Rzeczy pierwszorzędne

Ks. Grzegorz Strzelczyk

publikacja 26.01.2011 21:47

A gdyby tak uwolnić się od balastu kościelnej tradycji i zacząć żyć Ewangelią tak, jak żyły nią pierwsze wspólnoty chrześcijan?

Tygodnik Powszechny 4/2011 Tygodnik Powszechny 4/2011

 

Jest taki fragment w Dziejach Apostolskich, w którym Filip opowiada ewangelię dworzaninowi królowej Kandaki – na drodze, w czasie podróży wozem – i ten natychmiast prosi o chrzest: „Oto woda, cóż przeszkadza, abym został ochrzczony?” (por. Dz 8, 26-40). Tak szybkie przejście od początku opowiadania ewangelii do chrztu – nawet jeśli trudne do pomyślenia z dzisiejszej perspektywy i w ramach obecnej praktyki inicjacyjnej – było i jest możliwe dlatego, że ewangelia w swych podstawach, w swej istocie jest niezwykle prostym przekazem, który można zawrzeć w tak krótkim opowiadaniu.

Dobrą Nowinę można opowiedzieć w ciągu paru godzin.

Pokusy

Cztery kanoniczne Ewangelie są w istocie odbiciem tej możliwości: opowieść o Jezusie zamyka się na kilkudziesięciu stronach tekstu. Jeśli zestawimy to z olbrzymim dziedzictwem, którym dzisiaj jest chrześcijaństwo, z wielością praktyk, przekonań, zasad, obyczajów i praw, które się na nie składają, to można wpaść w przerażenie albo przynajmniej zatęsknić nieco za prostotą początków.

Trudno uciec przed pytaniem: czy czasem nie poszliśmy za daleko, czy Dobra Nowina nie obrosła tak wielką ilością rzeczy pochodnych, że czasem spod ich warstw jej dźwięk z trudem tylko może się przedrzeć? Można to pytanie sformułować też inaczej: czy jeszcze pamiętamy, potrafimy odróżnić, co jest w chrześcijaństwie istotą, co stanowi elektryzujący rdzeń Dobrej Nowiny?

Od trudności z przedarciem się do sedna tylko krok już do pokusy radykalniejszych rozwiązań: a może trzeba sprowadzić chrześcijaństwo z powrotem tylko i wyłącznie do ewangelii? Pozbądźmy się ciężaru tradycji z zawartą w niej pogańską w istocie obyczajowością, pozbądźmy się moralnie wątpliwych historii Starego Testamentu, pozbądźmy się balastu teologicznych spekulacji Listów Pawłowych. Uwolnijmy się od skompromitowanej i skostniałej instytucji. Pozostańmy, jako prosta wspólnota uczniów-naśladowców Mistrza z Nazaretu, przy radykalnym wezwaniu ewangelii do przekraczania egoizmu, do przebaczania, do wydawania życia za bliźniego.

Kusząca perspektywa? Chyba równie kusząca, co niemożliwa do zrealizowania i przez to – naiwna.

Nadzieja

Otóż, po pierwsze, gdybyśmy idąc za pokusą radykalnego „oczyszczenia” Dobrej Nowiny, w ten sposób obcięli czy ograniczyli chrześcijański przekaz wyłącznie do opowiadania o czynach i nauczaniu Jezusa, to moglibyśmy przesunąć akcent w kierunku niezgodnym z pierwotnym doświadczeniem chrześcijan (na ile jesteśmy w stanie je zrekonstruować). A mianowicie sprowadzić chrześcijaństwo tylko i wyłącznie do pewnego radykalnego etycznego wyzwania, którego symbolem może być wymóg nadstawiania drugiego policzka czy przebaczania wrogom.

Rzecz w tym, że wymiar etyczny, jakkolwiek ważny, u początków chrześcijaństwa był jednak drugoplanowy. Istotą Dobrej Nowiny, tym, co czyni ją właśnie Dobrą, nie jest wieść, że mamy kochać bliźniego aż po gotowość oddania za niego życia. Nie jest też (na drugim niejako biegunie) wieść etyczno-teologiczna, że mamy miłować Boga nade wszystko.

Chrześcijańska nowina jest pomyślna, bo mówi człowiekowi uwikłanemu w swoją niezdolność do etycznego heroizmu, że jest nadzieja: Bóg nam przebaczył w Chrystusie. Chrześcijaństwo jest dobrą nowiną o zbawieniu, czyli jest przede wszystkim soteriologią. Opowieścią o tym, że coś niesamowicie istotnego zmieniło się w relacji pomiędzy Bogiem i ludźmi przez przyjście, nauczanie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa.

Redukując chrześcijańską opowieść tylko i wyłącznie do wymiaru etycznego, moglibyśmy zagubić to, co ewangelii daje całą jej siłę. A mianowicie fakt, że przez wydarzenie Chrystusa coś takiego się stało w relacji Bóg-człowiek, że odtąd to radykalne wyzwanie etyczne, by być tak jak Chrystus, by naśladować Chrystusa, jest możliwe do zrealizowania. Nie dzięki naszym zdolnościom, ale dzięki mocy udzielonego nam Ducha. Chrześcijaństwo nie opowiada w pierwszym rzędzie o tym, co człowiek wobec Boga powinien zrobić, lecz o tym, co Bóg zrobił, robi, zrobi dla człowieka i wraz z człowiekiem.

Ewangelie kanoniczne nie wystarczą zatem do przekazania całości chrześcijańskiej Dobrej Nowiny. Nie przekazują bowiem części pierwotnego doświadczenia zbawienia, które stało się udziałem uczniów po zmartwychwstaniu, w mocy Ducha. To jest opowiedziane w „teologicznych” pismach Nowego Testamentu, zwłaszcza w Listach Pawłowych czy w Liście do Hebrajczyków. Z kolei teologia ta, jak też postać i nauczanie samego Jezusa, może być właściwie zrozumiana tylko na tle Starego Testamentu, na tle szerszej czy dłuższej opowieści o zbawieniu. Ona nie zaczyna się od Chrystusa, raczej w Nim osiąga swój kulminacyjny moment. A to oznacza, że musimy pozostać przy lekturze Starego Testamentu, który – co najmniej jako konieczny kontekst – stanowi część Dobrej Nowiny.

Doświadczenie

Nie koniec na tym. Sam spisany tekst, nawet obu testamentów razem, nie gwarantuje nam wiernego przekazu oryginalnej opowieści. Bo każdy tekst otwarty jest na dowolną właściwie liczbę interpretacji.

Jeśli zależy nam na interpretacji bliskiej doświadczeniu, pod którego wpływem tekst powstał, konieczna jest jeszcze tradycja interpretacji. I najlepiej jeszcze, żeby ta była przechowywana we wspólnocie, która nadal żyje analogicznym doświadczeniem.

Tak dochodzimy do punktu, w którym ujawnia się naiwność postulatu całkowitego uwolnienia się od „balastu” kościelnej tradycji. Bez niej mielibyśmy znikome szanse: z jednej strony – w ogóle na usłyszenie, ale z drugiej – także na zrozumienie opowieści.

Pamięć o Chrystusie jest przechowywana w Kościele wraz z doświadczeniem zbawienia. Kto choć raz głęboko przeżył na przykład sakrament pojednania lub celebrację Wigilii Paschalnej, wie doskonale, o czym piszę. Zatem Dobra Nowina, tekst i doświadczenie, dociera do nas przez pokolenia; przez pokolenia wierzących, modlących się, w jakiś sposób wyrażających swoją wiarę ludzi. Te pokolenia wytworzyły mnóstwo „lokalnych” opowieści o wierze, z których każda opowiada także o nowych doświadczeniach, w których ujawnia się działający nadal w wierzących Duch. Dwa tysiące lat, miliony opowiadań, setki form wyrażania doświadczeń. W każdym jakoś zawarte są ślady dróg Boga do człowieka i ludzkich odpowiedzi. Bogactwo zapierające dech w piersiach. Czasem też – przyznajmy – przytłaczające.

I tu dochodzimy do kwestii o kluczowym znaczeniu.


Porządek

Stwierdzenie, że w tradycji wiary, w wielkim dziedzictwie, które wygenerowała recepcja Dobrej Nowiny, wszystko jest jakoś cenne i potencjalnie pożyteczne, nie może być mylone ani z tezą, że wszystko jest absolutnie niezbędne, ani ze stwierdzeniem, że wszystko jest jednakowo ważne.

Na przykład niektóre formy wyrazu wiary są bardzo mocno związane z kulturą, językiem, obrazowaniem czasów, w których powstały. I kiedy na mocy konserwacyjnej siły tradycji przeniesione zostają o dwa, trzy, dziesięć pokoleń – przestają być zrozumiałe, nośne, a tym samym w istocie użyteczne jako nośniki doświadczenia.

Wystarczy pomyśleć o tekstach wielu – skądinąd szacownych – pieśni kościelnych. Żeby mogły być nośnikami Dobrej Nowiny, trzeba najpierw wytrenować słuchacza w rozumieniu staropolszczyzny... Przykłady można mnożyć prawie w nieskończoność. Zresztą nie dotyczy to tylko form wyrazu wiary. Także pośród samych treści wiary, nawet istotnych, możemy wciąż rozróżniać te, które są bliższe rdzeniowi ewangelii, i te, które są mniej decydujące dla naszego zbawienia („Dekret o ekumenizmie” Soboru Watykańskiego II mówi wręcz o „porządku czy »hierarchii« prawd nauki katolickiej”!).

O ile zatem naiwnością jest wzdychanie za „czystą” i „prostą” Dobrą Nowiną, o tyle poważnym błędem (indukującym w istocie takie westchnienia) jest zaniedbywanie nieustannego odróżniania w olbrzymim dziedzictwie kościelnej tradycji tego, co ma bezpośredni związek z twardym rdzeniem chrześcijańskiego doświadczenia, co stanowi esencję ewangelii, od rzeczy drugo-, trzecio-, dziesiątorzędnych. Hierarchia pomiędzy nimi nie jest bowiem ani na pierwszy rzut oka czytelna, ani też raz na zawsze zagwarantowana. Wydaje się wręcz, że podlega procesom zbliżonym do wolnorynkowych – z konkurencją, potężną rolą reklamy i olbrzymim znaczeniem mód... Chyba tym, między innymi, należy tłumaczyć łatwość, z jaką zdarza się chrześcijanom koncentrować na rzeczach niepierwszorzędnych – jak choćby święcenie pokarmów w Wielką Sobotę.

Rozliczenie

Jeśli zatem nie chcemy dopuścić do zepchnięcia w cień istoty Dobrej Nowiny, powinniśmy od czasu do czasu odpytywać samych siebie ze znaczeń form wyrazu naszej wiary, z kształtu naszej liturgii, z treści naszych prywatnych i wspólnotowych modlitw, ze zrozumiałości języka, którym ewangelię opowiadamy, z hierarchii treści, które – od indywidualnego świadectwa po nauczanie biskupów – głosimy.

Szczególne zadanie spoczywa tu oczywiście na pasterzach i teologach, których zadaniem jest wysyłanie od czasu do czasu sygnałów na temat tego, co w Kościele przynależy do istoty. I bicie na alarm, ilekroć na szwank narażona będzie zrozumiałość, czytelność głównego przekazu Dobrej Nowiny. Katolicyzm słusznie przywiązany jest do tradycji, ale musi uważać, aby nie przeobraziła się ona w bezrefleksyjne czczenie pamiątek przeszłości. Tradycja służy temu, by Kościół żył doświadczeniem zbawienia. Nie jest dobrze, gdy przekształca się w muzeum.

Każde pokolenie chrześcijan stoi zatem przed zadaniem pewnego rozliczenia się z przeszłością, z kształtem kościelnego życia, które odziedziczyło. Chodzi o jego reinterpretację, a jeśli trzeba, również oczyszczenie z przygodnych naleciałości.

Jeśli się tego zaniedba, to nie tylko nie ochroni się tradycji, lecz, paradoksalnie, pokusa, by ją odrzucić, będzie się wzmacniać. Bezruch w Kościele jest groźniejszy dla jego dziedzictwa niż reforma. Bo im bardziej elementy piąto- i dziesiątorzędne będą wypełniać centrum naszego kościelnego życia, tym bardziej będziemy tęsknić za prostotą, za kilkoma intuicjami, którymi można owinąć codzienność.
 

Spory

Oczywiście, takie rozliczanie się z przeszłością, z tradycją wiary i życia Kościoła jest zadaniem niezwykle trudnym nie tylko dlatego, że czasem trudno określić jasno znaczenie, wagę jakiegoś elementu. Sprawa jest delikatna także dlatego, że zawsze istnieje niebezpieczeństwo urażenia czyjejś wrażliwości indywidualnej czy wspólnotowej.

Zatem nie wystarczy powiedzieć: to jest ważne, a to nie; albo administracyjnie dokonać „czystki”. Chodzi jeszcze o wskazanie racji – na przykład poprzez cierpliwe wyjaśnianie teologicznych, historycznych, kulturowych, językowych powodów, dla których coś uznajemy za zdezaktualizowane.

Tutaj oczywiście pojawia się pole dla debaty, dla sporów, których uniknąć się nie da. Nieraz zdania na temat tego, co należy zachować, a z czego zrezygnować, będą podzielone. Jednak nie można tego zadania zaniedbywać tylko po to, żeby zachować święty spokój. Bo cena zań płacona może być ogromna – aż po przykrycie Dobrej Nowiny elementami prowadzącymi dokładnie w przeciwnym kierunku.

Marzenie

Na koniec proponuję, żeby jednak nie rozstawać się zupełnie z marzeniem o czystym, ewangelicznym chrześcijaństwie. To marzenie bez wątpienia naiwne. Ale warto je zachować, bo ma moc przypominania nam o tym, że istnieje pewien rdzeń chrześcijaństwa, który da się opowiedzieć w parę godzin, choćby w drodze z Katowic do Warszawy; podstawa naszego rozumienia Boga i świata w Chrystusie, który do nas przyszedł, którą da się zawrzeć na kilkudziesięciu stronach. Zatem da się nauczyć chrześcijaństwa bez pięcioletnich studiów teologicznych. Da się nauczyć żyć doświadczeniem chrześcijańskim bez konieczności poznawania całej historii teologii, bez studiowania kilkudziesięciu tomów historii Kościoła. Dobrze jest to sobie czasem przypomnieć, choćby marzeniem.

Ks. Grzegorz Strzelczyk (ur. 1971) jest doktorem teologii, zajmuje się dogmatyką, zwłaszcza chrystologią. Na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego pełni funkcję prodziekana. Opublikował m.in. książkę „Teraz Jezus”. Prowadzi własną stronę internetową: www.strzelczyk.edu.pl