nie jest to porażka. Że jeśli się chwilowo nie udało, trzeba próbować jeszcze raz. Oni nawet po drobnych porażkach rezygnują. Uważają, że nie warto próbować po raz kolejny. Zniechęcają się. To wywołuje w nich stres. A ten z kolei – agresję bądź autoagresję. Ale też powiedzenie im dobrego słowa: dobrze coś zrobiłeś, cenię cię za to czy za tamto – jest dla nich niezwykle pozytywnym wzmocnieniem.

Od niedawna fundacja zainicjowała internetową licealną naukę więźniów. Nie byłoby to możliwe – co podkreślają państwo Łagodzińscy – bez znakomitej współpracy dyrektor Warszawskiego Inspektoratu Służby Więziennej Anny Osowskiej-Rębeckiej, jak również dyrektor Europejskiego Liceum dla Dorosłych Moniki Andrulewicz, która zwolniła uczniów Fundacji z czesnego. W tym semestrze uczy się 10 kobiet z aresztu śledczego Grochów. Tyluż mężczyzn w Białołęce. – Z nauką więźniów jest taki problem, że często są przewożeni od zakładu karnego do zakładu. Dotychczas w takich sytuacjach musieli przerywać naukę. Obecnie nie ma takiego problemu – podkreśla Marek Łagodziński. – Więzień ma swój login, łączy się ze szkołą i może uczyć się, zdawać egzaminy bez względu na to, gdzie jest. Byleby miał dostęp do internetu.

Oprócz warszawskiej siedziby kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Mieni, Fundacja prowadzi również dom dla ludzi, którzy po wyjściu z więzienia nie mają co ze sobą zrobić, a chcą zmienić swoje dotychczasowe życie. Domem administruje były więzień, który za kratami spędził blisko dwadzieścia lat. Marzeniem Danuty Łagodzińskiej jest, by uruchomić tam niebawem program „Dom w pół drogi” dla sprawców przemocy. Ludzie ci, jeszcze w trakcie odbywania wyroku, byliby przez pół roku poddawani intensywnej terapii i szkoleniu psychospołecznemu, by mogli po tym czasie podjąć odpowiedzialne życie. Jak podkreślają państwo Łagodzińscy, marzenia się spełniają. Zaczynali, pomagając kilkunastu osobom rocznie. Dziś opiece fundacji podlega siedemset osób. – To wszystko dzięki zespołowi bardzo oddanych ludzi, którzy są związani z fundacją. Ale przede wszystkim dzięki Bogu – podkreśla Danuta Łagodzińska. – Tu przychodzą ludzie niezwykle roszczeniowi. W więzieniu mieli obsługę. Tam było śniadanie, obiad, kolacja. Można było wyzywać obsługę, że nie ten obiad, że nie tak podano. A tu trzeba samemu zadbać o siebie. O obiad, o pracę, naukę. Czasami mówią, że w więzieniu było lepiej. I nie wynika to z ich lenistwa czy złośliwości. Jest to raczej efekt różnego rodzaju lęków, które towarzyszyły im zarówno przed więzieniem, jak i po nim. I trzeba temu jakoś zaradzić. Bardzo pomocne są nasze pielgrzymki na Jasną Górę. Również nasza wspólnota neokatechumenalna. Tam odreagowujemy, tam nabieramy sił. Ale przede wszystkim ogromną siłę czerpiemy od Pana Boga.

Wracają do więzień, bo nie mają nikogo, kto pomógłby im się zmienić. Bardzo często nie potrafią odnaleźć się na wolności