Plecami do Pana Boga

Rozmowa z ks. Adrianem Galbasem

publikacja 30.06.2010 19:25

Zmuszanie do wiary jest bezowocne – wiara musi być świadomym, dobrowolnym wyborem każdego człowieka.

W drodze 6/2010 W drodze 6/2010

 

Jak rodzice przyjmują deklaracje swoich dorastających czy dorosłych już dzieci, które podejmują decyzję odejścia od Kościoła i wiary, w której zostały wychowane?

Czasami są zrozpaczeni, czasami zdenerwowani, czasami bezradni. Wiele zależy od tego, czy czują się winni tej sytuacji, czy mają jakieś wyrzuty sumienia. Dlatego, gdy przychodzą, nim cokolwiek im powiem, najpierw pytam o historię religijną ich domu. Jak było? Być może ich dzieci nie otrzymały wychowania religijnego, dobrego przykładu, trudno więc teraz mieć do nich pretensje, że wiara nie jest dla nich czymś ważnym. Życie religijne podlega bowiem takim samym prawom jak inne dziedziny naszego życia: jak inwestujesz, to masz. Jak zasiejesz, to zbierzesz.

Kiedy rodzice podnoszą alarm, kiedy przychodzą i proszą: „Niech ksiądz coś poradzi, niech ksiądz coś zrobi”?

Zazwyczaj pierwszym wyraźnym sygnałem ze strony dziecka, że w jego życiu religijnym dzieje się coś niepokojącego, jest odmowa przyjęcia sakramentu bierzmowania. Rodzice nie wiedzą, co mają robić, jak się zachować. Dla nich samych jest to niejednokrotnie kubeł zimnej wody na głowę. Stają przed pytaniem: Co jest? Dlaczego dziecko podjęło taką decyzję? Nierzadko te procesy idą przeciwlegle. Gdy dziecko potrzebowało przykładu rodziców, oni byli dość daleko od Kościoła, gdy dziecko dojrzało i w jego życiu religijnym pojawiły się wątpliwości, rodzice nagle spobożnieli i biją na alarm.

Można temu jakoś zaradzić? Wpływać na decyzję dziecka, próbować je nawracać?

Warto ten moment uprzedzić: rozmawiać z dzieckiem o jego wierze, o praktykach religijnych. Warto zapytać: dlaczego chodzi do kościoła, czy msza, na którą z nim idziemy, nie jest dla niego nudna, zbyt długa. Czy się modli, dlaczego się modli, kim jest dla niego Pan Bóg? Nie trzeba wstydzić się takich rozmów! Wtedy rodzic miałby szansę dowiedzieć się, czy jego dziecko ma jakiś problem, jakieś wątpliwości. Usłyszałby o tym wcześniej, a nie dopiero w chwili, gdy syn czy córka oświadcza, że nie pójdzie do bierzmowania. Zresztą odmowa przyjęcia tego sakramentu niekoniecznie musi być związana z buntem przeciwko Panu Bogu.

Młodzież traktuje przygotowanie do bierzmowania jako straszny ciężar, dodatkowy obowiązek, narzucony im przez dorosłych. Swoisty łańcuch u nogi. Młodzi często nie rozumieją sensu tego sakramentu. Podczas sprawowania sakramentu, przed biskupem powtarzają bezmyślnie słowa, których wyuczyli się na pamięć, a właściwie: których wyuczono ich na pamięć. I zaczynają się buntować. Ale często nie tyle jest to bunt przeciwko Panu Bogu, czy nawet przeciwko Kościołowi, ile przeciw metodzie katechizacji opartej na bezmyślnym zakuwaniu i natarczywym przymusie.

Niedawno przyszła do mnie 21-letnia dziewczyna, prosząc o przygotowanie do sakramentu bierzmowania. Jej prośba nie była związana ani ze zbliżającym się ślubem, ani z chęcią zostania matką chrzestną. Zapytałem więc, dlaczego chce przyjąć ten sakrament. – Bo wtedy, gdy moja klasa była przygotowywana, ja nie czułam się dostatecznie dojrzała, a teraz tego chcę! – powiedziała. Perełka! To jest dojrzałość chrześcijańska. Chyba można by jej udzielić tego sakramentu bez dodatkowych przy­-gotowań.

Jeśli jednak w życiu rodziny wszystko było w porządku, jeśli rodzice własnym przykładem przekazywali wiarę, a ich dziecko mimo to wybrało inaczej…

Wówczas przypominam rodzicom, co mówił św. Paweł o miłości: że miłość jest cierpliwa. Proszę ich, by mądrze i odpowiedzialnie przyjęli tę sytuację i nie wchodzili w rolę surowego policjanta. Bo pierwszym i najważniejszym zadaniem rodziców jest kochać swoje dziecko. Także wtedy, gdy zachowuje się ono inaczej, niż rodzice by chcieli.

Udawać, że nic się nie stało?

Nie udawać. Uszanować. Niedawno przyszła do mnie pewna kobieta i mówi tak: „Moja córka mieszka z mężczyzną, który jest niewierzący. Ślubu nie wezmą. Postawiłam sprawę jasno: ty możesz do mnie przyjść, ale bez niego. Ja do waszego domu też nie pójdę. To jest dom grzeszników”.

Była bardzo zdziwiona, gdy jej powiedziałem, że taka postawa względem własnego dziecka jest niechrześcijańska. Przypomniałem jej, że Pan Jezus jadł z celnikami i grzesznikami przy ich stole. I nie czekał, aż oni przyjdą do Niego, bo być może nigdy by nie przyszli.

Chrystus prosi nas, byśmy kochali człowieka, a nie czyjś bezgrzeszny wizerunek, który – dla własnej wygody – sami sobie stworzyliśmy.

 

 

Czy możemy być pewni, że przekazując dziecku naszą wiarę, dając mu przykład swoim życiem, któregoś dnia nie odwróci się ono do Pana Boga plecami?

Wychowując dziecko, niczego nie możemy być pewni. Każdy, kto podejmuje się tego zadania, musi być przygotowany także na porażki. Przekazujemy dzieciom pewne wartości, które są dla nas ważne. Ale to zawsze jest obarczone ryzykiem odrzucenia. Nie biorąc tego pod uwagę, sami narażamy się na frustrację, a wychowanie zamieniamy w totalitaryzm. Znam bardzo wierzącą, zaangażowaną religijnie rodzinę. Mają kilkoro dzieci. Udzielają się w neokatechumenacie, spotykają się na wspólnych modlitwach. Nagle jedno z ich dzieci powiedziało: „Basta! Ja mam coraz więcej znaków zapytania”. Było to dla nich ogromne wyzwanie. Przyjęli to bardzo rozsądnie, zintensyfikowali swoją modlitwę za tę osobę i czekają, rozmawiają. Nie potępiają, nie odrzucają.

Taki religijny kryzys jest czymś naturalnym?

Przede wszystkim nie patrzmy na jakikolwiek kryzys (a już na kryzys religijny – szczególnie) jak na zagrożenie. On zawsze jest jakimś wyzwaniem dla człowieka, który go przechodzi i dla jego najbliższych. Zagrożenie i wyzwanie to są jednak dwie różne optyki. Pierwsza jest bardzo pesymistyczna, druga przeciwnie: tchnie optymizmem i nadzieją, a więc jest bardziej chrześcijańska. Każdy – prędzej czy później – znajdzie się na jakimś religijnym zakręcie. I to nie jest żadna tragedia. Powiem więcej: to jest nawet naturalne.

Najpierw żyjemy przecież wiarą, którą ktoś nam podaje – rodzice, dziadkowie, katecheci. Jest to wiara „z drugiej ręki”. Cudza. Ale musi przyjść chwila (źle, gdy ona nie przychodzi), gdy wiara staje się naszym osobistym wyborem „wiarą z pierwszej ręki”.

Dobrym przykładem jest tutaj scena pod Cezareą Filipową, gdy Jezus pyta swoich uczniów: „Za kogo inni Mnie uważają?”. I wtedy wszyscy uczniowie odpowiadają. Powtarzają to, co usłyszeli. Ale gdy Jezus pyta: „Za kogo wy Mnie uważacie?”, wtedy jest cisza. Odzywa się tylko Piotr: „Ty jesteś Mesjasz”. Pozostali milczą. Bo być może sami nie zadali sobie jeszcze tego pytania: kim dla mniejest Chrystus? A to jest fundamentalne pytanie. I ono najczęściej wiąże się z jakimś kryzysem, z jakimś buntem, gdy wiarę trzeba skonfrontować z doświadczeniem osobistym, odpowiedzieć sobie na ile to jest moja droga, a nie tylko jakaś droga. W Credo mówimy: „Tylko Tyś jest Panem”. Ale co to znaczy? Powiedzieć, że Chrystus jest Panem świata, jest łatwo, a powiedzieć „Chrystus jest Panem mojego życia”, to już zupełnie inna sprawa. Dużo trudniejsza!

Jak pomóc dziecku przeżyć taki kryzys?

Najważniejsze jest bycie świadkiem, podzielenie się swoim doświadczeniem wiary, przyznanie się do własnych kryzysów, wątpliwości. Powiedzenie dlaczego wiara jest dla mnie ważna, co ona mi daje w życiu. Jeśli w chwili takiego kryzysu rodzice zachowają się jak walec i zmiażdżą pytania dziecka, to ten młody człowiek albo w ogóle odejdzie od Boga i już nigdy do Niego nie wróci, albo zostanie w Kościele, ale nigdy nie poczuje smaku wiary, nigdy ta wiara nie będzie dla niego czymś istotnym.

Ale rodzice czują się czasami bardzo dotknięci takim wyborem.

Chrześcijaństwo jest zbudowane na miłości i miłosierdziu. Jeśli więc rodzice będą się zachowywać ostentacyjnie, demonstrując wyraźnie swoim zachowaniem, że nie akceptują wyboru syna czy córki, dadzą dziecku dodatkowy argument, że dobrze zrobiło, separując się od chrześcijaństwa. Zmuszanie do wiary jest bezowocne – wiara musi być świadomym, dobrowolnym wyborem. Nie będzie się rozwijała pod przymusem.

Mądry, kochający rodzic powie dziecku: „Moim zdaniem błądzisz, będąc poza Kościołem, nie korzystając z sakramentów, nie modląc się, żyjąc w grzechu. I ja, jako twój rodzic cierpię z tego powodu. Ale jednocześnie szanuję twój wybór, tak jak Bóg szanuje nasze wybory.

Rozumiem twoją decyzję, obiecuję, że codziennie będę się za ciebie modlić i podczas każdej mszy świętej, na której ty nie będziesz, ja będę przyjmować Komunię Świętą za ciebie”. To jest sprawdzian miłości rodzicielskiej.

Jeśli dziecko poczuje, że nie zostało przez rodziców odrzucone, jeśli nadal będzie czuło się kochane, pomimo że w życiu religijnym wybrało inaczej, wówczas bardzo pogłębi się ich wzajemna relacja. Cierpliwość jest najtrudniejszą, ale i najpiękniejszą cechą miłości. Fatalnie, gdy jest na odwrót.Rozmawiałem kiedyś z młodym człowiekiem, homoseksualistą. Był w trakcie terapii. Pochodził z bardzo wierzącej i zaangażowanej religijnie rodziny. W wyniku tej terapii, zmęczony ciągłymi pytaniami rodziców o to, kiedy znajdzie sobie dziewczynę, kiedy się ożeni, zdecydował się powiedzieć im prawdę o sobie. I wtedy jego bardzo wierzący i bardzo religijny ojciec opluł go. Po prostu napluł mu w twarz! To był dla tego chłopaka moment zwrotny. Powiedział mi: „Proszę księdza, ja nie chcę mieć nic wspólnego z tym Kościołem, z tą religią”. I wcale mu się nie dziwię.

 

 

Jeśli dziecko widzi, że sprawiło rodzicom ból, może działać wbrew sobie. I dla świętego spokoju bierze ślub kościelny – żeby mamie nie było przykro, żeby babcia nie płakała…

To od razu trzeba sobie postawić pytanie, na ile ważny jest ten ślub. Kapłan pyta przecież narzeczonych: „Czy chcecie dobrowolnie i bez żadnego przymusu zawrzeć sakramentalny związek małżeński?”. Na ile to jest dobrowolne, skoro za tą decyzją stoi obrażona, zapłakana mama?

Życiowe wybory dziecka (w tym wybory religijne) są dla rodziców testem ich miłości i wiary. Nigdy nie wiemy, kiedy nasza wiara będzie postawiona przed największą próbą

Święta Monika modliła się o nawrócenie swojego syna kilkanaście lat. Taka perspektywa trudna jest do przyjęcia. Cudu chcemy natychmiast.

Czasem to będzie kilkanaście, czasem kilkadziesiąt lat. To nie ma większego znaczenia. Przecież tu chodzi o naszą wieczność. Być może w godzinie śmierci, gdy wszystko jest już inne, wszystko jest jasne, okaże się, jaki sens miały te wszystkie wyklęczone godziny, wszystkie zanoszone latami modlitwy, zamawiane msze św. Jestem przekonany, że nie ma jednego wypowiedzianego „Chwała Ojcu”, które pozostałoby bez Bożej odpowiedzi. Znam matkę, która regularnie zamawia mszę za swoje niewierzące dziecko, bierze od księdza kartkę i wysyła ją do syna. Żeby sobie uświadamiał ciągle, że mama nie ustaje.

To bardzo pocieszające, co ksiądz mówi, ale i bardzo zobowiązujące względem tych, którzy od Pana Boga odeszli, którzy nie wierzą.

Często niewierzący są niewierzący, bo nie pozwolono im zadać kilku ważnych pytań, które chcieli zadać. Albo udzielono im odpowiedzi, zanim oni swojepytania postawili. I to sprawiło, że poszli swoją drogą. Nie uważam ich za straceńców, a nawet przyznam, że bardzo ich lubię. To ciekawi ludzie. Pod warunkiem, że nie mają w sobie tej dzikiej wściekłości, napastliwego antyklerykalizmu, antykościelności. Św. Tereska mówiła, że bardzo kocha niewierzących. Ofiarowywała za nich swoje modlitwy i umartwienia. To jest bardzo chrześcijańskie!

Jest ksiądz świadkiem wielkich powrotów?

Tak. I wielkich, i małych. Wtedy, gdy coś się komuś gwałtownie zakręciło, gdy znalazł się na wirażu. Wówczas odzywają się w człowieku te fundamentalne pytania: czy droga, którą idę jest dobra? A może należało iść tą, która wskazywali moi rodzice? Czasami taka refleksja przychodzi bardzo późno.

Rozmawiałem niedawno z pewnym człowiekiem: był już bardzo stary, bardzo chory i na jego nieszczęście bardzo bogaty. I powiedział tak: „Proszę księdza, gdy patrzę na moje długie życie, to przychodzi mi na myśl tylko jedno słowo za komentarz: pudło. Ja spudłowałem i teraz już nic nie mogę z tym zrobić”. A ja czułem, że nie mogę go pocieszyć, że to pocieszenie to będzie kiepski teatrzyk kiepskiego aktora.

Ten człowiek umarł bez pocieszenia. Z tą smutną świadomością, która mu towarzyszyła. Pudło. Myślę, że było to jego nawrócenie. Na pięć minut „przed”, ale jednak.

rozmawiała Katarzyna Kolska

ADRIAN GALBAS ur. 1968, palotyn, proboszcz parafii św. Wawrzyńca w Poznaniu, ceniony duszpasterz i rekolekcjonista.