Wyśpiewać życie

Rozmowa z Ładą Gorpienko, śpiewaczką, Ukrainką mieszkającą i śpiewającą w Polsce

publikacja 30.06.2010 11:24

Gdy człowiek śpiewa, nie ma możliwości skłamać, bo śpiew jest naturalny, tak naturalny jak oddech. Człowiek właśnie próbuje oddechem kłamać, a przecież dzięki oddechowi rozumiemy śpiew, śpiewanie i oddychanie są nierozdzielne. Wydadzą wszystko na zewnątrz, całą prawdę. Dlatego człowiek, który śpiewa, nie ma szansy skłamać! To słychać od razu!

Zeszyty Karmelitańskie 51/2/2010 Zeszyty Karmelitańskie 51/2/2010

 

Śpiew wyrazem życia

Antoni Rachmajda OCD (A. R.): Jaka jest rola śpiewu w Pani życiu? Słuchając jak Pani śpiewa podczas koncertu, odniosłem wrażenie, że to nie tylko praca zarobkowa...

Łada Gorpienko (Ł. G.): Nie, zawód mam zupełnie inny. Ukończyłam szkołę teatralną, ale kierunek teatralno-taneczny, niezwiązany z muzyką. Uważam, że śpiewu z zasady nie powinno się traktować jako formy zarobkowania. To życie i rozwój cywilizacji tak potoczyły się, że ludzie zaczęli zarabiać na śpiewie.

A. R.:Czym w takim razie jest śpiewanie? Rodzajem dzielenia się sobą, życiem? Jak chociażby kulturą, o której Pani mówiła wspominając o Ukrainie jako styku kultur? Rozmaitym bogactwem? Dzieleniem się radością?

Ł. G.: Dla mnie jest to normalny element istnienia, bo nie oddzielam go od mojego codziennego życia. Trudno to mi opisać, bo ja śpiewam cały czas. Dla mnie jest to środek komunikacji z samą sobą, między mną a innymi ludźmi oraz przestrzenią i wszystkim, co wokoło mnie brzmi, żyje, oddycha...

A. R.:Czyli jest to najnaturalniejszy wyraz życia, jak oddech?

Ł. G.: Można tak powiedzieć, bo w sumie wszystko jest jakimś brzmieniem i jest śpiewem na świecie, a końcowym efektem tego jest śpiew człowieczy.

A. R.:Zatem wszystko jest śpiewem... W „Opowieściach z Narnii” Lewis ukazuje obrazowo moment stworzenia świata jako wyśpiewywanie go przez Boga, jako Jego Słowo...

Ł. G.: Tak może być. Wszystko zależy od tego, co ukrywa się w słowie...

Kłamstwo i smutek śpiewu

A. R.:Podczas koncertu wspomniała Pani, że kto śpiewa nie kłamie...

Ł. G.: Tak, bo gdy człowiek śpiewa, nie ma możliwości skłamać, bo śpiew jest naturalny, tak naturalny jak oddech. Człowiek właśnie próbuje oddechem kłamać, a przecież dzięki oddechowi rozumiemy śpiew, śpiewanie i oddychanie są nierozdzielne. Wydadzą wszystko na zewnątrz, całą prawdę. Dlatego człowiek, który śpiewa, nie ma szansy skłamać! To słychać od razu!

A. R.:Kłamstwu towarzyszy namysł, kłamca musi uważać i być ostrożny, kalkuluje, a śpiew nie jest kalkulacją...

Ł. G.: Tak, ale tylko wtedy, gdy śpiewa się naprawdę. Bo to jeszcze zależy, co rozumiemy pod stwierdzeniem śpiew prawdziwy: wyrażenie tego, co jest w tobie, wyrażenie problemów poprzez odkrywanie swojej tajemnicy i dzielenie się nią na zewnątrz zawierając ją w śpiewie. To jest naturalny, czysty sposób, taka najbardziej naturalna droga przekazywania myśli przewodniej. Tak jak u ptaków, tak to jest i w człowieku.

A. R.:Czy to może tak być, że dla poety tym wyrazem istnienia będzie pisanie, dla filozofa – myślenie? Bo nie każdy śpiewa.

Ł. G.: Dla mnie poezja to też śpiewanie. Jeśli ja w tej poezji nie słyszę treści, to znaczy, że coś jest nie tak, że to jest nadrabianie treści.

A. R.:Czytałem opowiadanie kogoś, kto relacjonował, jak po wjechaniu kolejką w Dolomitach na szczyt jego siedmiomiesięczna córka zaczęła krzyczeć z radości. Czy radość może również w ten sposób się wyrażać?

Ł. G.: Oczywiście, że tak, dlaczego nie!

A. R.:Smutek też?

Ł. G.: Ze smutkiem jest inaczej. W języku rosyjskim jest takie przysłowie, że radość dzielona z drugą osobą to radość podwójna, a nieszczęście dzielone z kimś to połowa nieszczęścia, i mnie się zdaje, że to samo dotyczy śpiewu jako kwintesencji radości prawdziwej. Dzielenie się w śpiewie radością to podwajanie jej, a śpiew smutny to jakby zmniejszenie bólu własnego, to takie ukojenie, pozbycie się choć części własnego ciężaru, którego człowiek nie może udźwignąć sam i nie umie sobie z tym poradzić. Wydaje mi się, że potrzeba i chęć takiego smutnego śpiewu powstaje właśnie wtedy: kiedy człowiek nie potrafi  sam uporać się z jakimś problemem.

A. R.:Mnie się wydaje, że gdy dotyka nas coś smutnego, to milkniemy. Radość bardziej skłania do śpiewu. To jest pewnym probierzem jego prawdziwości.

Ł. G.: Tak, to prawda, gdy człowiek ma problem, to jest najpierw taki element zastanawiania się i zamknięcia się w sobie...

A. R.:Przestaje śpiewać?

Ł. G.: Tak. I znów wracamy do tego, że pieśń jest smutna i wyrażamy w niej siebie. To jest jakiś sposób przetwarzania i chęć pozbycia się lęku, który w nas jest, wyrzucenia go z siebie i odciążenia siebie poprzez taki smutny śpiew.

 

 

Bezsłowne porozumienie z Bogiem

A. R.:Mówiła Pani też o śpiewie bez słów...

Ł. G.: W pieśniach żydowskich jest on określany terminem nigun, czyli śpiew, zaśpiew, melodia – różnie próbuje się to przetłumaczyć, ale generalnie przedstawię, jak ja to rozumiem i jak ja to odczuwam… W momencie kiedy człowiek chce podzielić się tą największa myślą, połączyć się z Bogiem w tym śpiewie, przekazać coś, wtedy wielkość tej emocji, ta czystość i skumulowanie jej w sobie jest tak ogromne, że nie potrzebuje ona już otoczki werbalnej, nie musimy już tego ubierać w słowa. Sama emocja jest w sobie tak mocna i nośna, że wystarczy śpiewać tylko dźwięk. On dochodzi do Boga i wróci do nas jako potęga oczyszczająca i zrozumienie tego problemu, albo podzielenie się tą radością.

A. R.:W Austerii ukazany jest taki moment, kiedy Żydzi w ten sposób właśnie modlą się śpiewem bez słów i wpadają w trans. W ruchu Odnowy charyzmatycznej mówi się o śpiewie w językach, glosolalii. Jest to dar języków. Człowiek się modli wypowiadając dźwięki, które w naszym języku nie mają określonego znaczenia, nie odsyłają do żadnej treści. Choć zdarza się, że czasem ktoś potrafi to odczytać; jest to dar. Z reguły jest to uwielbianie – dla Pana Boga to jest jasne – to wyrażanie radości, która jest zbyt intensywna, aby nadać jej formę w postaci konkretnych słów, bo słowa są tu ograniczające. Czy byłoby to coś podobnego?

Ł. G.: Myślę, że podstawa jest taka sama. Wszystkie dźwięki, które wydajemy, są to kodowania dość umowne, bardzo często istnieją słowa, które w jakimś języku mają jedno bardzo ważne znaczenie, a w innym oznaczają coś zupełnie odmiennego itd. Jest to kwestia umowna, bo generalnie chodzi o emocje, a nie o to, w jaki sposób ułożymy usta, język i to, w jaki sposób wypowiemy dźwięki.

A. R.:Czyli jest w tym coś naturalnego?

Ł. G.: Jak najbardziej!

A. R.:Jak gaworzenie dziecka?

Ł. G.: Tak.

A. R.:Niektórzy uważają, że są to słowa nic nieznaczące. Gdy z zewnątrz ktoś na to patrzy, to może stwierdzić, że taki człowiek zwariował. W mistyce mówi się natomiast o „bełkocie mistycznym”; mistyk nie potrafiąc wyrazić tajemnicy miłości, doświadczenia Boga, bo wszystkie słowa są właśnie za małe, zaczyna się plątać w swych słowach, powtarza się, używa wykrzykników, przesadza, w końcu milknie... Jest to chyba także obecne w ruchu chasydzkim?

Ł. G.: Tak, jest. To jest w ogóle ideał, do którego chasydzi dążą. Te wszystkie nawroty, to całe powtarzanie wszystkiego ma pomóc dojść człowiekowi do momentu, kiedy dusza się otwiera na Boga i on już nie potrzebuje niczego i ta emocja staje się prawdziwa. Jego przedstawiciele robią wspólnie takie rzeczy, aby pomóc jeden drugiemu nauczyć się dochodzić do takiego stanu...

A. R.:Uczą się tego?

Ł. G.: Tak, widziałam jak dzieci tego próbują, śpiewając coraz szybciej i szybciej fragmenty pieśni, sylaby...

A. R.:Aż do osiągnięcia transu?

Ł. G.: Tak.

A. R.:Trochę jak w społeczeństwach pierwotnych?

Ł. G.: Tak, przypomina to szamańskie obrzędy w Afryce...

A. R.:Łączenie się z bóstwem poprzez tego rodzaju śpiew?

Ł. G.: Być może tak właśnie jest.

Droga ku pełni szczęścia

A. R.:Dla mnie śpiew jest wyrazem pewnej doskonałości, której przykładem są chóry anielskie, ale ich sens został całkowicie strywializowany. Niebo wyobrażamy sobie jako miejsce, w którym dostaniemy skrzydła i będziemy musieli stawić się do chóru i tam, nudząc się śmiertelnie, śpiewać...

Ł. G.: Ja myślę, że jesteśmy za mali, żeby takie rzeczy sobie wyobrazić, nasza wyobraźnia nie sięga do takich wymiarów jak ten wspomniany. I tak jak człowiek nie umie sobie wyobrazić tego czwartego wymiaru, tak myślę, że podobnie jest w tym przypadku. Próbujemy to włożyć w jakieś ramy zewnętrzne, lecz są one dostosowane do naszego umysłu ziemskiego. Podejrzewam, że ten byt to jest całkiem coś innego, istnienie przybierające zupełnie inną formę, której nie możemy sobie nawet wyobrazić, bo nie doświadczyliśmy nigdy czegoś podobnego. Być może w momencie takiej ekstazy, w momencie śpiewania dochodzimy do tego. Przybliżamy się do tego innego życia.

 

 

A. R.:Dla Pani głos jest najpiękniejszym instrumentem?

Ł. G.: Przyznam się, że nie zastanawiałam się nigdy nad tym. W ogóle nie zastanawiałam się, czy coś jest najpiękniejszym instrumentem czy gorszym...

A. R.:Ale żeby oddać radość, lepszy jest instrument czy śpiew?

Ł. G.: Na pewno śpiew. Bezwzględnie, bo to jest najbardziej naturalne…

A. R.:Dlatego, że nas najbardziej bezpośrednio angażuje?

Ł. G.: Też, także dlatego, że każdy instrument to jest jakiś dodatkowy pośrednik.

A. R.:Widziałem kiedyś śpiewający chór andaluzyjski. Jego członkowie byli rzeczywiście tak zaangażowani, iż autentycznie myślałem, że serca im za chwilę wyskoczą podczas śpiewania...

Ł. G.: Ja też jako dziecko śpiewałam w chórze. Na Ukrainie, kiedy uczyłam się, był obowiązek śpiewu dla wszystkich dzieci. Każda klasa miała raz w tygodniu zajęcia chóru, podczas których uczono wspólnego śpiewania. Trafiłam na bardzo dobrych nauczycieli, którzy kochali muzykę oraz śpiew i potrafili nas, dzieci, nimi zarazić. Pamiętam taki bardzo poruszający fantastyczny moment, kiedy – jako dzieci – śpiewając zatracaliśmy się w tym śpiewie... To były takie momenty... Coś niepowtarzalnego i pięknego zarazem, taka powielona, powiększona wielokrotnie ekstaza. Później, po czymś takim nikt nie mógł sobie przypomnieć, co się działo wkoło, po prostu wszyscy byli tak skoncentrowani na śpiewie, że absolutnie nie mogę przypomnieć sobie, co działo się wokół, czy ktoś przechodził po sali, czy coś przełożył, po prostu wszystko przestało istnieć. Może po prostu miałam szczęście, że trafiłam na takie miejsca, gdzie coś takiego odbywało się...

A. R.:Czyli faktycznie uniesienie, zachwyt?

Ł. G.: Tak.

A. R.:Dlatego właśnie chór anielski jest dla mnie wyrazem szczęścia, niedostępnym być może dla naszej wyobraźni. Być może, a raczej na pewno jest znakiem nieatrakcyjności w dzisiejszej dobie pośpiechu, gdy umarła kontemplacja...

Ł. G.: Ja nie wierzę, by takie rzeczy mogły być nieatrakcyjne. Myślę, że ludzie boją się czegoś takiego, często boją się przyznać, że to jest lub może być, czymś wspaniałym...

A. R.:Albo boją się przyznać, że doznali szczęścia, gdy ktoś zatracił się w śpiewie, śpiewając całą duszą.

Wspólnotowa bliskość

A. R.:Dziś mało śpiewamy, raczej słuchamy. Coraz rzadziej śpiewa się z radości, albo tylko słuchamy, a sami nie śpiewamy. Ktoś kiedyś powiedział, że „nie my się bawimy tylko nas bawią”. Jak to świadczy o nas? O jakich przemianach dokonujących się w człowieku mówi? Czy o zaniku autentyczności?

Ł. G.: Myślę, że niekoniecznie. W głębi duszy człowiek pragnie szczęścia, to jest takie poczucie spełnienia własnej naturalności, to zależy też od ludzi. Jesteśmy nieustannie bombardowani systemem oceniania nas ze wszystkich stron i konfrontujemy ze światem, czy jesteśmy postrzegani dobrze czy źle i bardzo pilnujemy tego, żeby być postrzeganymi dobrze, więc bezpieczniej jest nie próbować robić tego, co może nas ośmieszyć, lub co może spowodować negatywne oceny. W Polsce istnieje obiegowe przekonanie, że Polacy nie umieją śpiewać. To jest nieprawda, ale takie myślenie jest tak głęboko zakorzenione, że większość ludzi nawet nie próbuje, bo z góry uważa, że nie potrafi.

A. R.:A może dlatego nie śpiewamy, bo nikt nas tego nie nauczył? Kiedyś dzieciom śpiewano kołysanki...

Ł. G.: Ja śpiewałam dziecku kołysanki (śmiech).

A. R.:Ale już raczej rzadko kto śpiewa dzieciom, raczej włącza się telewizję...

Ł. G.: Bo to jest łatwiejsze. Żeby śpiewać, trzeba poświęcić czas dzieciom, a rodzicie są wygodniccy, wciąż nie mają czasu...

A. R.:Czyli jest to jednak jakiś znak przemian?

Ł. G.: To prawda. Podstawowym problemem jest to, że instytucja matki została zachwiana, podważona w ciągu ostatnich lat. Mama musi bardzo dużo pracować i jest zabiegana od rana do wieczora, i w tym nadmiarze obowiązków pojawia się dziecko, i ona musi szybko je „przepchnąć”, jakoś przebrnąć przez ten dzień.

 

 

A. R.:Chyba ogólnie nie mamy czasu dla siebie wzajemnie, także, a może szczególnie, w rodzinach?

Ł. G.: Tak. Nie ma więzi pomiędzy dziećmi a matką. To jest plaga całych pokoleń. Widzę jak teraz dorasta mój syn. I dostrzegam u niego, w tym jego pokoleniu, wielki powrót do chęci posiadania rodziny. Mój syn ma 19 lat i zauważam sygnały, że może to będzie to pokolenie, w którym nastąpi odrodzenie rodziny. Jego rówieśnicy w większości zapowiadają, że chcą mieć duże rodziny, dzieci, dom. Rodzice bardzo walczyli o byt, o zbudowanie domu, posiadanie samochodu, otoczenie się przedmiotami... I oni to już mają. I widzą, że to nie wszystko... Bardzo bym się cieszyła, gdyby okazało się to prawdą i gdyby to pokolenie starało się nie tylko o rzeczy materialne, których im nie brakuje, ale również o wartości duchowe: rodzinę, przyjaźń...

A. R.:By żyli w pełni czymś, co może wypełnić dom?

Ł. G.: Takim domem może być wszystko wokół nas. Niekoniecznie olbrzymie wille, domem może być nawet para ludzi.

Śpiew – symbol wspólnoty

A. R.:Znakiem następujących przemian, których wyrazem jest śpiew, może być muzyka młodzieżowa. Trudno o niej powiedzieć, że charakteryzuje ją radość, to jest bunt, protest.

Ł. G.: Trudno mi powiedzieć, czy młodzież w tej chwili rzeczywiście pragnie takiej muzyki, bo jest ona tak bardzo różna. Ale śpiewać faktycznie nie umieją. Dostrzegam jednak, że bardzo potrzebują muzyki. Wszyscy chodzą po ulicach słuchając, każdy szuka swojej ścieżki muzycznej, która wyraziłaby to, co dzieje się w jego duszy, widać, że potrzebują czegoś takiego. Ja miałam szczęście, bo urodziłam się w domu, gdzie się śpiewało, to też jest całkiem inaczej...

A. R.:Tamten śpiew był wyrazem tego, że ludzie, rodziny miały dla siebie czas...

Ł. G.: To przede wszystkim! To wszystko się kojarzy właśnie ze szczęściem, myśmy mieli dom gościnny. Wieczorami u nas zbierali się ludzie, bo u nas na Ukrainie jest inaczej, u nas od razu stół się rozstawia i wszyscy siadają przy tym stole i po każdym takim wieczornym posiłku zaczynało się śpiewanie. To był moment, kiedy każdy czuł się swobodnie. Wszyscy śpiewali razem i każdy się dołączał. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś komuś powiedział: „ty fałszujesz”, „ty źle śpiewasz”... W ogóle nie było czegoś takiego. Każdy włączał się do śpiewu, każdy szukał swojego głosu, żeby się dołączyć, aby ten akord brzmiał, żeby był jak najbardziej pełny. Teraz także przyjeżdżają do mnie znajomi z Ukrainy i kiedy kończymy pracę, robimy zakończenie, takie pożegnalne posiedzenie i wszyscy przed wyjazdem cały wieczór śpiewają na głosy.

A. R.:U nas niestety śpiew sprowadza się do dwóch, trzech wymuszonych kolęd podczas wigilii, już nawet w kościołach nie ma śpiewu, tylko coraz częściej jest „koncert solowy organisty”...

Ł. G.: Ja robię u nas w domu wspólne kolędowanie, drukujemy w domu spis kolęd i robimy takie kolędowanie z przyjaciółmi.

A. R.:Może to zależy od tradycji wspólnego śpiewu?

Ł. G.: Zapewne tak. Ja tego doświadczam jak tylko pamiętam, u nas w domu śpiewało się od zawsze. Moi rodzice ze swojego dzieciństwa też to pamiętają. W Polsce natomiast jest inaczej...

Na styku kultur

A. R.:Wspominała Pani o styku kultur na Ukrainie: polskiej, ukraińskiej, żydowskiej...

Ł. G.: Styku ludzi, którzy żyli ze sobą w zgodzie. Często pytam innych, czy to było tylko moje doświadczenie, czy tylko ja pamiętam to z dzieciństwa, że nigdy nie było jakiegokolwiek konfliktu? To było naturalne współistnienie i zapożyczanie, mieszanka zupełnie niezwykła... Pamiętam osoby, które już odeszły… Gdy je pytałam dwadzieścia lat temu, opowiadali, że pamiętają tamte czasy jako okres bardzo dobrego współistnienia i wzajemnego ubogacania się.

A. R.:Dotyczyło to całej Ukrainy?

Ł. G.: Ja urodziłam się i wychowałam w Kijowie, ale dużo podróżowałam jako dziecko z rodzicami. Ojciec z racji swej pracy dużo jeździł i zabierał mnie ze sobą. Mieliśmy także rodzinę bardzo liczną i porozrzucaną po różnych miasteczkach i wioskach, a ojciec mój pochodził z rodziny, która bardzo mocno była ze sobą związana. I do tej pory, w trzecim pokoleniu, wszyscy się znają i zdzwaniają się. Próbują utrzymywać kontakty i w związku z tym odwiedzałam liczne i bardzo oddalone zakątki Ukrainy.

A. R.:Może dlatego, że to był Kijów, prawobrzeżna Ukraina? Konflikty polsko-ukraińskie żywe są w części wschodniej.

Ł. G.: Z Ukrainą jest związana część rodziny mojego ojca, inna część rodziny pochodzi z Krymu, a jeszcze inni z Żytomierza i tam niczego takiego nie było. Żytomierz to w ogóle ośrodek bardziej żydowski. A na Krymie to było raczej połączenie Ukraińców, Rosjan, Tatarów i Greków, i też nigdy nie doświadczyłam prześladowań, nie zauważyłam też między ludźmi różnic na tle kulturowym. Nie wiem, z czym to było związane, może to po prostu były takie czasy, że nie było ku temu chęci albo potrzeby.

A. R.:Zapewne były to inne czasy, ludzie mieli wtedy dla siebie czas, dobrobyt nie zniszczył jeszcze więzi międzyludzkich. Ja sam nadal pamiętam takie lata, kiedy ludzie znajdowali dla siebie czas, spotykali się, rozmawiali!

Ł. G.: Kto ma dzisiaj czas, żeby posiedzieć w kuchni i rozmawiać pół nocy o sensie życia? Nie ma czegoś takiego! Wszyscy zabiegani, a jak już coś robią w nocy, to raczej w internecie wyszukują jakichś nowinek technicznych i ściągają muzykę lub filmy. Choć na pewno jest jakaś garstka ludzi, których nurtują problemy istnienia... A ja pamiętam jak do naszej kuchni przychodzili ludzie na dyskusje i siedziało się do rana. Dym był taki od papierosów, że można było topór wieszać, a rozmawiano po cichu oczywiście, żeby nikt nie słyszał, o czym się mówi...