Z nadzieją jest nam do twarzy

Katarzyna Woynarowska

publikacja 30.11.2010 21:20

Siada przy łóżkach ciężko chorych, zadomawia się w sercach samotnych i opuszczonych, w umysłach biedaków z poszarpanym życiorysem, w duszach więźniów, tuż po wyroku, w niepogodzonych z przemijaniem.

Niedziela 48/2010 Niedziela 48/2010

 

Nadzieja chrześcijanina to sprawa dość skomplikowana. Potrafi dostrzec dobro nawet w sytuacjach po ludzku beznadziejnych, granicznych. Siada przy łóżkach ciężko chorych, zadomawia się w sercach samotnych i opuszczonych, w umysłach biedaków z poszarpanym życiorysem, w duszach więźniów, tuż po wyroku, w niepogodzonych z przemijaniem.

Bo nadzieja wygania z nas piekło. Dante utrzymywał, że pojawia się zawsze wraz z drugim człowiekiem. Drugi człowiek jest nadziei posłańcem i wykonawcą. Niezastąpionym.

Opowiem ci o nim... Miał guza mózgu. Odchodził kilka lat. Całe życie ateista, a na jakiś rok przed śmiercią poprosił mnie o księdza. Uwierzysz...?

Potem ten ksiądz przychodził często. Siedzieli i gadali. W jakimś momencie usłyszałem odmawiany Różaniec... Mój ojciec nigdy się nie modlił. Nigdy! Pamiętam z dzieciństwa, że w niedziele stał pod kościelnym ogrodzeniem i kopcił papierochy. Jak przychodził proboszcz po kolędzie, brał drugą zmianę... Nie ciągnęło go do kościoła.

Kiedy zachorował... Ciężko nam było zrozumieć, co się dzieje. Ojciec-fundament, ojciec jak filar, który podtrzymuje całą rodzinną konstrukcję, rozsypał się w momencie. Zrobił się tak kruchy, że nosiłem go pod prysznic jak dużą lalkę.

W ciężkiej chorobie bywają takie chwile, poranki, że jest jak dawniej. W takim dniu rozmawialiśmy sobie jak ojciec z synem – czyli jak nigdy przedtem. Ojciec był człowiekiem pragmatycznym, mocno stał na ziemi. Okazywanie uczuć czy nawet mówienie o nich uważał za niemęskie. A wtedy powiedział z żalem – i to mnie zaskoczyło – że za późno odkrył Pana Boga. Że czasem przychodzi mu do głowy – chociaż ta myśl na początku zdała mu się zbyt okrutna – że może trzeba było się rozchorować, żeby zrozumieć sens istnienia...

Pamiętam, że byłem wtedy wikariuszem na wiejskiej parafii. Wakacje, proboszcz na urlopie, Mszę św. mam odprawić o 17.30, a o 16.50 pojawia się mężczyzna, który prosi, by pojechać z nim do umierającej mamy. Obawiałem się, czy zdążę na Mszę św., ale pojechałem. Było to moje pierwsze spotkanie z osobą w bardzo zaawansowanej chorobie nowotworowej. Ta kobieta mogła mieć ponad 80 lat i ważyła nie więcej niż 30 kg. Ledwo otwierała usta, bo ból blokował jej szczęki. Nie widziałem wcześniej takiego cierpienia. To było dla mnie wstrząsające przeżycie. Mogłem być wtedy krótko, spotkanie ograniczyło się do udzielenia sakramentów, takiego pospiesznego, bo miałem wrażenie uczestniczenia w agonii kobiety, a jednocześnie gdzieś w głowie była myśl, że w kościele ludzie czekają na Mszę św. Wszystko trwało jakieś 15 minut. Zdążyłem więc na Eucharystię, a gdy wychodziłem po niej, znów zobaczyłem tego mężczyznę. Przyszedł mi powiedzieć, że mama zmarła w kilka chwil po moim wyjściu. Pamiętam jego słowa: – Ona czekała już tylko na księdza...

W ciągu czterech lat zmarło w mojej rodzinie siedem osób. Dziadkowie odchodzili spokojnie we śnie – i to było jakoś do przewidzenia. Potem kuzyn chory na raka, który cierpiał tak, że śmierć zdała się nam ulgą nie tylko dla niego. Dwie samotne ciotki tuż przed Bożym Narodzeniem, bo miały nieszczelny piec.

Czy można pojąć sens takiego ciągu tragedii?

Nie można. Wprawiał nas w drżenie każdy telefon, każde awizo w skrzynce. Pytaliśmy: kto następny?

Najtrudniej było nam chyba się pogodzić z nagłą śmiercią brata i szwagierki. Sąd oddał nam pod opiekę ich dwoje dzieci, ogłuszonych bólem. Starsze targnęło się na życie. Chodziliśmy na terapię do bardzo mądrej psycholog, która zaproponowała nam spotkanie z księdzem. Bywało, że zachodzili do nas oboje. Część rodziny siedziała w kuchni z panią Ewą, część w pokoju z ks. Piotrem. To ksiądz zaproponował sakrament namaszczenia chorych. W pierwszej chwili zamarliśmy z przerażenia, ale wytłumaczył nam, że udziela się go w sytuacji zagrożenia życia, a dzieci są przecież w takiej kondycji...

Teraz wiem, że gdyby nie wiara w Zmartwychwstałego, to bym pewnie oszalał. Jest taki moment w rozpaczy, że albo zlecisz głową w dół, w obłęd właśnie, w totalne odrzucenie świata, albo uczepisz się choćby najmarniejszej nitki nadziei, która wywinduje Cię w górę.

Dla mnie tą nicią, tą liną jest wiara, że kiedyś się spotkamy wszyscy – cała nasza rodzina.

Jak możesz pójść gdzieś, gdzie ktoś czeka – to znaczy, że jest jeszcze dla ciebie nadzieja. A jeśli nie masz takiego adresu? Wychodzisz, trzaskają za tobą ciężkie drzwi... I pustka. Czujesz, że świat się tobą brzydzi, śmierdzisz na odległość kryminałem. Nie wpuszczą cię w żadne porządne miejsce, nikt z tobą nie chce gadać.

Nie zatrudnią cię, boś złodziej. Jedyne, co możesz zrobić, to wrócić w to samo szambo, w którym się urodziłeś i wychowałeś. Nie wyrwiesz się. Nie masz na to siły. A tkwienie w bagnie oznaczać może tylko jedno – że ono cię wciągnie.

Ja recydywa jestem. 11 lat przesiedziałem za kratkami. Nie licząc dzieciństwa, na wolności byłem może z 10 lat. To, co wiem o życiu, nie nadaje się do Twojej gazety. Myślałem o sobie „śmieć”. Tak zresztą najczęściej nazywał mnie ojciec.

Strażnik kazał nam iść na spotkanie z księdzem. W więzieniu nie ma specjalnie co robić, każda odmiana się liczy, więc poszliśmy.

Ks. Andrzej jest mały, chudy i w okularach. Taki profesorek. Śmialiśmy się w głos, gdy oznajmił, że chce z nami robić teatr... – Człowieku – mówiliśmy – u nas chłopaki to góra podstawówkę mają. My nic z tego pisania nie kumamy... A to o męce Pana Jezusa było.

Z tym, że potem...

Po raz pierwszy ktoś ze mną tak rozmawiał. W czasie tych prób i po nich. Nie wrzeszczał, nie warczał, nie klął, nie zaciskał mi pięści przed twarzą. Rozmawiał...

Widzisz, jak się w człowieku zacznie coś przewracać, to zrazu nie dzieje się nic. Jakby słowa przelatywały przez ciebie. Ale one jakoś zostają. Że jestem dzieckiem Boga, kochanym nawet z tymi sznytami na ramionach, z krzywą gębą...

Ks. Andrzej załatwił nam najpierw występ w domu dziecka, potem w domu starców. I w hospicjum dla umierających. Chyba wtedy pierwszy raz zobaczyłem innych ludzi. Inne życie. I inny ból.

Pamiętam, jak ks. Andrzej siedział przy łóżku łysej dziewczynki chorej na białaczkę. A ja sterczałem w nogach łóżka, przestępowałem z nogi na nogę i myślałem tylko: Co ja tutaj robię?!

A co robiłem? Zacząłem się modlić. Tak mi było tego dzieciaka żal.

To miało być o nadziei, tak? Ks. Andrzej mówi, że największy grzech to stracić nadzieję. A ja mu ufam – w końcu to on, chory dzieciak i teatr – uratowali mnie od beznadziei...