Wszyscy jesteśmy Tischnerami

Tadeusz Gadacz

publikacja 30.06.2010 23:10

Radość – podobnie jak zdrowie, szczęście czy dobro – jest doznaniem na tyle przeźroczystym, że można je poznać jedynie negatywnie – poprzez utratę i dążenie do odzyskania. Radość jest jak przeźroczysta szyba, przez którą postrzegamy świat. Zauważamy ją, gdy jest brudna albo gdy pęknie. Tischner zatem nie pisał o radości, ale nią żył.

Tygodnik Powszechny 26/2010 Tygodnik Powszechny 26/2010

 

 

Artur Sporniak: Promieniujący radością ks. Tischner w swoich najważniejszych dziełach właściwie poruszał tematy ponure. W „Sporze o istnienie człowieka” jedynie dwie strony poświęcone są zabawie, na pozostałych 350 rozważane są m.in. „koncepcja zła radykalnego”, „przestrzeń totalitarna”, „śmierć człowieka”, „pożądanie i strach”, człowiek jako „monada bez okien”... Jak to wytłumaczyć?

Tadeusz Gadacz: Zamiast używać słowa „ponure”, powiedziałbym, że Tischner poruszał tematy poważne. Ale rzeczywiście, istnieje tajemnicze napięcie między jego radosnym podejściem do życia a jego filozofią dramatu. Niemniej nie był ani pesymistą metafizycznym w stylu np. Schopenhauera, ani optymistą w stylu Leibniza.

Między pesymizmem a optymizmem jest jeszcze coś, co można określić jako powaga istnienia. Tischner w tym sensie był realistą. Wynikało to z koncepcji człowieka, która była mu bliska, a którą najlepiej chyba wyartykułował Pascal. Człowiek jest dialektyką skończoności i nieskończoności. Bez Boga grozi mu rozpacz. Stąd pesymizm doświadczeń egzystencjalnych, o których Tischner pisze, np. dojmującego cierpienia człowieka pojmowanego jako monada bez okien. Z drugiej strony, gdybyśmy zapomnieli o skończoności człowieka i pisali tylko z perspektywy Boga, groziłaby nam pycha. Dlatego dla Pascala ideałem człowieka jest Chrystus, bo w Nim poznajemy i Boga, i własną nędzę.

Tischner tak właśnie myślał: gdyby nie odniesienie do powagi i dramatu egzystencji, radość byłaby pusta. Byłaby naiwna, jak radość tych, którzy nie znają jeszcze życia i dlatego traktują je jak zabawę, albo jak radość ludzi umysłowo chorych, którzy stracili kontakt z rzeczywistością.

Zabawa – jak pisał kiedyś kard. Joseph Ratzinger – przez swoją bezcelowość, wolność i angażowanie całego człowieka byłaby próbą powrotu do raju. Zabawa dzieci może zatem odruchowo wyrażać tęsknotę za przeczuwaną rzeczywistością...

Gadamer, pisząc o kulturze i języku, punktem odniesienia uczynił pojęcie gry. Chodzi o grę, w którą nie my gramy, tylko ona gra nami. Tak jak życie gra nami. Nie jesteśmy przecież w stanie nad wszystkim w życiu panować i wszystkiego przewidzieć.

Czy źródłem radości nie mogłaby być zatem świadomość, że moje życie jest już wygrane w wymiarze większym ode mnie i moich skromnych możliwości?

Myślę, że można to tak rozumieć. Wracając do tej wyjątkowej radości Tischnera, ważnym jej wymiarem była autoironia. Tisch­ner umiał się śmiać z samego siebie. Chętnie także ilustrował dowcipami trudne filozoficzne tezy. A o radości rzeczywiście nie pisał. Czym to można wytłumaczyć?

Może tym, że radość – podobnie jak zdrowie, szczęście czy dobro – jest doznaniem na tyle przeźroczystym, że można je poznać jedynie negatywnie – poprzez utratę i dążenie do odzyskania. „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz” – pisał Kochanowski. Podobnie jest z dobrem: wszystkie dramaty są właściwie perypetią zła, dobro natomiast jest obietnicą, która się jawi dopiero gdzieś tam na horyzoncie. Bajki kończą się stereotypową formułą: „Żyli długo i szczęśliwie”. Gdybyśmy chcieli rozwinąć, co to znaczy, zaczęlibyśmy opowiadać same naiwności. Być może radość jest jak przeźroczysta szyba – sama niewidoczna, przez którą jednak postrzegamy świat. Zauważamy ją dopiero, gdy jest brudna albo gdy pęknie. Dlatego trudno jest myśleć i pisać o radości. Natomiast napisano wiele traktatów o smutku i rozpaczy. Podobnie napisano ogromne traktaty „Unde malum” (skąd zło), a nie napisano fundamentalnego traktatu o dobru.

To jest też mój problem. Kilkakrotnie proszono mnie już, bym napisał książkę o radości życia. Pochopnie nawet obiecałem, ale wciąż ten temat odkładam, gdyż boję się popadania w banał. Tischner zatem nie pisał o radości, natomiast żył nią.


Gdzie biło źródło radości Tischnera?

Przede wszystkim źródłem radości była jego wewnętrzna wolność. Przejawiała się ona np. w dużym dystansie do siebie. To nie był człowiek z chorymi ambicjami – ktoś, kto połknął kij od szczotki. Drugim źródłem była nadzieja, o której wiele pisał. A trzecim – jak mi się wydaje – było samo życie. To był człowiek, który cieszył się życiem i chciał żyć całą piersią. Stąd brało się jego umiłowanie gór i przyrody. Gdy zbliżał się koniec tygodnia, można było zauważyć, jak Tischner cieszy się, że będzie mógł pobyć w Łopusznej. Przyroda i spotykani ludzie – to mu dawało radość.

Dwa cytaty z biografii Tischnera napisanej przez Wojciecha Bonowicza. W jednej z ostatnich audycji radiowych wskazał na znaczenie nadziei: „Byłem analfabetą, jeśli chodzi o wiarę, analfabetą, jeśli chodzi o miłość, dawałem ludziom tylko nadzieję”. I świadectwo pielęgniarki z ostatnich miesięcy życia: „Nie widziałam człowieka, który by cierpiał tak jak on: bez buntu, bez rozpaczy. Tego w ogóle nie było w jego oczach – opowiada pielęgniarka Danuta Czekaj, która przychodziła na Kanoniczą codziennie. – Był natomiast bardzo uważnym obserwatorem. (...) I dopóki mógł pisać, stale żartował”.

To prawda. Kiedyś, gdy już nie mógł mówić, zapytałem go o samopoczucie, napisał na kartce: „Leżę, nic nie robię, biorę pensję – wyrzuty sumienia”. Trudno o większy dystans do siebie.

Czy zajmując się tym, co intryguje – złem, cierpieniem, rozpaczą – samych siebie nie dołujemy? Dzisiaj wiadomo, że dla naszego samopoczucia i nastawienia do życia nie jest obojętne, o czym myślimy.

Co słusznie np. zarzucał Nietzsche chrześcijaństwu. Oczywiście biologiczny fundament radości jest ważny, ale jej samej nie można redukować do niego. Taka tendencja, by wszystko redukować do procesów zachodzących w neuronach w mózgu, jest dzisiaj w naukach bardzo mocna. Naiwnością byłoby sądzić, że procesy świadomości są niezależne od mózgu – ale czy dadzą się do niego zredukować? Jeżeli dadzą się zredukować, to niepotrzebne już będą np. sonety Petrarki, który z tęsknotą pisał o miłości, wystarczy zastrzyk z serotoniny. Cała humanistyka, tworzona przez wieki, byłaby jedynie naiwną próbą radzenia sobie z uczuciami, które mają charakter czysto biologiczny. Wówczas nie byłoby wolności, nie byłoby wiary, a źródłem radości mogłyby być równie dobrze narkotyki czy środki pobudzające. Na wszystko byłaby tabletka.

Czym się różni radość chemicznie sprowokowana od radości wywołanej np. dobrą wiadomością?

Tym się różni, czym się różni grabienie ogródka w Second Life od grabienia rzeczywistego ogrodu. Jeżeli mielibyśmy wyobrazić sobie piekło w postaci jakiegoś panopticum, to taka fałszywa rzeczywistość – jak sądzę – byłaby dobrym kandydatem.

Wracając do rzeczywistych źródeł radości, jest ona zawsze bliska chwilom szczęśliwym, które przynoszą jakieś dobro. Radość daje nam to, co daje nam równocześnie poczucie szczęścia. Niezbędnym tego warunkiem jest, jak już powiedziałem, poczucie wolności – zwłaszcza wolność od przesadnych ambicji. Gdy mamy zbyt duże ambicje, to jesteśmy permanentnie z siebie niezadowoleni. Wtedy nie jesteśmy właściwie w stanie normalnie żyć, gdyż wciąż żyjemy niezrealizowaną przyszłością. To jest jakaś pułapka, w którą wpadamy i która niszczy naszą radość. Nawet jeżeli wówczas jakieś radości się pojawiają, nie jesteśmy w stanie nimi się cieszyć. Człowiek staje się w środku jak wypalona pustynia. Nawet jeśli na takiej pustyni pojawi się jakieś żywe zwierzę, od razu pada martwe. Podobnie jest z radościami. Zauważmy, że w przyrodzie nie ma zarówno takich chorych ambicji, jak i zabójczego tempa życia. Zapewne dlatego obcowanie z nią daje tyle radości, co doskonale wyczuwał Tischner.

Przede wszystkim radość dają chwile życia, których doświadczamy wtedy, gdy potrafimy się zatrzymać. A zatem zrezygnować z traktowania życia jako sposobu urządzania się. Często żyjemy według takiego planu: ukończenie studiów, zdobycie dobrej pracy, zarobienie pieniędzy, wybudowanie domu. I tak permanentnie się urządzamy, a życie przecieka nam przez palce. I dopiero w sytuacji, gdy jesteśmy wypaleni albo dowiadujemy się, że jesteśmy ciężko chorzy, nagle zaczynamy zauważać rzeczy elementarne – że jest piękna jesień, że można pojechać do Toskanii, gdzie wino inaczej smakuje i gdzie nawet koty wolniej chodzą, i że obok nas są bliscy, z którymi nie mieliśmy czasu porozmawiać.

Zatem radość przynoszą drobiazgi, małe sprawy. Zwrócił na to moją uwagę francuski filozof Vladimir Jankélévitch, który napisał trzytomowe dzieło pt. „Nie wiem co i prawie nic”. Co to jest owo „nie wiem co i prawie nic”? Zapach glicynii o północy, smak ciastka zanurzonego w herbacie – drobna rzecz nagle staje się źródłem jakiegoś fundamentalnego, prawie narkotycznego przeżycia; gdzie każda chwila jest inna, gdzie kolejna herbata nigdy tak samo nie smakuje, gdzie każde spotkanie nawet z tym samym człowiekiem jest inne, gdzie wciąż odkrywa się coś nowego. Myślę, że ontologiczna konstrukcja radości wsparta jest właśnie na przeżyciu tego, co nowe.

Co najbardziej przeszkadza nam cieszyć się drobiazgami?

Kiedy jesteśmy w stanie odkrywać niesamowitość drobnych rzeczy i heraklitejską wizję świata, w której wszystko zawsze jest nowe i fascynujące? Jest to możliwe wtedy, gdy z nastawienia radykalnie roszczeniowego przejdziemy do nastawienia podobnego do postawy dziecka, które jest zawsze wdzięczne. Nagle sobie uświadamiamy, że tak naprawdę nic się nam nie należy. Mogłoby nic nie być, a jednak jest – jak zauważył Leibniz. Dlaczego? Dlatego, że wszystko jest darem. Tak Tisch­ner rozumiał pojęcie łaski, o której zaczął pisać dopiero pod koniec życia.

 

 

Dar, który jest dobrem. W rozmowach z Jackiem Żakowskim o Katechizmie Tischner zauważył: „Na końcu naszego rozumienia świata, rozumienia dramatów ludzkich, a także własnego dramatu, patrzysz na samego siebie, widzisz, coś przeżył, coś przecierpiał, ile rzeczy przegrałeś, widzisz to wszystko, coś wygrał, i nagle – może pod koniec życia – oświeca cię ta świadomość, że »dobre było«. Wtedy dochodzisz właśnie do sedna naszej wiary, do sedna Katechizmu. Powtarzasz słowa Boga, mówisz »dobre było«. Może właśnie o to naprawdę chodzi, może jesteśmy na tym świecie po to, żeby na końcu powtórzyć najpiękniejsze słowa, jakie Pan Bóg wypowiedział w dniu naszego stworzenia: »Dobre było«”.

Takie myślenie prowadzi do jakiejś fundamentalnej afirmacji świata, bliskich, samego siebie. Świadomość, że to, co uznajemy za normę (zdrowe życie normalnego człowieka), nie jest żadną normą, tylko jest cudem. Jeżeli sobie uświadomimy, że ta „norma” zależy od właściwego poukładania milionów genów i że wystarczy jedno przestawienie liter kodu, to z takiej perspektywy nasze życie nie jest normą, tylko cudem. Każde ludzkie istnienie i każdy dzień jest cudem. Dopiero takie myślenie otwiera perspektywę radości życia.

Czy zatem radość jest zależna od naszego nastawienia – każdy może być Tischnerem?

To trudne pytanie. Dlaczego jedni potrafią się cieszyć życiem jako cudem, inni, jak się wydaje, nie potrafią? Dla mnie jest to tajemnica. Na przykład trzej przedwojenni francuscy filozofowie: Louis Lavelle, René Le Senne i Jean Nabert, o których niedawno pisałem, choć związani z tą samą tradycją filozofii refleksji, mieli zupełnie różne podejścia do życia. Lavelle’a uważano za mistyka – pisał, że dlatego istniejemy, gdyż partycypujemy w samym źródle istnienia. Zło i śmierć były dla niego ułudą, która w końcu pryśnie. To był filozof ogromnej radości życia. Z drugiej strony Jean Nabert, którego filozofia jakby wypływa z otchłani pytania o zło. Powiadał on, że zło jest nieusprawiedliwialne. Oraz René Le Senne, który sytuuje się gdzieś pomiędzy, gdyż uważa, że zło pozwala dokonać następnego kroku – ku dobru. Istnieje zatem swoista dialektyka między dobrem i złem, wskazująca na to, że jesteśmy w drodze. Wszyscy trzej pokazują trzy różne wzorce myślenia – można ich wręcz nazwać filozofami nieba, piekła i czyśćca. Niebo, piekło i czyściec są stanami naszej świadomości.

Czy jest nadzieja, że możemy w sobie przekraczać stan piekła i czyśćca?

Nadzieję trzeba mieć, jak mówił Tischner. Ale czy łaska radości spada na mnie tak jak nastrój melancholii, czy też jest czymś, co mogę w sobie odkryć? Czy słońce świeci zawsze i wystarczy odsłonić okna, czy też czasem niezależnie od nas zapada zmrok? Ciekawe, że tam, gdzie tego fizycznego słońca jest dużo – np. na południu Europy – nigdy nie powstała myśl pesymistyczna. Pesymistami byli zwykle ludzie północy – np. Schopenhauer czy Kierkegaard. Takie proste biologiczne tłumaczenie oczywiście wszystkiego nie wyjaśnia. Jestem przekonany, że dotykamy tutaj jakiejś tajemnicy.

Co jest przeciwieństwem radości na najgłębszym do pomyślenia poziomie? Smutek? Beznadzieja? Rozpacz? Bezsens?

Rozpacz nie, gdyż jest ona bardzo mocno dialektycznie związana z nadzieją. Wielu XX-wiecznych filozofów pisało, że nadziei doświadcza się tak naprawdę dopiero z głębi rozpaczy. Dla radości na takim metafizycznym poziomie chyba najgroźniejsza jest nuda – monotonia naszych przyzwyczajeń. Tak się dzieje, gdy precyzyjnie poukładamy sobie życie i dokładnie wiemy, co będziemy robić w najbliższych tygodniach. Nic nowego nie może się w naszym życiu wydarzyć. A nawet jakby się coś nowego wydarzyło, zignorujemy to, gdyż podobni jesteśmy do kolei sunącej po torach.

Naszą odpowiedzią na taką monotonię może być odruch spontaniczności – np. wsiąść bez powodu i celu w samochód i wyjechać w siną dal. Czy np. rozpocząć jakieś zupełnie nowe i szalone przedsięwzięcie. Kiedyś spotkałem w bibliotece pewnego profesora z podręcznikiem gramatyki portugalskiej w ręce. Gdy zapytałem, czym się zajmuje, odpowiedział, że natknął się na ciekawy tekst po portugalsku i aby go w oryginale przeczytać, chce się nauczyć tego języka. Miał wówczas około osiemdziesięciu lat. Radość życia ma w sobie coś z szaleństwa.
 
Nietzsche wyrzucał chrześcijanom: „Na bardziej radosnych powinni mi wyglądać jego wyznawcy, żebym w ich zbawiciela uwierzyć zdołał”. I powinniśmy ten wyrzut potraktować bardzo serio. Bardzo szybko w miejsce ewangelicznej afirmacji pojawiła się neoplatońska pokusa odrzucenia świata. Hegel pisał o religii świadomości nieszczęśliwej: „Nasza religia wychowuje ludzi na obywateli nieba, których wzrok skierowany jest ku gwiazdom, dlatego uczucia ludzkie stały się im obce”. Podobnie pisał Tischner: „Chrześcijaństwo jeszcze mamy przed sobą, bo tak naprawdę nie zrozumieliśmy jeszcze idei wcielenia”. I sądzę, że ta myśl jest kluczem do jego rozumienia chrześcijaństwa. Paradoks chrześcijaństwa polega na tym, że kiedy Bóg wchodzi w historię i życie ludzkie z wszystkimi jego szczegółami i drobiazgami, to my się wtedy wyprowadzamy w jakieś platońskie zaświaty i tam lokujemy całą nadzieję. Nie powinien nas zatem dziwić smutek, że jeszcze tam nie jesteśmy. Ale to nie jest nadzieja w rozumieniu ewangelicznym. Tak naprawdę, nie będzie szczęśliwy w niebie ten, kto nie potrafił cieszyć się tutaj życiem w jego drobiazgach.

Ciesz się chwilą?

Coraz bardziej przekonuję się do takiej postawy, o której pięknie w wykładzie noblowskim mówiła Wisława Szymborska, polemizując z ponurym Koheletem: Nie ma nic nowego pod słońcem? Przeciwnie, każdy promień słońca jest inny i ptak, który siada na drzewie, jest inny. Każdy dzień jest inny. Słowem, umiejętność doświadczania świata i życia jako nieustannego zaskoczenia. W tym jest radość.
 
Rozmawiał Artur Sporniak

Prof. Tadeusz Gadacz (ur. 1955) jest filozofem, uczniem ks. Józefa Tischnera, autorem „Historii filozofii XX wieku”. Pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.
TAGI: