Wiara, która wymaga

Ks. Tomáš Halík

publikacja 22.09.2010 17:12

Współczesny faryzeizm, zamiana moralności na „moralne oburzenie”, to przejaw moralnego bankructwa obecnej fazy chrześcijaństwa.

Tygodnik Powszechny 38/2010 Tygodnik Powszechny 38/2010

 

Podczas gdy religia na Zachodzie była w XIX w. – głównie pod wpływem Kanta – często redukowana do sfery etyki, charakterystyczną cechą obecnego „powrotu religii” jest ignorowanie etyki.

Nie mogę wyzbyć się podejrzenia, że jedną z przyczyn popularności wschodnich nurtów duchowych na Zachodzie jest fakt, iż liczni ich zwolennicy często „uprawiają” raczej coś na kształt sportu lub psychoterapeutycznych kursów osobistego wzrostu i samopoznania (zjawisk, które z kolei dla wielu innych ludzi na Zachodzie odgrywają rolę „religii zastępczych”), a więc coś, co wymaga wprawdzie pewnej radykalnej zmiany stylu życia i może z pewnością przyczynić się do ogólnej poprawy stanu zdrowia i „fitness” człowieka, jednak – w odróżnieniu od chrześcijaństwa – nie stawia praktycznie żadnych wysokich wymagań moralnych.

Pokój duszy

Do duchowego haremu dzisiejszego Zachodu religie Orientu mogą wejść przeważnie tylko wtedy, gdy poddadzą się wcześniej dokładnej kastracji moralnej. Czy jednak od tego rodzaju eunuchów – dróg duchowych traktowanych jako dodatek kosmetyczny lub środek higieny psychicznej – możemy oczekiwać jakiejś duchowej płodności?

Zdaniem Slavoja Žižka, tego niekonformistycznego marksisty i „materialistycznego teologa”, współczesna fascynacja świata zachodniego duchowością Wschodu jest rzeczywiście opium, rodzajem fetyszystycznej ideologii naszych „postideologicznych czasów” – ideologii obiecującej na drodze „wyzwolenia” i „niezaangażowania” zachowanie zdrowia psychicznego i równowagi w stresującej dynamice rozwoju technologicznego i zmian społecznych, których człowiek w społeczeństwie globalnego kapitalizmu nie jest w stanie już nawet śledzić, a tym bardziej mieć na nie wpływu. Fetysz, powiada Žižek, jest „wcieleniem kłamstwa, które umożliwia nam znoszenie nieznośnej prawdy”.

„Pokój duszy”, o którym współczesny człowiek sądzi, że może go przywołać za pomocą duchowych technik, jest równocześnie fetyszem, który pozwala zapomnieć, że człowiek ten nie ryzykuje żadnej prawdziwej transcendencji, że przeciwnie, pozostaje absolutnie konformistycznym przedstawicielem konsumpcyjnej cywilizacji technicznej, chociaż werbalnie ją odrzuca.

Ja także uważam, że współczesna zachodnia ezoteryka nie proponuje prawdziwej transcendencji, wyjścia z globalnego rynku i konsumpcji; przeciwnie, stała się konsumpcyjnym (i w swej a-moralności tanim) towarem na jego straganach. „Duchowość”, którą oferują drogi wyzute z jakiejkolwiek poważnej odpowiedzialności moralnej, nie może być źródłem nadziei, lecz jedynie fałszywej nadziei, iluzji, opium.

Jeden z największych znawców buddyzmu na Zachodzie brytyjski profesor filozofii buddyjskiej Paul Williams, który niedawno przeszedł z buddyzmu na katolicyzm, cytuje opinię buddyjskich mistrzów Wschodu (wyrażoną już także przez Chestertona), że wielu ludzi Zachodu, którzy uważają się za buddystów, w rzeczywistości praktykuje nie buddyzm, lecz zasady chrześcijaństwa, pozbawionego jednak tych cech, które dziś ludziom w chrześcijaństwie, a zwłaszcza w Kościołach chrześcijańskich, wydają się niesympatyczne. I ze swego własnego doświadczenia Williams dodaje: kiedy młodzi intelektualiści na Zachodzie wybierają między chrześcijaństwem a buddyzmem, często porównują to, co jest nieporównywalne. Ich wiedza o chrześcijaństwie pozostała przeważnie na poziomie szkolnego katechizmu, podczas gdy buddyzm dla nich reprezentują myśli filozofów buddyjskich, których z kolei większość ludzi praktykujących buddyzm w Azji w ogóle nie zna. Byłoby fair, mówi Williams, gdyby na drugiej szali można było położyć coś porównywalnego, np. dzieła Tomasza z Akwinu czy Anzelma z Canterbury; skoro jednak są tam dziecięce katechizmy, musi nieuchronnie – by nie rzec: walkowerem – wygrać „buddyzm”.

Pisząc o tym, nie mam jednak najmniejszego zamiaru przyłączać się do tych chrześcijan, którzy we wszystkim, co przychodzi ze Wschodu, czy to joga, czy zen, dopatrują się „działania diabła”. Głęboko cenię nie tylko prawdziwych mistrzów dróg duchowych, z którymi zetknąłem się podczas azjatyckich podróży, ale także wielu moich przyjaciół, którzy na Zachodzie próbują wcielić wartości owych dróg w kulturę zachodniego człowieka z taką samą uczciwością, z jaką z kolei wielu chrześcijańskich misjonarzy i azjatyckich czy afrykańskich chrześcijan stara się inkulturować Ewangelię w środowiskach niezachodnich. „Gdy uczeń jest gotowy, zjawia się Mistrz” – powiada jedno z przysłów jogi. Obawiam się jednak, że w dzisiejszym społeczeństwie zachodnim przeważają uczniowie nieprzygotowani, ciekawscy, którzy nie pragną ambitnej przemiany serca, lecz egzotycznych przeżyć – i że to pragnienie prowadzi ich nieuchronnie na rynek ezoteryki, pełen kiczu i fałszywych mistrzów.

 

Większość moralna

Skoro odczuwam brak etycznego wymiaru w nurtach ezoterycznych flirtujących z duchowością Dalekiego Wschodu, to jak w takim razie wygląda sprawa z drugą popularną i umacniającą się postacią dzisiejszej religijności, z konserwatywną i fundamentalistyczną formą chrześcijaństwa i judaizmu?

Jej zwolennicy mają zazwyczaj usta pełne pouczeń etycznych; dramatycznie moralizujące kazania stanowią jedną z najbardziej typowych prób powrotu do old time religion. (Np. jednym z najsilniejszych korzeni obecnej wpływowej „religijnej prawicy” w USA był ruch czcigodnego Jerry’ego Falwella, sam siebie nazywający „większością moralną”). Przy bliższym jednak spojrzeniu zdumiewa wręcz fakt, jak bardzo ta moralna agenda ograniczyła się w praktyce do problemów krążących niemal obsesyjnie wokół płciowości (aborcja, antykoncepcja, homoseksualizm, seks przedmałżeński).

Hałaśliwym zwolennikom tego typu etyki często całkowicie umykają najważniejsze problemy moralne naszej epoki, etyczne problemy badań naukowych, techniki, mediów, ochrony środowiska naturalnego czy społecznej odpowiedzialności. Jeśli ich całkowicie nie ignorują, to najczęściej odpowiadają na nie generalizującym negowaniem „nowinek” czy typowo fundamentalistycznym szukaniem odpowiedzi w Biblii (odpowiedzi na pytania, których Biblia sobie nie stawia i nie rozwiązuje).

Także ich nastawienie na seksualność raczej ma charakter „moralnego rozgoryczenia na tych drugich”, niż proponuje empatię, zrozumienie i zachętę, a zwłaszcza realne rozwiązywanie skomplikowanych ludzkich problemów w tej tak intymnej sferze. Problem antykoncepcji dla pewnych kręgów kościelnych stał się papierkiem lakmusowym (wedle którego rozpoznaje się przyjaciół i nieprzyjaciół) w ocenie prawowierności; w sferze polityki konserwatywni chrześcijanie gotowi są poprzeć jakiegokolwiek kandydata, który optuje za penalizacją aborcji, nawet jeśli rozpętuje bezsensowną wojnę lub przejawia absolutną niewrażliwość w dziedzinie polityki społecznej czy ochrony środowiska naturalnego.

Człowiek rzucający z oburzeniem kamień na kobietę, która poddała się aborcji (albo symbolicznie protestujący przed kliniką położniczą lub parlamentem), łatwo może wejść w rolę sprawiedliwego Boga, nie zadając sobie trudu, by zastanowić się czy upewnić, co doprowadziło ją do tak tragicznego kroku, a może nawet zaoferować materialne, psychiczne lub duchowe wsparcie, które mogłoby odwieść ją od takiego kroku. Trybuni „religijnej prawicy” jak gdyby zapominają, że nie każdy, kto pała świętym oburzeniem na zepsuty świat, kto domaga się penalizacji aborcji i homoseksualizmu, jest automatycznie moralnym bohaterem.

Ten rodzaj kompletnego faryzeizmu, zamiana moralności na „moralne oburzenie” (przypomnijmy, jak Jezus chłostał faryzeuszy za ich nieżyciowy moralny rygoryzm) stanowi jeden z wielkich przejawów moralnego bankructwa obecnej fazy chrześcijaństwa. (Nietzsche mówił o jadzie „moralizny”, którym moralizatorzy zatruwają świat, zamiast rzeczywiście pomagać leczyć jego prawdziwe przewlekłe choroby). Produkcja tanich kaznodziejskich frazesów moralizatorskich, pozbawiona próby uczciwego zanalizowania sytuacji i szczerego szukania realnych rozwiązań (mówię: szukania, ponieważ naprawdę niezawodnymi receptami nie dysponuje dzisiaj nikt), jest „moralnym kiczem”.

***

Być może lęk przed taką postacią chrześcijaństwa jest jedną z psychologicznych przyczyn (albo też oczekiwanych samousprawiedliwiających racjonalizacji), dla których wielu ludzi na Zachodzie odwraca się od chrześcijaństwa i skłania ku salonowemu buddyzmowi i taoizmowi bez wymagań moralnych – zwłaszcza wymagań w dziedzinie etyki seksualnej, szóstego przykazania Dekalogu, z którego pewien typ chrześcijaństwa uczynił przykazanie pierwsze i niemal jedyne.

Tłum. Andrzej Babuchowski

Ks. TOMÁŠ HALÍK (ur. 1948) jest czeskim filozofem, psychologiem i teologiem. Stale współpracuje z „TP”.

Tekst pochodzi z książki „Drzewo ma jeszcze nadzieję”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Znak. Tytuł, śródtytuły i skróty od redakcji„TP”.