My z wioski amiszów

Janusz Pyda OP

publikacja 07.01.2011 22:38

Chrześcijanin jest skazany na wykluczenie i rzeczywiście, kto nigdy wykluczenia ze względu na swoją wiarę nie doznał, może być pewien, że jego wiara jest głęboko utajona i dla nikogo niewidoczna

W drodze 1/2011 W drodze 1/2011

 

Wykluczenie nie jest rzeczą przypadkową: należy do istoty wewnętrznego kręgu. (…) Ze wszystkich ludzkich namiętności pragnienie dostania się do wewnętrznego kręgu najskuteczniej skłania człowieka, który nie jest jeszcze wielkim łotrem, do czynienia bardzo złych rzeczy.

                                                                                         C.S. Lewis           

Jeśli wierzyć Arystotelesowi – a choć można znaleźć powód, by mu nie wierzyć, to trudno wymyślić pretekst, aby się z nim nie zgadzać – człowiek jest ze swej natury istotą społeczną. W praktyce oznacza to mniej więcej tyle, że zrobimy wszystko albo bardzo wiele, by nie zostać odrzuconym przez innych ludzi – przyjaciół, znajomych, środowisko. Objawia się ten aspekt naszej ludzkiej natury w najróżniejszych – poważnych i mniej poważnych – sytuacjach. Pierwszego papierosa w życiu zapalamy przede wszystkim dlatego, żeby nie znaleźć się poza gronem kumpli z podwórka. Obmawiamy albo zgadzamy się na obmowę nieobecnych, gdyż nie mamy odwagi powiedzieć, że tego nie akceptujemy. Boimy się wreszcie przyznać przed znajomymi do swojej wiary czy też jej bronić z obawy, by się od nas nie odsunęli. Gdybyśmy uczciwie przyjrzeli się naszemu życiu, zdziwiłoby nas, jak wiele jest w nim zachowań podyktowanych strachem przed wykluczeniem z jakiegoś środowiska, z któregoś ”wewnętrznego kręgu”. Nasz świat składa się z wielu takich ”wewnętrznych kręgów”, do których należymy albo aspirujemy. Panicznie boimy się, że moglibyśmy z któregoś z nich wypaść albo definitywnie stracić dostęp do kręgu naszych marzeń – może to być krąg intelektualistów katolickich, krąg ludzi postępowych, krąg ludzi dialogu, krąg chrześcijan ”posoborowych”, krąg ”otwartych” wierzących. Prawdziwy problem zaczyna się wówczas, gdy dotrze do nas, jako do chrześcijan, obietnica Chrystusa: ”Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi” (J 15,19). Oznacza to mniej więcej tyle, że jest jakiś ”wewnętrzny krąg”, z którego zostaniemy wykluczeni, o ile odpowiemy na wybraństwo Boże w naszym życiu. Istnieje wspólnota, która nas odrzuci i być może nawet będzie prześladować, o ile tylko będziemy stawać się coraz pełniej chrześcijanami. Problem polega na tym, że ten właśnie ”wewnętrzny krąg” i ta właśnie”wspólnota” są bardzo szerokie – tak szerokie, że Biblia nazywa je ”światem”. Chrześcijanin jest skazany na wykluczenie i rzeczywiście, kto nigdy wykluczenia ze względu na swoją wiarę nie doznał, może być pewien, że jego wiara jest głęboko utajona i dla nikogo niewidoczna. Można oczywiście przeżyć życie chrześcijańskie w barwach doskonale maskujących, ale nikt z nas nie chciałby doświadczyć tego, że Chrystus zapiera się nas przed Ojcem, bo my zaparliśmy się Go wcześniej przed ludźmi. Chrześcijanie przez sam fakt bycia chrześcijanami są skazani na wykluczenie ze świata i trzeba się z tym pogodzić. Problemem jest coś innego.

Dwa sposoby wykluczenia

Wykluczenie może się dokonywać w dwóch formach. Pierwsza jest radykalna i trudno jej nie zauważyć – mam na myśli jawne prześladowania, które kończyły i kończą się często śmiercią naszych braci i sióstr. Trudno jest wówczas nie zaprzeć się Chrystusa i wiary, ale nawet jeśli taka niewierność się zdarzy, czujemy wstyd i ciężar zdrady. Życie uratowane za cenę wiary czy honoru nie daje szczęścia, a dalsza jego część staje się ciężką pokutą. Spada na nas kara Lorda Jima – a nikomu tej kary nie należy życzyć.

Ale poza męczeństwem istnieje jeszcze jeden sposób wykluczania chrześcijan ze świata: ”albo nie będziesz wypominał światu, jaki jest, albo świat cię »przemilczy«, zacznie traktować jak powietrze, zignoruje albo zaetykietuje mianem ekstremisty, radykała, tradycjonalisty czy konserwatysty”. Kuszeni do zdrady w taki sposób rzadko bywamy w sytuacjach wyraźnych i jednoznacznych. Tym właśnie różni się ten typ wykluczenia od wersji radykalnej, jaką jest prześladowanie prowadzące do męczeństwa. W tym ostatnim wypadku moment zaparcia się Pana albo moment wyboru świadectwa wiary jest zazwyczaj dramatycznie wyraźny. W wypadku kuszenia do zdrady możemy nie zauważyć, że zaparliśmy się wiary, aby nie zostać ”wyrzuceni ze świata”. C.S. Lewis tak opisywał tego typu sytuacje w eseju Wewnętrzny krąg:

Moje proroctwo jest następujące. W przypadku dziewięćdziesięciu procent (…) osób decyzja, która w konsekwencji doprowadzić może do znikczemnienia, nie będzie miała dramatycznego charakteru. Niemal na pewno nie pojawią się w waszym życiu ludzie źli do szpiku kości, starający się was pozyskać groźbą lub przekupstwem. Wybory te pojawią się, gdy będziecie sączyli drinka czy pili filiżankę kawy, zjawią się ukryte pod pozorem trywialności, ukryte między żartami. Słowa stawiające was przed decyzją wyboru padną z ust mężczyzny lub kobiety, których niedawno poznaliście (i których mieliście nadzieję lepiej poznać) w chwili, gdy za wszelką cenę będziecie się starali nie okazać ludźmi pozbawionymi ogłady, naiwniakami czy fanatykami.

 

 

Ile już razy znaleźliśmy się w takiej sytuacji? Ile razy przemilczeliśmy nasze chrześcijaństwo tylko dlatego, że świat zacząłby nas ignorować, gdybyśmy się przyznali do wiary? A być może jest tak, że ”trudności w wierze” biorą się w nas nie stąd, że nasz umysł stawia opór wierze, ale stąd, że podświadomie boimy się, jak wypadniemy na tle świata, stając murem za prawdami i zasadami, których on nienawidzi? Wolimy być ”wątpiący i poszukujący” w wierze nie dlatego, że taka jest prawda o naszym umyśle i sercu, ale dlatego że tacy będziemy bardziej akceptowalni dla świata. Strach przed wykluczeniem z ”wewnętrznego kręgu”, którym dla nas jako chrześcijan jest świat, potrafi fatalnie kształtować naszą wiarę i sposoby jej wyrazu, a – jeszcze raz podkreślam – często dzieje się to zupełnie poza naszą świadomością. Chciałbym opisać kilka typowych sytuacji, w których stajemy przed takim ukrytym dylematem – zostać wykluczonym ze świata albo przemilczeć swoje chrześcijaństwo i swoje przekonania.

Obrazek z życiowej wystawy – czyli o niemówieniu wszystkiego

Jakiś czas temu pewna redakcja zwróciła się do mnie z propozycją wzięcia udziału w ankiecie na temat tego, dlaczego w Polsce coraz mniej ludzi identyfikuje się z nauczaniem Kościoła. Problem rzeczywiście istnieje. Wszak nierzadko można spotkać katolików, którzy co jakiś czas chętnie wpadają na mszę świętą niedzielną, ale już zasady moralne nakazujące uczciwe płacenie podatków czy rezygnację z antykoncepcji trudno im zrozumieć, praktykować i akceptować. Ponieważ mam już pewną wprawę w sprawianiu zawodu tym, którzy prosząc o tekst, chętnie powiedzieliby mi, co dokładnie mam w nim napisać, postanowiłem tym razem uprzedzić redakcję o tego typu niebezpieczeństwie. Napisałem więc w mailu, że oczywiście chętnie odpowiem na ankietę, ale od razu zaznaczam, że – moim zdaniem – problem nie leży w grzechach Kościoła, ile raczej w miernocie ludzkiej, która nijak nie może się zgodzić na stawiane sobie wymagania. Kościół ze swoją wiarą dogmatyczną i moralną nie jest – moim zdaniem – zwykle odrzucany, dlatego że jest grzeszny, tylko dlatego że grzeszni są i tacy chcą pozostać ci, którzy Kościół odrzucają. To trochę tak, jak w tej historii o rabinie, opowiadanej przez Jacka Salija OP. Pewien rabin tak mówił o Narodzie Wybranym: ”Grzechy naszego ludu są liczniejsze niż piasek morski, ale nie z powodu tych grzechów nasz lud jest nienawidzony; ludzie nas nienawidzą z powodu naszych zalet”. Z Kościołem i Jego nauczaniem sprawa ma się podobnie. Redakcja odpowiedziała na mój mail, że nie o tego typu refleksję jej chodzi. Wszak teraz na czasie są skandale z wykorzystywaniem seksualnym dzieci przez duchownych, wielka afera z założycielem Legionistów Chrystusa i coś tam jeszcze i redakcja spodziewa się, że właśnie to warto byłoby skojarzyć z problematyką hipokryzji i niewierności chrześcijan (oczywiście nazwano to zupełnie inaczej – brakiem pełnej identyfikacji ogółu wierzących z Kościołem). Uzmysłowiłem sobie wówczas pierwszy sposób, w jaki dokonuje się wykluczenie.

Mówienie na zamówienie

Nie chodzi o to, że świat zamyka chrześcijanom usta. Świat chce, żeby chrześcijanie mówili dokładnie to, czego on chce słuchać. Mogą nawet głosić swoją naukę, ale jedynie w tych jej aspektach, które nie zdenerwują świata. Można mówić o miłosierdziu Bożym, ale nie o Jego sprawiedliwości. Warto ciągle przypominać o łaskawości Boga, ale nie o Jego gniewie i karze. Trzeba głosić miłość, ale nie wolno dopominać się o odpowiedzialność i wynikającą z niej czystość przed ślubem. Trzeba ciągle mówić, że ”seks jest boski”, ale już ani słowa o antykoncepcji i in vitro. Konieczne jest stałe piętnowanie grzechów i słabości ”ludzi Kościoła” – czyli zazwyczaj duchowieństwa, ale czymś wysoce nieeleganckim i niestosownym jest, aby Kościół piętnował grzechy wiernych i zatruwał niedzielne przedpołudnie albo popołudnie wezwaniami do nawrócenia. Takie przykłady można by mnożyć. Wykluczenie nie grozi nam, gdy będziemy głosili prawdy chrześcijańskie, ale gdy będziemy głosili wszystkie prawdy chrześcijańskie. Zdrada naszej wiary dokonuje się nie wówczas, gdy głosimy coś sprzecznego z nauczaniem Kościoła (choć i takie występy zdarzają się katolickim publicystom nagminnie), ale gdy decydujemy się na to, że o pewnych prawdach nie wspomnimy – w tekście, przed mikrofonem na ambonie, w radiu, przed telewizyjną kamerą. Czy ktoś nas ukaże, jeśli zgodzimy się głosić integralną prawdę chrześcijaństwa? Jasne, że nie. Po prostu żaden dziennikarz nie zaprosi nas już na łamy swojego pisma, nie użyczy nam eteru swej rozgłośni, nie udostępni nam telewizyjnego czasu antenowego. Nie chcieliśmy przemilczeć grzechów świata, to świat przemilczy nas. Kiedy czytam, słucham czy oglądam polskie media – zarówno te katolickie, jak i ”świeckie” – mam dziwne wrażenie, że 90 proc. duchownych i świeckich gadających głów, które się w nich pojawia, zawdzięcza ten przywilej temu, że zgodzili się ”nie robić siary” i przed kamerami nie spierać się o pewien ”pakiet spraw” – czyli głosić chrześcijaństwo zanurzone w dialogu, otwarte na dyskusję ze współczesnym światem. Strach przed wykluczeniem ze świata, którego próbką i najbardziej reprezentatywną częścią są media, stał się dla wielu pasterzy i chrześcijańskich publicystów drogą, którą odchodzą od chrześcijaństwa dalej, niż by chcieli. Powodem oficjalnym ma być subtelność myślenia, a zwykle chodzi o zwykły lęk przed tym, że nie dadzą nam już więcej sceny na publiczne występy – zostaniemy wykluczeni z naszego ukochanego, światowego ”teatru lalek”.

 

 

Odwrócenie pojęć – czyli o fałszywym rozumieniu aggiornamento

Lęk przed wykluczeniem ze świata spowodował, że katolicy ostatnich czasów postanowili przeinterpretować orędzie i podstawowe pojęcia Soboru Watykańskiego II tak, aby uniknąć wspomnianego ostracyzmu. Dla wszystkich, którzy liczyli na stałe członkostwo w klubie świata nie tylko pomimo, ale wręcz dzięki swojemu chrześcijaństwu, jednym z ulubionych pojęć kluczy stało się słowo aggiornamento. Pojęcie to, opisujące ideę bardzo ofensywnego wyjścia Kościoła do świata po to, aby go ewangelizować, nabrało bardzo specyficznego znaczenia w umysłach wszystkich, których paraliżował i paraliżuje lęk przed wykluczeniem. Wymyślili oni, że aggiornamento nie jest nakazem wyjścia do świata, aby go zmieniać, ale zgodą na wpuszczenie ”ducha świata” do serc chrześcijan, aby tym wygodniej i znacznie mniej kolizyjnie żyło się w świecie. Dokładne odwrócenie znaczenia tego właśnie słowa, przeinaczenie przesłania wielkiego i ogromnie ważnego Soboru stało się alibi dla tchórzostwa i konformizmu. Części osób tego typu hermeneutyka pozwoliła zrobić medialną i uniwersytecką karierę. Niestety, pozostała część – ci, którzy zachowali wiarę bez kompromisów – poczuła się zagubiona. Pierwsi otrzymali stałe członkostwo w klubie tego świata, drudzy zostali usunięci na margines. Przykłady można mnożyć. Ja chciałbym przytoczyć tylko jeden. Czytelniczka bloga, który prowadzę na stronie dominikańskiej (podpisana nickiem A. Kowalska), w jednym z komentarzy napisała tak:

Zło moralne aktów homoseksualnych nie bierze się stąd, że są one homoseksualne, tylko stąd, że są pozamałżeńskie – to teza artykułu A. Sporniaka w ”Rzeczpospolitej”, będąca elementem dyskusji toczącej się na katolickim skądinąd portalu Tezeusz. A. Sporniak to dziennikarz gazety, która również deklaruje się jako medium katolickie (”Tygodnik Powszechny”). Artykuł ma w treści szereg odniesień do Pisma Świętego i nauczania KK. Może Ojciec ustosunkowałby się do tej tezy. Wydaje mi się niesłuszna. (…) Jest oczywiście argument ”Bóg tego zakazał”, wielokrotnie pojawiający się w Biblii. Do tej argumentacji odnosi się A. Sporniak (i szereg innych publicystów), wskazując, że jest to zakaz historyczny i uwarunkowany kulturowo, a tym samym dziś nieobowiązujący. Może Ojciec wskazałby też inne tropy myślenia? Czasem mam wrażenie, że próbując być wierną nauczaniu Kościoła, jestem przez część tegoż Kościoła spychana do kruchty z napisem ”zaściankowi, nietolerancyjni, niedouczeni[podkreślenie J.P].

Nie będę komentował tego wpisu, bo nie trzeba. To on właś-nie ma być ilustracją tego, co napisałem dotychczas. Ale jedno jest przerażające – czy to już nie tylko ze świata można być wykluczonym za swoją wiarę, ale i z ”Kościoła”? A może ten ”Kościół”, z którego można być wykluczonym za wyznawanie wiary, nie jest już Kościołem Chrystusowym, ale światem, który udaje Kościół?

Chrześcijanie jak amisze

Jest jeszcze jeden sposób dogadania się z tym światem za plecami Pana Jezusa i uniknięcia tym samym bólu wykluczenia. Można się zgodzić na bycie ”wewnętrznym kręgiem” w obrębie tego świata – czyli zgodzić się na rolę skansenu, folkloru, dziwactwa uroczego i dla świata nieszkodliwego. Chrześcijanie mają prawo żyć jak amisze – w swoich zamkniętych wspólnotach, ze swoimi oryginalnym kolorytem. Od czasu do czasu mogą nawet zorganizować dla świata jakiś festyn albo coś światu podrzucić w prezencie: zupy siostry Leokadii, produkty benedyktyńskie, jarmarki św. Jacka, festiwal pierogów, pokaz strojów zakonnych i duchownych, św. Mikołaja. Takie kontakty z chrześcijanami świat nie tylko toleruje, ale i lubi. Jakiekolwiek inne przenikanie chrześcijan do świata jest zabronione – zazwyczaj dlatego że jest mieszaniem się do polityki, brakiem tolerancji dla odmienności i różnorodności ludzi, wynoszeniem się ponad inne religie. Tego typu akcje są wykluczone i do wykluczenia chrześcijan prowadzą. Możemy jako chrześcijanie gotować światu zupy i robić nalewki, piwa i sery, ale nie wolno nam bronić poczętych dzieci. Jeśli się na to zgodzimy, zostaniemy uznani za jeden z podklubów ogromnego klubu świata. Nie zostaniemy wykluczeni. Problem polega na tym, że mamy być solą tej ziemi i światłem tego świata, a nie jego centrum festynowo-rozrywkowym.

Kilka rad na koniec

Widząc to wszystko, co widzieć trzeba, należy zachować pamięć o kilku podstawowych sprawach. Po pierwsze, każdy, kto choć raz doświadczył uczucia wolności płynącej z przełamania lęku przed wykluczeniem ze świata z powodu przynależności do Chrystusa, nigdy już nie będzie się oglądał na dom niewoli – owe światowe wewnętrzne kręgi, z których można być wykluczonym. Wolność dziecka Bożego jest nieporównywalna ze zniewoleniem tego świata. Po drugie, trzeba pamiętać, że jakkolwiek świat chrześcijan nienawidzi, to jednak chrześcijanie nie mają prawa uciec ze świata – tak jak dusza nie ma prawa ”uciec” z ciała, nawet jeśli męczy się strasznie i ciągnie stale w inną stronę. Kościół jest i musi pozostać katolicki – czyli powszechny. Wioska amiszów bardzo się różni od Kościoła. Po trzecie wreszcie, aby być chrześcijaninem trzeba sporo poćwiczyć na płaszczyźnie czysto przyrodzonej. Mam tu na myśli zwykłe ćwiczenie codziennej cnoty odwagi cywilnej. Ilekroć uda nam się stanąć w obronie słabszego i powszechnie krytykowanego człowieka, ilekroć będziemy mieli odwagę, aby powiedzieć, że nie lubimy filmu, który wszystkim się podoba, ilekroć odważnie wypowiemy swoje zdanie, zawsze wtedy przygotowujemy swoje serce do tego, by było sercem chrześcijanina – kogoś z definicji wykluczonego.  

Janusz Pyda – ur. 1980, dominikanin, absolwent filozofii UJ i teologii PAT, publikował w „Teofilu”, „Znaku”, „Christianitas” i „Teologii Politycznej”, mieszka w Krakowie.